Wiosenny wypad do Wenecji, Padwy i Werony był planowany od kilku miesięcy. Inicjatorką całego przedsięwzięcia była Ewunia, która jest mistrzynią jeśli chodzi o planowanie tego typu wyjazdów. Znów zaplanowała wszystko od A do Z, z przelotami, przejazdami pociągami, noclegami i lokalnymi wycieczkami. O ile nie jestem zwolennikiem zwiedzania miast, tym bardziej takich mocno turystycznych, to jednak Wenecja jest na tyle wyjątkowa, że nie miałem obiekcji, a pomysł przyjąłem z entuzjazmem. We Włoszech byliśmy jesienią zeszłego roku, ale ledwie przekroczyliśmy granicę z Austrią w Alpach (czytaj tu). Niby byłem w tym kraju, ale niczego nie zobaczyłem. Tym razem zobaczę zdecydowanie więcej.
Lot irlandzkimi tanimi liniami mamy z Krakowa, muszę dotrzeć na lotnisko w Balicach pociągami z Warszawy. Dojazd jest jednak doskonały, bo najpierw jadę TLK, a potem przesiadam się w pociąg, którym docieram w 17 minut do terminala. Jestem jeszcze sporo przed odlotem i czekam na Ewunię, która musi tu dojechać samochodem. Czekam dobre pół godziny, ale w końcu jest. Witamy się, coś na szybko zjadamy. Lecimy tylko z bagażami podręcznymi, odprawa idzie szybko i sprawnie. Kupujemy w sklepie bezcłowym coś w płynie, by oczekiwanie minęło szybciej i bardziej na wesoło. Jak się okazuje - połowa pasażerów robi podobnie i nawet z tym za specjalnie się nie kryje. W końcu przejście przez gate i po płycie lotniska do samolotu. O dziwo jest to maszyna w innym malowaniu, od lini Buzz, z żółtą pszczołą w logo. Siedzimy w ostatnim rzędzie.
Lot mija szybko. Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno i nic nie widać. Wysiadamy, szybko wychodzimy poza terminal lotniska w Treviso. Do stacji kolejowej mamy 3,5 km. A pociąg mamy za ponad godzinę. Można teoretycznie poczekać na jakiś autobus, ale można też po prostu iść piechotą, szybciej minie czas. O tej porze jest zupełnie pusto. Idzie się fajnie, jest znacznie cieplej niż w Polsce. Docieramy w końcu na stację, odnajdujemy numer pociągu i siadamy na peronie. Czekamy dłuższą chwilę, ale w końcu nadjeżdża. Do Wenecji jest jakieś 20 km i pociąg jedzie mniej więcej 20 minut, zatrzymując się tylko na dwóch stacjach w lądowej części miasta. Potem jedziemy groblą łączącą ląd z zabytkowym centrum Wenecji leżącym na wyspach. Tam jest dworzec Santa Lucia, gdzie wysiadamy. Jest już po godzinie 23. Teraz jeszcze jakiś kilometr marszu. Ale teraz już zaczynam czuć niesamowity klimat tego miejsca. Idziemy wzdłuż jednego z kanałów, wokół są stare domy, po kanale pływają nieliczne już o tej porze łodzie, a na nabrzeżu stoją stoliki licznych knajpek. Dochodzimy do bramy naszego hostelu. Jest bezobsługowy, po wykręceniu podanego kodu otwiera się skrzynka z kluczem do bramy, a potem jest kolejna, z kluczem do pokoju. Jesteśmy mocno zmęczeni dzisiejszym dniem, od razu kładziemy się spać, szczególnie że pobudkę planujemy wcześnie rano.
Rano jakoś ciężko mi wstać. Ewa mnie pogania. Zwlekam się, ale ciężko mi się idzie na początku. Wenecja za dnia robi jeszcze większe wrażenie. Dochodzimy nad główny Grand Canal. Ruch tu panuje ogromny. Ciekawe jest to, że w Wenecji nie ma żadnego ruchu samochodowego, nie ma żadnych ulic. Są tylko wąskie chodniki i przejścia między domami. Cały ruch odbywa się pieszo i po wodzie. Labirynt kanałów i kanalików przyprawia o zawrót głowy. Na głównych kanałach kursują tramwaje wodne. Kupujemy bilet w automacie i chwilę czekamy. Tramwaj przypływa punktualnie. Z jego pokładu miasto prezentuje się bardzo ciekawie, robimy nieco zdjęć. Na wodzie jest sporo chłodniej niż na lądzie, w dodatku tramwaj płynie dość szybko, więc jest wiatr. Od razu robi mi się lepiej i odżywam. Wysiadamy przy pałacu Dożów i znów wędrujemy wąskimi uliczkami i licznymi mostkami nad kanałami. W końcu za namową Ewy zjadam kanapkę. W ciągu kilku minut energia "dojeżdża" i wreszcie odżywam w pełni. No tak, wczoraj nie było kolacji, a dziś śniadania. Brakowało mi po prostu kalorii. Humor poprawia mi się zdecydowanie.
O tej porze w mieście jest zaskakująco mało ludzi. Docieramy do kościoła, który w filmie "Indiana Jones i ostatnia krucjata" zagrał bibliotekę. Ciekawa sprawa zobaczyć miejsce znane dotąd tylko z filmu. Docieramy w ileś miejsc wybranych przez Ewę, ciężko mi nawet śledzić trasę. Bez telefonu z nawigacją satelitarną i mapą, bardzo łatwo byłoby się tu zgubić. Niektóre przejścia są szerokie, ale nagle dochodzi się do kanału i dalej nie ma drogi. Okazuje się, że 20 m wcześniej należało skręcić w jakieś niezwykle wąskie przejście, które nawet na przejście nie wygląda. A potem iść 200 m między wysokimi kamienicami, by wyjść na inny, szeroki chodnik. Bez dokładnej mapy łatwo się pogubić. A w nocy... nawet nie chce myśleć. W końcu dochodzimy na jeden z kilku zabytkowych mostów nad Grand Canal. Tu już jest więcej turystów. Wracamy na plac Św. Marka i na przystań. O 11 mamy wykupioną wycieczkę łodzią po całej lagunie Weneckiej. Odnajdujemy przystań, chwilę czekamy. Wsiadamy na pokład i ruszamy.
Naszym pierwszym celem jest wyspa Murano. Płyniemy tam kilkanaście minut. Jest zbliżona wyglądem do centrum Wenecji, ale zabudowa jest niższa i skromniejsza. Tu są nadal działające manufaktury, w których produkuje się słynne szkło weneckie. Mamy kilkunastominutowy pokaz w wykonaniu współczesnych mistrzów. Z kawałka roztopionego szkła na naszych oczach robią piękny wazonik i figurkę konia. Dla nich zapewne najprostsza rzecz pod słońcem, dla nas szczyt zręczności. Potem mamy niemal godzinę na samodzielne zwiedzanie wyspy. Robimy nieco zdjęć, a potem siadam z Ewunią w kawiarence. Pora chwilę odpocząć. Kawa pobudza nas, bo już mieliśmy lekki "zjazd". Wracamy na przystań o umówionej godzinie.
Kolejnym celem jest wyspa Torcello. Jest dość odległa, płyniemy dłuższą chwilę. To już zupełnie inny wygląd. Nie ma tu budynków takich jak w Wenecji. Na tej wyspie były pierwsze historyczne osady na terenie laguny. Jest tu stary kościół, jakieś starożytne kolumny... ale w sumie ta część wycieczki jest najmniej ciekawa. Robimy spacer wokoło wyspy i wracam na przystań.
Ostatnia jest niezbyt odległa wyspa Burano. Jest zabudowana gęsto, niemal jak samo centrum Wenecji. Okazuje się niezwykle urokliwa. Kanałów jest tylko kilka, domy nie są wysokie, ale za to są niezwykle kolorowe. Trochę przypominają mi domy ze Skandynawii. Tu jesteśmy zachwyceni, godzina jaką mamy do dyspozycji mija bardzo szybko. Wracamy na przystań.
Powrót to dobra chwila na wypoczynek. Nogi już nieco bolą, od rana non stop chodzimy. Pora w sumie zjeść coś. Gdy wysiadamy przy pałacu Dożów uderza nas już ilość turystów. Zdecydowanie więcej niż rano, choć też ciężko mówić o ogromnych tłumach. Teraz też jest lepsze światło do fotografii, zniknęła poranna mgła. Szukamy jakiejś knajpki i dość szybko trafiamy do dobrze się prezentującej pizzerii. Pizza jest naprawdę dobra, nawet bardzo dobra. Aczkolwiek nie powala na kolana, to po prostu dobra pizza, ale i w Polsce takie nie raz jadałem. Jakoś nie znajduję potwierdzenia tego co mówi wielu moich znajomych, że pizza robiona we Włoszech jest nie do porównania z żadną inną.
Po posiłku kierujemy się na zachód, w stronę naszego hostelu. Teraz chcemy po prostu powłóczyć się po mieście, po mniej turystycznych miejscach, bo większość zabytków wytypowanych przez Ewę już widzieliśmy. Czasu do zmroku mamy jeszcze trochę, jesteśmy już trochę zmęczeni, więc z założenia będzie to spokojny spacer. W świetle chylącego się ku zachodowi słońca miasto wygląda inaczej, jest chyba bardziej wdzięczne do fotografii. Nawet ma to odzwierciedlenie w cenie wynajmu gondoli. Normalnie płaci się za gondolę 90 euro, ale wieczorem 110 euro. Jest to odgórna cena, ustalona na całe miasto. Gondolować dziś nie zamierzamy, robimy po prostu dużo zdjęć. Dochodzimy np. do miejsca, gdzie jest rozwidlenie kanałów, na środku stoi dom, a z każdej strony są malownicze mostki. Powoli robi się ciemno, a my idziemy do naszego pokoju. Zaopatrujemy się jeszcze tylko w wino na wieczór.
Po krótkim odpoczynku idziemy już pod zmroku na mostek nad kanałem. Chcemy zrobić z niego kilka zdjęć oddających klimat miasta nocą. Teraz robi się już pusto i zupełnie spokojnie. Po fotograficznej sesji wracamy do pokoju.
Rano nie musimy wstawać tak wcześnie jak wczoraj. Dziś nie mamy żadnej wycieczki w planach, chcemy po prostu pochodzić po południowej części miasta, której wczoraj nie widzieliśmy, zobaczyć targ rybny, kupić jakieś pamiątki itp. No i najważniejsze - znaleźć gondolę w bardziej zacisznej części miasta i popływać nią. Po południu mamy pociąg do Padwy i to limituje nasz czas w Wenecji.
Zaczynamy od dotarcia do niezbyty odległego żydowskiego getta. Jest bardzo niewielkie, widać Żydzi stanowili w czasach wojny małą część populacji miasta. Kręci się tu jednak sporo policji i karabinierów. Później idziemy nad Grand Canal. Dziś jest ładniejsza pogoda niż wczoraj, nie ma porannej mgły, słońce grzeje mocno już o godzinie 8. Jest jeszcze pusto, docieramy na targ rybny. Bardzo specyficzne miejsce - są tu stragany z rybami, ośmiornicami, kalmarami, krewetkami, małżami itp. Zapach jest intensywny, kupować nic nie zamierzamy, więc tylko robimy zdjęcia. Potem kierujemy się mostem nad kanałem do południowej części miasta. Wczoraj tam nie byliśmy, nie ma tam jakiś wyznaczonych przez Ewę obiektów do zobaczenia, więc tym razem ja obieram marszrutę. Nie ma tu właściwie turystów, jest bardzo spokojnie, choć już nie tak reprezentacyjnie. Jednak pora znaleźć jakąś gondolę, a tu właściwie ich nie widać. Co robić?
Kombinujemy patrząc na mapę. Są tu takie drobne kanały i na takich nam zależało. Jest w okolicy jakiś kościół i kanał. Może tam? Dochodzimy na miejsce klucząc między budynkami. I bingo! Jest pojedyncza gondola. Jakby specjalnie dla nas. Dogadujemy się z gondolierem, siadamy i ruszamy. Przeżycie niesamowite. Z tej perspektywy miasto wygląda inaczej, o ile wcześniej my robiliśmy zdjęcia gondolom, to teraz sami jesteśmy celem fotografii turystów. Gondola jest bardzo długa, przy zakrętach pod kątem prostym ledwie mieści się w kanałach, dosłownie na centymetry. Potem wypływamy na chwilę na Grand Canal. I jakimiś innymi kanałami wracamy na miejsce startu. Świetna sprawa, choć nie należy to do najtańszych przyjemności. Ale być w Wenecji i nie popływać na gondoli?
Idziemy teraz do południowej części miasta, na samo nabrzeże. Jest
gorąco, kupujemy sobie coś do picia. Trafiamy nawet na jakieś minimum zieleni.
W Wenecji właściwie nie ma drzew, jest całkowicie zabudowana. Tu jednak jest
jakiś malutki skwer. Kierujemy się na północ, w stronę Grand Canal i dworca
kolejowego. Tu jest fajne skrzyżowanie kanałów i mostki z każdej strony. W
planach mamy znalezienie jakiejś knajpki i posiłek przed podróżą do Padwy.
Znajdujemy całkiem fajne miejsce dość blisko dworca. Niby pełno ludzi wokoło,
a w środku jest pusto, jesteśmy sami. Na pizzę czekamy jednak długo. Jest
dobra, choć nieco gorsza niż na wczorajsza. Ewunia bierze lasagne, też całkiem
ok.
Po obiedzie idziemy na dworzec. Ludzi ogrom. Na nasz pociąg czekamy, mimo że już powinien odjeżdżać, to w ogóle nie pojawia się na tablicy informacja, że dojechał. Ale w końcu jest. Szybko wsiadamy i po chwili ruszamy. Z grobli łączącej Wenecję ze stałym lądem przez okna pociągu zauważam widoczne na horyzoncie ośnieżone szczyty Alp. To dobre 120 km stąd!
Podróż trwa jakieś pół godziny, pociąg jedzie szybko i zatrzymuje się zaledwie w kilku miejscach. Wysiadamy na dworcu w Padwie. Tu już nie jest tak pięknie jak w Wenecji. Dużo betonu, sporo imigrantów. Jest spokojnie i bezpiecznie, ale jednak zupełnie inaczej. To jednak takie zwykłe centrum miasta, starsza część jest bardziej na południe, tam zresztą jest nasz hotel i tam się kierujemy. Spacer to dobre 2 km, po drodze robimy jeszcze zdjęcia pomniku upamiętniającego ofiary zamachu z 11 września 2001 roku. Hotel jest samoobsługowy, ale tym razem muszę zadzwonić do właściciela, by podał kod do drzwi wejściowych. Dalej już prosto, klucz jest w drzwiach pokoju. Wypakowujemy większość rzeczy z plecaków, w którymi chodzimy od rana. Ufff... duża ulga dla ramion. Bierzemy tylko wodę i aparaty.
Zabytkowe centrum Padwy jest bardzo ładne. Zauważam, że obok jest słynny uniwersytet. Został założony w 1222 roku i jest jednym z najstarszych uniwersytetów w Europie. To właśnie w Padwie Kopernik studiował medycynę. Robimy trochę zdjęć i ruszamy dalej. Zauważam, że tramwaje miejskie mają nietypową konstrukcję, bo jeżdżą... po jednej szynie. Pierwszy raz widzę coś takiego.
Docieramy na miejski rynek. Jest tu dawna hala handlowa, wyglądająca jak Sukiennice w rozmiarze XL. Są ciekawe katedry, malownicze bramy i ciekawe zaułki i uliczki. Są nawet jakieś kanały, nieco przypominające te weneckie. Docieramy na wielki plac, gdzie jest zielony skwer o owalnym kształcie, otoczony fosą. Tu spotyka się mnóstwo ludzi.
Wracam na północ, w kierunku dworca. Powoli zachodzi słońce, cały dzień chodzenia daje się we znaki. Robimy jeszcze jakieś zdjęcia, na kolacje idziemy do restauracji pod złotymi łukami, która niestety jest przy samym dworcu. Znów trzeba cofać się do hotelu. Jesteśmy już mocno zmęczeni. Okna hotelu wychodzą na ulicę i jest dość głośno, trzeba je zamknąć. Niestety nie ma tu klimatyzacji. Ciekawe jak tu jest latem, skoro nawet teraz jest ciężko wytrzymać z powodu ciepła. Pijemy wieczorne wino, długo dyskutujemy i w końcu idziemy spać.
Rano idziemy jeszcze na mały spacer po okolicy. Robimy nieco zdjęć i znajdujemy kawiarenkę, gdzie można zjeść jakieś produkty śniadaniowe. Włoszki które obsługują niezbyt dobrze mówią po angielsku, ciężko nam się dogadać. Nie rozumieją że chcę zapłacić najpierw. Albo i ja nie rozumiem, że tak nie wypada, że to faux pas. Najpierw się je, potem płaci. Jednak my chcemy zjeść i iść dalej, a nie siedzieć bez sensu i czekać 20 minut. W końcu ruszamy. Knajpka była blisko dworca, a my idziemy jeszcze pod ciekawy kościół położony po jego drugiej stronie. W końcu dworzec, gdzie czekamy na nasz pociąg do Werony. Okazuje się, że włoskie koleje mają dziś strajk 24-godzinny. Zacznie się o godzinie 21. Okazuje się, że na szczęście nasz pociąg, którym mamy wieczorem wrócić na lotnisko nie jest objęty strajkiem.
Pociąg jedzie dobrą godzinę, jest więc czas by posiedzieć i odpocząć. W Weronie wita nas upał. To znów miasto o innej charakterystyce. Mniej betonowe, bardziej zielone i bardziej turystyczne niż Padwa. Kierujemy się na północ, w stronę starego miasta. Są tu szerokie, obsadzone drzewami ulice. Ruch jednak duży, jest głośno. W dodatku jest tu jakaś manifestacja, co wprowadza dodatkowe zamieszanie.
Docieramy do wielkiego placu, gdzie jest starożytna Arena, wyglądająca
jak pomniejszone koloseum. Obchodzimy całość wokoło, ale okazuje się że do
wejścia do środka jest ogromna kolejka, czego zresztą można było się
spodziewać. Ruszamy w wąskie uliczki starówki. Miasto jest piękne, robi duże
wrażenie, choć wygląda totalnie inaczej niż Wenecja czy Padwa. Idziemy do
słynnego balkonu, na którym Julia wzdychała do Romea. Tłum ludzi, choć o tej
porze jest jeszcze akceptowalny. Każdy chce sobie zrobić selfie. My chcemy
tylko pusty balkon, co wcale nie jest takie łatwe. W dodatku pod balkonem jest
pomnik Julii, okryty legendą, że kto położy rękę na jej piersi, temu
przyniesie to szczęście. Tam oczywiście też jest tłum, a pomnik już zaczyna
się wycierać.
Idziemy na północ, na most nad rzeką Adygą. Po drugiej stronie są spore wzgórza a na nich starożytne budowle. Jest tu też coś w rodzaju areny, ale robimy tylko zdjęcia z zewnątrz. Teraz kierujemy się na zachód, wzdłuż rzeki. Zbierają się chmury, boimy się, że spadnie deszcz. Idziemy na południe, tam jest całkiem fajny zamek i ufortyfikowany most. Tam również robimy sporo zdjęć. Ewa zauważa, że kamienie z których zbudowano fragmenty mostu są skałami osadowymi ze skamieniałymi muszlami ślimaków.
Robi się gorąco, mamy już nieco dość chodzenia. Kupujemy coś zimnego do picia, próbujemy szukać jakiejś pizzerii. Okazuje się to dość trudne, bo właśnie jest czas sjesty i większość jest zamknięta. No ale wreszcie udaje się, siadamy i w oczekiwaniu na jedzenie zastanawiamy się co dalej. Pociąg do Treviso mamy dopiero po 20, mamy jeszcze ponad 5 godzin. Co robić? Może pojechać nad jezioro Garda innym pociągiem i tam wsiąść w ten nasz? No ale ileś godzin nad jeziorem... może coś innego? Okazuje się, że między Weroną i Padwą jest miasto Vicenza. Będzie z pewnością ciekawsze niż jezioro, a również jest na trasie naszego powrotnego pociągu. Podejmujemy więc decyzję o zwiedzeniu Vicenzy.
Na dworcu kupujemy bilety w automacie. Pociąg to zwykły osobowy i odcinek 20 km jedzie niemal godzinę, szczególnie że stoimy dobre 30 minut na jednej ze stacji, puszczając inne pociągi. Wreszcie Vicenza.
Miasto okazuje się inne, ale bardzo ciekawe. Przy dworcu jest park, w którym jest wesołe miasteczko. Uderza nas to, że miasto jest dość "imprezowe". Tu lunapark, tam na jakiejś uliczce gromada ludzi bębni i tańczy capoeirę, gdzie indziej jakaś impreza techno. Vicenza okazuje się jednak niezwykle urocza, szczególnie miejski rynek, gdzie jest wysoka wieża kościelna i mnóstwo straganów z różnymi rzeczami - kawami, herbatami, przyprawami, mydłami, owocami morza. Po obejściu miasteczka i obejrzeniu kolejnej manifestacji siadamy na rynku chcąc napić się czegoś chłodnego. Tu okazuje się problem, bo nie mogą nam donieść zwykłego menu. Dają... QR kod. Nie masz smartfona - nie istniejesz. Idziemy do podobnej kafejki obok, gdzie od razu "po złości" mówię, że nie używamy smartfonów i nie interesują nas QR kody. Oczywiście menu nie mają, ale przynajmniej mówią nam co mają. Kupujemy dwa aperole i cieszymy się miłym wieczorem.
Chcemy jeszcze coś zjeść, ale okazuje się, że większość knajp dopiero otwiera się po sjeście. Mają też jakieś wymyślne dania, nic zwykłego. W dodatku jak gdzieś siadamy, to nikt nami się nie interesuje. Przechodzi nam chęć na knajpę, idziemy do zwykłego sklepu. Kupujemy wino i jakieś kanapki. Idziemy jeszcze do parku, obchodzimy cały lunapark i wreszcie kierujemy się na dworzec. Jesteśmy mocno zmęczeni, Ewie robi się zimno. Nasz pociąg ma 10 minut opóźnienia, ale wreszcie przyjeżdża.
Teraz już komfortowo. Można usiąść, coś zjeść, napić się wina. Pociąg jedzie 180 km/h, więc szybko mijamy Padwę, Wenecję i docieramy do Treviso. Teraz jeszcze spacer w pobliże lotniska. Hotel mamy tuż przy terminalu, ale nie było sensu robić inaczej, bo samolot mamy rano o 7:00, więc o 5:30 musimy już być na odprawie.
Spacer mija szybko, hotel odnajdujemy bezproblemowo. Znów trzeba zadzwonić, ale tu już jest obsługa. Spać idziemy od razu, jesteśmy mocno zmęczeni.
Budzik rano jest nieznośny. Zupełnie się nie wyspaliśmy. Na szczęście terminal to dwa kroki. Szybko się odprawiamy, nieco czekamy i przechodzimy do samolotu. Pogoda jest świetna, niesamowite wrażenie robią Alpy, a szczególnie włoskie Dolomity. Niestety austriackich Alp nie widać, bo są pod chmurami. Podsypiamy. W Polsce widać dobrze Bielsko-Białą, ale potem zaczynają się gęste chmury. Gdy lądujemy w Krakowie jest 1 stopień i pada deszcz...
(zdjęcia Alp dzięki uprzejmości Ewuni)
Prowadzę ja. Kilkadziesiąt kilometrów jazdy w niedzielę rano, gdy drogi są puste jest bezproblemowe, ale w okolicy Oświęcimia zaczyna nawet padać gęsty śnieg. Całkowita zmiana klimatu...
Następnego dnia rano wracam pociągiem do Warszawy. Niesamowita wycieczka dobiega końca.
Wenecja okazała się strzałem w dziesiątkę. Trafiliśmy idealną pogodę, mało
ludzi, samo miasto zrobiło na nas ogromne wrażenie. Padwa, Werona - były
bardzo ciekawe, ale jakby w cieniu Wenecji. Niespodziewanie ciekawa okazała
się Vicenza, którą wymyśliliśmy spontanicznie. Całość wyjazdu była idealna.
Zrealizowaliśmy więcej niż założony plan. Plan Ewuni po raz kolejny był znakomity.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz