niedziela, 7 czerwca 2020
Rowerowa wycieczka do Kazimierza Dolnego i Puław
Kolejny weekend z rzędu mam względnie wolny, postanawiam więc po raz kolejny wybrać się na nieco dłuższą rowerową wycieczkę. Tydzień temu byłem w Płocku, o czym można poczytać tu. Tym razem chcę znów jechać wzdłuż Wisły, ale kierując się na południe od Warszawy. W zeszłym roku wybrałem się do Dęblina, ale czegoś w tej wycieczce zabrakło. Kawałek dalej na południe zaczynają się niezwykłe krajobrazy Kazimierskiego Parku Krajobrazowego i dziś postanawiam dojechać właśnie tam. Moim celem jest Kazimierz Dolny i Puławy, ale po drodze chcę zobaczyć jeszcze kilka innych ciekawych miejsc.
Całą noc leje deszcz, prognozy na niedzielę też nie są zbyt dobre. Ma być upalnie, ale później w całej Polsce mają pojawić się liczne burze. Liczę jednak, że jeśli wcześnie ruszę to jest szansa, że przynajmniej większość trasy pokonam przy ładnej pogodzie. Niestety zapowiada się męcząca jazda - dla mnie zawsze najgorszy i najbardziej pozbawiający sił jest upał. Gdy wstaję o 5 rano jest jeszcze chłodno, ale już nie pada. Pakuję zapas wody i jedzenia, biorę krem z filtrem i kurtkę od deszczu. Wyruszam kilka minut przed 6 rano.
O tej godzinie miasto jest niemal wymarłe. Szybko mijam Kabaty i Powsin. Skręcam w drogę do Bielawy i Konstancina. Po kilkunastu minutach mijam rondo w Konstancinie i skręcam w stronę Baniochy, podążając wzdłuż Parku Zdrojowego.
Wiedząc, że czeka mnie dziś długa trasa, celowo nie rozwijam zbyt wysokiego tempa. Jak głosi stara maksyma "wolniej jedziesz - dalej zajedziesz". W Lasach Chojnowskich jest jeszcze mokro po nocnych opadach i jedzie się dość przyjemnie, ale parująca wilgoć już utrudnia oddychanie. Przecinam drogę nr 79 w okolicy Baniochy. Na szczęście jeszcze nie ma niemal żadnego ruchu. Mijam Dobiesz i w końcu dojeżdżam do drogi nr 50. Skręcam w prawo, teraz czeka mnie kilka kilometrów na południowy zachód. Tu już ruch jest większy, jeżdżą też TIR-y. Na szczęście pobocze pozwala na względnie komfortową jazdę.
Docieram do Chynowa, gdzie skręcam w lokalne drogi i kieruję się na południe wzdłuż lini kolejowej. W pewnym momencie pojawiają się tablice informujące o zamknięciu drogi i konieczności objazdu. Nie chce mi się kombinować i jadę dalej. Okazuje się że tabliczki nie oddają stanu prawdziwego - droga jest jak najbardziej przejezdna, choć w okolicy torów kolejowych muszę przejechać kawałek po sześciokątnej kostce.
Na szczęście kocie łby szybko się kończą, a ja już bez problemów docieram w okolice Warki. Mijam miejsce, które chyba najbardziej kojarzy się z tym miasteczkiem.
Dojeżdżam do centrum. Jest tu charakterystyczny pomnik lotników, a kawałek dalej jest malowniczy rynek i kamieniczki. O tej godzinie na rynku nie ma nikogo poza... miejscowymi menelami. Zadziwiające, ale mocno zmęczone alkoholem twarze są jedynymi jakie spotykam.
Zjeżdżam w dół ze stromej skarpy w kierunku Pilicy. Do rzeki jest dobry kilometr, ale starorzecza i rozlewiska zaczynają się wcześniej. W końcu most i docieram do lasów po drugiej stronie.
Wareckie lasy są bardzo ładne i dość rozległe. Tu w 1944 roku rozegrały się ciężkie walki o utrzymanie przyczółka warecko-magnuszewskiego, tu do dziś są widoczne linie okopów. Ja zatrzymuję się na chwilę w cieniu drzew, pora na pierwszy mały posiłek. Nie czuję jeszcze głodu, ale z doświadczenia wiem, że na dłuższej trasie należy jeść regularnie niewielkimi porcjami, alby cały czas mieć energię do jazdy. Niestety robi się coraz cieplej, a wiodąca na południe trasa, mimo że przecina lasy, nie chroni mnie przed słońcem.
Mijam Grabów nad Pilicą. Po lewej stronie od dłuższego czasu widać unoszący się pionowo słup pary wodnej. To niezbyt odległa elektrownia "Kozienice" i jej potężna chłodnia kominowa. W pewnym momencie widać nawet coś więcej niż samą parę, wiec robię szybkie zdjęcie.
Po chwili dojeżdżam do Głowaczowa. Tu zerkam w mapkę w telefonie, by upewnić się jak jechać dalej. Muszę pokonać jeszcze kilka kilometrów na południe, a potem skręcić w stronę Puszczy Kozienickiej. Pytanie czy droga będzie dobra i jakoś oznaczona. Moje wątpliwości zostają rozwiane, gdy w miejscowości Brzóza za lokalnym parkiem pojawia się tabliczka kierunkowa z napisem "Pionki". Tędy jeszcze nigdy nie jechałem, jest to trochę droga w nieznane. Po kilku kilometrach zatrzymuję się i robię zdjęcie tabliczce z nazwą maleńkiej wsi. Nazwa jest mi jednak bliska, choć tyczy się warszawskiej dzielnicy w której mieszkam.
Wkrótce zaczynają się lasy Puszczy Kozienickiej. Jedzie się coraz ciężej, robi się bardzo ciepło. Jeszcze jak jadę, to da radę wytrzymać, ale każde zatrzymanie się na słońcu jest nie do wytrzymania. Wreszcie znajduję wiatę, gdzie odpoczywam chwilkę, coś znów zjadam i po raz kolejny smaruję się przeciwsłonecznym kremem.
Kawałek dalej docieram do dość ruchliwej drogi nr 737, łączącej Radom z Kozienicami. Na szczęście jadę nią tylko kawałek, mijam rondo i docieram do Pionek. Niezbyt urodziwe miasto w Puszczy Kozienickiej znane jest mi głównie z wybudowanej tu w latach 20-tych XX wieku fabryki materiałów wybuchowych. Obecnie fabryka ta już jest zamknięta, ale nadal produkowany jest tu proch czarny i amunicja myśliwska.
Przecinam okolice dworca kolejowego i kawałek za miasteczkiem skręcam w lewo. Czeka mnie znów kilka kilometrów przez rozległe lasy. Asfalt na tym odcinku jest taki sobie, nie da się jechać zbyt szybko. W dodatku jest już gorąco jak w piekle. Mój zapas wody w bukłaku kończy się, ale mam jeszcze w rezerwie bidon na ramie roweru. Pora rozejrzeć się za jakimś źródłem wody lub sklepem.
Docieram do miejscowości Czarnolas. Tak, to ten Czarnolas, który zna każdy uczeń podstawówki. To tu mieszkał i tworzył Jan Kochanowski. Jest tu jego muzeum i spory park, ale ja nie mam ani czasu, ani ochoty na zwiedzanie.
Znajduję sklep, gdzie kupuję butelkę zimnego izotonika. Uff!!! Lekka ulga, choć nie zmienia to faktu, że na słońcu jest nie do wytrzymania. W końcu kapituluję też i zdejmuję z głowy buffa. Miał mnie chronić przed słońcem, ale jest mi już za ciepło. W samym kasku jedzie się znacznie przyjemniej.
Skręcam na południe, w kierunku Zamościa Starego. Dłuższą chwilę analizuję mapę w telefonie, ale uznaję, że to wariant najpewniejszy, z pewnością będzie tu asfalt i nie będę musiał jechać dookoła, ani walczyć z szutrami. Docieram do ruchliwej drogi nr 12, ale wkrótce uciekam z niej i znów jadę lokalnymi drogami. Coraz bliżej mojego celu, pojawia się drogowskaz na Janowiec. Teren robi się pagórkowaty i są tu zarówno spore podjazdy jak i spore zjazdy. Wreszcie dojeżdżam do granicy województwa lubelskiego i gminy Janowiec.
Dobry asfalt momentalnie się kończy. To coś co tu jest ma minimum 50 lat. Dziura na dziurze. Moja prędkość spada do kilkunastu km/h, po prostu nie da rady szybciej. Na szczęście to jeszcze tylko kilka kilometrów, ale są one bardzo nieprzyjemne. Przede mną pojawia się dolina Wisły i charakterystyczny wysoki brzeg po jej przeciwnej stronie. To końcówka Małopolskiego Przełomu Wisły, bardzo ładnej i malowniczej formacji terenowej, gdzie rzeka przecina tereny wyżynne.
Wreszcie w Janowcu zaczyna się nowa nawierzchnia. Całe szczęście! Zaczyna się też duży ruch, to dość popularna miejscowość turystyczna. Jest tu również wysoka skarpa, na której piętrzą się ruiny zamku. Można je oczywiście zwiedzać, a z położonego po drugiej stronie Wisły Kazimierza Dolnego dotrzeć promem. Nic dziwnego, że jest tu tylu ludzi.
Mijam zamek, jadąc dalej u podnóża skarpy docieram w końcu do promu. Muszę chwilkę poczekać, bo jest on aktualnie po drugiej stronie. Czeka już sporo ludzi - zarówno pieszych, rowerzystów jak i kierowców samochodów. Coś znów zjadam, chwilę odpoczywam. W końcu prom podpływa.
Prom okazuje się całkiem spory. Mieści się na nim 9 samochodów plus sporo ludzi. Koszt przeprawy w moim przypadku wynosi 7 zł. Na liczniku roweru jest prawie 150 km, ale teraz czeka mnie powrót do domu. Oby ten upał zelżał!
Na drugim brzegu od razu zaczyna się turystyczny chodnik po wiślanym wale. Całe szczęście, bo nie ma tu innej utwardzonej drogi. Jadę kilka minut na północ i wreszcie docieram do celu mojej wycieczki.
Przyznam, że nigdy nie rozumiałem fenomenu tego miasteczka. Jest rzeczywiście pięknie położone, dość malownicze, ale jednocześnie malutkie, niezwykle zatłoczone i dość przereklamowane. Poza kilkoma knajpkami, hotelami i małym ryneczkiem są tu jeszcze ruiny zamku i wąwozy lessowe. Można tu wpaść na 3-4 godziny. Ale na kilka dni? A przecież skoro są luksusowe hotele, tu ludzie muszą tu przyjeżdżać na dłużej. Na sam rynek nie zajeżdżam, odstrasza mnie tłum i korek na głównej drodze.
Kieruję się na północ, w stronę Puław. W tym miejscu jest ujście rzeczki Bystrej do Wisły i miejscowość Bochotnica. Wysokie skarpy otaczają całą dolinę, wygląda to bardzo malowniczo. Niemal jak w Bieszczadach. Upał jednak daje mi się we znaki tak mocno, że nawet nie zatrzymuję się by robić jakieś zdjęcia. Na szczęście lekki wiatr pod który jechałem dotąd, teraz wieje w plecy. W powrocie nie będę przynajmniej z nim musiał walczyć. Po kilku kilometrach docieram do Puław. To mój drugi cel. Tu z początku jadę główną drogą, ale wkrótce skręcam w prawo, w stronę centrum miasta. Robię małe zakupy - kolejne dwie butelki izotonika.
Puławy to jedno z największych miast województwa lubelskiego. Jest to również największe miasto nadwiślańskie pomiędzy Krakowem i Warszawą. Położone jest niewątpliwie pięknie, na nadwiślańskiej skarpie i wysokich wzgórzach Wyżyny Lubelskiej. To jednak sprawia, że są tu spore podjazdy i zjazdy. Mijam budynek jakiegoś obserwatorium astronomicznego, mijam centrum handlowe i docieram do centrum miasta.
Jestem już dość zmęczony, więc odpuszczam sobie jazdę do parku Czartoryskich. Przecinam miasto kierując się na północ, znów nad Wisłę. Teraz dłuższy zjazd bez pedałowania. Przyjemna odmiana! Zatrzymuję się na moment na cmentarzu wojennym. Leżą to polegli zarówno w 1939 r. obrońcy miasta, polegli w 1944 r. polscy żołnierze próbujący sforsować Wisłę jak i partyzanci z różnych ugrupowań. Podoba mi się to, jest to po prostu cmentarz wojenny ponad podziałami, a nie tylko dla wybranych.
Mijam kolejne centrum handlowe i przemysłowe dzielnice miasta. Tu właśnie rozlokowały się Zakłady Azotowe "Puławy" - jedna z największych fabryk chemicznych w kraju. Nie podjeżdżam pod sam kombinat, robię tylko zdjęcia jego kominów z pewnej odległości. Później i tak wszystko zasłaniają drzewa.
Wyjeżdżam z miasta kierując się w stronę Dęblina. Jeszcze na momencik zatrzymuję się w miejscu, gdzie stoi pomnik ku pamięci żołnierzy polskich poległych w 1944 roku.
Dalsza trasa jest mi dobrze znana, nie raz pokonywałem ją samochodem. Trochę obawiam się tego odcinka. Prowadzi on wzdłuż Wisły na koronie grobli, jest dość ruchliwy i nie ma na nim poboczy. O dziwo jednak, dziś jest niemal pusto. Wiejący w plecy wiatr powala mimo upału na utrzymywanie prędkości w granicach 28-30 km/h. Do Dęblina jest kilkanaście kilometrów, ale na szczęście mijają one dość szybko.
Mijam most na rzece Wieprz tuż u jej ujścia do Wisły. Kawałeczek dalej zatrzymuję się w okolicy Twierdzy Dęblin, przy pomniku. Z ulgą zatrzymuję się w cieniu. Kolejna warstwa kremu z filtrem, kolejny posiłek. Na całej trasie towarzyszą mi roje małych muszek i teraz jestem dosłownie cały oklejony ich zwłokami. Ale ich usuwanie nie ma sensu, bo po chwili i tak będzie to samo. Ruszam dalej przecinając centrum miasteczka i kierując się w stronę Warszawy drogą nr 801. Na wylocie z Dęblina jest ona bardzo wąska z powodu rosnących tuż przy jezdni drzew. Jest tu brukowa ścieżka rowerowa i nakaz jady właśnie nią, ale jest ona dziurawa i koszmarnie na niej trzęsie.
Miasteczko kończy się, kończy się też okropna ścieżka. Znów jadę asfaltem drogi. Kawałek dalej jest jakaś przebudowa i ruch wahadłowy. No tak, w zeszłym roku droga nieco bliżej Warszawy była w remoncie, jak widać teraz prace dotarły do samego Dęblina. Dalszy asfalt jest już dość gładki i przyjemnie się nim jedzie.
Od pewnego czasu obserwuję ciemniejące na północy niebo i wypiętrzające się chmury. No tak, to front atmosferyczny który przechodzi przez Polskę. Liczę, że wreszcie do niego dojadę, że wreszcie palące słońce skryje się za chmurami. Jest już niemal godzina 17, a upał ani trochę nie zelżał. Jednak też z niejakim niepokojem staram się oszacować kierunki przemieszczania się tego frontu. Wydaje się on być niemal stacjonarny lub iść prosto na mnie. Ciekawe ile kilometrów czeka mnie w deszczu... W oddali widać znów charakterystyczny pióropusz pary z elektrowni Kozienice. Do domu mam około 100 km.
Docieram do Maciejowic. To pod tą miejscowością rozegrała się bitwa w czasie Powstania Kościuszkowskiego. Na centralnym ryneczku jest dość ładny i stary budynek urzędu gminy. Kawałek dalej zatrzymuję się na chwilę. Robię zdjęcia niezbyt odległej elektrowni i postanawiam znów coś zjeść, bo odpływ energii jest już wyraźny. Nie ma jednak co marudzić, jestem coraz bliżej deszczowego frontu, a co gorsza widać potężne wyładowywania.
Wyjścia w zasadzie nie mam. Jadę prosto w objęcia burzy. Słońce wreszcie chowa się za chmurami i od razu robi się mi przyjemniej. Obserwuję, że dotąd niemal stacjonarna burza zaczyna się jednak przemieszczać na północny wschód. Ale kolejna już formuje się na zachodzie. Jak będę miał nieco szczęścia i przycisnę, to jest szansa że przemknę się pomiędzy nimi. Do domu nadal jednak daleko i takie wyliczenia mogą się nie sprawdzić.
Przed Wilgą zatrzymuję się jeszcze na moment w miejscu, które również jest naznaczone wojenną historią. Tutaj polscy saperzy w 1944 roku wybudowali most, którym na drugi brzeg przeprawiano wojsko i zaopatrzenie. Już kiedyś się w to miejsce wybrałem, opis wycieczki tu. Jest tu pomnik, ale zatarto napisy na nim i nigdy ich nie odrestaurowano, co jest dość przykre, zważywszy, że poległo tu naprawdę wielu żołnierzy.
Mijam Wilgę. Miejscowość jest znana z licznych ośrodków wypoczynkowych, sporo ludzi ma tu działki. Okolica jest bardzo ładna - rzeki, starorzecza i piękne lasy. Moje obliczenia co do przemieszczania się burz okazały się słuszne - droga jest mokra i są na niej spore kałuże, ale pierwsza burza poszła na wschód. Kolejna formuje się za mną, ale na razie nie pada, więc może uda się nie zmoknąć. Na stacji benzynowej ostatnie zakupy - kolejna butelka izotonika. Ruch na drodze zwiększa się i to bardzo. Jest późne popołudnie, ludzie wracają z działek do Warszawy. Na szczęście na dość długim odcinku jest tu nowa nawierzchnia i szerokie pobocze.
Formująca się za mną burza i duży spadek temperatury działają na mnie dopingująco. Aż się sobie dziwię, bo teraz znów odżywam i jadę tak jakbym w nogach miał 20 km a nie przeszło 200 które już pokonałem. Jadę niemal 30 km/h i energii mi nie brakuje. Bolą tylko dłonie od trzymania kierownicy. Za miejscowością Sobienie-Jeziory pobocze jednak kończy się i muszę jechać w dużym ruchu, gdy samochody mijają mnie o centymetry. Nie jest to zbyt przyjemne i z ulgą skręcam w lewo, w stronę Dziecinowa.
Ten skrót do Góry Kalwarii zna jednak mnóstwo kierowców i ruch zmniejsza się tylko odrobinę. Czuje też, że nie umknę przed deszczem, ale jest szansa że przemknę się tylko skrajem burzy i zmoknę tylko trochę. Za mną i z lewej biją błyskawice, teraz najważniejsze to szybko pokonać most w Górze Kalwarii. Przebywanie na metalowym moście w czasie burzy z piorunami jest niezbyt bezpieczne, więc chcę go pokonać zanim ona nadejdzie. Droga tworzy tu długi zawijas, ale ja skracam go wchodząc po schodkach z rowerem w rękach.
Na moście panuje ogromny ruch. Nie ma w zasadzie szans na przemieszczenie się na prawą stronę, ale na szczęście po lewej stronie jest wąski chodnik. Jednak po drugiej stronie rzeki kończy się on i dłuższą chwilę czekam zanim udaje mi się dostać na prawą stronę drogi. Teraz kilkaset metrów jazdy i z ulgą zjeżdżam na "starą" drogę. Cały niemal ruch kieruje się na nową obwodnicę miasta, a dawny podjazd pod skarpę pełni raczej rolę drogi lokalnej. Niestety pada coraz mocniej, choć nadal jestem na skraju burzy.
Przejeżdżam przez centrum miasteczka. Już względnie blisko do domu, 9/10 trasy za mną. O dziwo centrum burzy przemieszcza się za moimi plecami na prawy brzeg Wisły. U mnie pada, ale dość umiarkowanie i przynajmniej nie ma piorunów. Pod wiaduktem kolejowym zatrzymuję się, zakładam na siebie kurtkę i zapinam lampki na rower. Zaczyna się robić ciemnawo, wole być dobrze widoczny.
Dalsza trasa jest mi doskonale znana. Jeździłem nią dziesiątki razy. Drogi w rejonie Gassów i Cieciszewa są bardzo popularne wśród rowerzystów ze względu na niezłą nawierzchnię i znikomy ruch. Nie inaczej jest teraz, jadę tu praktycznie sam.
Burza niby przeszła na prawą stronę i wyprzedziła mnie, ale za mną... formuje się kolejna. Walą pioruny, a czarne chmury powoli się zbliżają. Na tyle jednak powoli, że jest szansa na dotarcie do domu przed głównym uderzeniem deszczu. Już bez żadnych zatrzymań cisnę do przodu. Mijam Konstancin, Bielawę, Powsin... Na Kabatach uderza we mnie potężny wiatr z nadciągającej burzy. Na szczęście uderza w plecy, co jeszcze przyspiesza moją jazdę. I tak jestem już cały mokry, ale chcę uniknąć jazdy w ścianie deszczu. Jeszcze kilometr i jestem pod domem. I właśnie zaczyna się nawałnica. Zdążyłem przed nią, ale i tak nie uniknąłem przemoczenia. Przyznam, że miałem dziś sporo szczęście z tymi burzami, bo udało się prześliznąć pomiędzy nimi, bez potrzeby "walki o życie" w ulewie.
Cała wycieczka zajęła 14 godzin. Pokonałem 283,5 km. Srednia z całej trasy to 20 km/h, ale zatrzymywałem się wielokrotnie, promowałem przez Wisłę itp. Z czystej jazdy wyszło ok. 24 km/h. Gdyby nie męczący upał przez wiele godzin, to mógłbym określić warunki jako bardzo dobre. No cóż, zbliża się lato i ciężko się spodziewać jesiennych chłodów. Jednak zaskakujące, jak zmiana pogody w trakcie wycieczki powiększyła moje możliwości. Wystarczyło ochłodzenie i zajście słońca, by odzyskać wigor i siły, mimo wielu godzin spędzonych na siodełku.
Załączam mapkę poglądową mojej trasy. Gdyby kogoś interesował szczegółowy zapis śladu to jest on dostępny tu. To aktualnie najdłuższa z tras pokonanych w tym roku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
-
Ostatnie kilka dni spędziłem na Litwie. Celem wyjazdu było zwiedzenie Ignalińskiej Elektrowni Jądrowej. Jest to może dość nietypowy ...
-
Wyprawa do Skandynawii w 2018 roku to kolejny mój wyjazd w te piękne rejony. Od kilku lat właśnie tam odnajduję spokój i piękną przyrodę....
-
Czerwiec tego roku jest bardzo upalny. Mimo że jeżdżę ostatnio sporo na rowerze, to nie przekraczam zazwyczaj trzech godzin, bo później s...
-
Ten rok jeśli chodzi o wakacyjne wypady jest zdecydowanie skandynawski. Byłem już na objazdowej trasie po Norwegii (czytaj tu ), ale ma...
-
Tegoroczny czerwiec mogę określić miesiącem dłuższych rowerowych tras. Dość wyjątkowym zbiegiem okoliczności niemal w każdy weekend mam woln...
-
Lipiec był dla mnie pod kątem rowerowym niemal straconym miesiącem. Jazdy było tyle co nic. Najpierw dwa wyjazdy urlopowe (czytaj tu ),...
-
Lipcowy wyjazd do Norwegii planuję już od kilku miesięcy i od początku w głowie miałem dość ogólny zarys trasy. Tym razem nie chcę jecha...
-
Jak co roku w sierpniu, biorę udział w niełatwym i ciekawym przygodowym przedsięwzięciu znanym jako Bieg Katorżnika. Nazwa jest niewinn...
-
Początek czerwca 2018 roku spędzam w zupełnie odmiennym miejscu i klimacie. Od kilku lat najbardziej pociąga mnie surowa północ i tym ...
-
Wyjazd na Białoruś planowałem na wiosnę tego roku. Jednak w międzyczasie miałem wypadek i operację, która poskładała moją twarz do kupy. ...
czy jesli założę konto na suunto, to będę mógł pobrać ślad trasy w formacie .gpx?
OdpowiedzUsuńWedług mnie powinien być dostępny do pobrania bez zakładania konta.
OdpowiedzUsuńGratulacje. Piekna wyprawa
OdpowiedzUsuńSuper wycieczka, super trasa i piękny opis.
OdpowiedzUsuńKtórym rowerem jechałeś?
Szosowym :) na góralu taki dystans byłby sporym wyzwaniem
Usuń