Nadchodzącą wiosnę czuć już w powietrzu. Jeszcze jej nie ma, ale dni są
wyraźnie dłuższe i robi się coraz cieplej. Śnieg z niedawnych opadów zdążył
całkowicie zniknąć, podłoże wyschło. Postanawiam wreszcie zrealizować rowerową
wycieczkę, którą planowałem najpierw na koniec jesieni, a potem na zimę. Chcę
objechać na rowerze MTB największe polskie jezioro, czyli Śniardwy. Liczę, że
uda się wreszcie 20 marca, czyli teoretycznie jeszcze w czasie kalendarzowej
zimy, choć warunki będą już zupełnie wiosenne.
Celowo wybieram na dzień wycieczki poniedziałek. Prognozy są niezłe, mam
wolny dzień w pracy, a ponadto na Mazurach raczej nikogo nie spotkam. Zamierzam
dotrzeć rano do Pisza, który będzie miejscem startu i objechać jezioro w
kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Ruszam o 5 rano przez uśpioną jeszcze
Warszawę. Szybko docieram do trasy S8 i nią kieruję się do Zambrowa, gdzie
skręcam w stronę Łomży. Wokół tego miasta budowana jest obwodnica i ze
zdziwieniem zauważam znak kierujący wprost na Giżycko. Jak to? Przecież tej
drogi jeszcze nie ma. Jednak jadę jakimś zupełnie nowym odcinkiem. Niestety
droga po kilku kilometrach się kończy, to tylko początek budowanej obwodnicy.
Muszę przejechać przez centrum Łomży, a potem już bez problemów skręcam w stronę
Pisza. Jeszcze nieco ponad pół godziny i docieram na miejsce. Jest 8 rano, dobra
godzina na start. Wyjmuję rower z bagażnika, przebieram się. Jak się w sumie
ubrać? Jest słonecznie i dzień zapowiada się ciepło. Stwierdzam, że ubiorę się
na długo, ale w plecaku będę też miał zestaw krótki, gdyby zrobiło się cieplej.
Ruszam na zachód i północ, przecinając rzekę Pisę.
Niestety kawałek za miastem kończy się ścieżka rowerowa i około kilometra
muszę jechać ruchliwą drogą bez pobocza. O ile na rowerze szosowym było to
nieprzyjemne (czytaj
tu), to na MTB z szerszą kierownicą muszę jeszcze częściej zerkać w lusterko i
dodatkowo uważać. Po dłuższej chwili docieram do miejscowości Jeglin i mostku nad Kanałem Jeglińskim
łączącym jezioro Śniardwy z jeziorem Roś i rzeką Pisą. Płynąłem tędy raz w życiu, dobre 20 lat temu (czytaj
tu). Zauważam, że na wschód
jest już nowo wybudowana ścieżka rowerowa. Niestety na zachód nie jeszcze nie
ma, ale wybieram równoległą do szosy drogę leśną. Jedzie się o wiele
przyjemniej. Co ciekawe, kawałek dalej zaczyna się... asfalt ścieżki rowerowej.
Na krótkim odcinku, ale to świadczy, że jest tu budowana jakaś większa
trasa.
Skręcam w lewo, w stronę jeziora Śniardwy i miejscowości Nowe Guty. Moją
uwagę zwracają przechadzające się po polu żurawie. Niestety, są zbyt daleko jak
na możliwości aparatu w smartfonie. Nie chciałem brać lustrzanki, bo to spore
obciążenie, ale teraz trochę żałuję. Robi się coraz cieplej, zdejmuję buffa z
głowy, rozpinam kurtkę. W miejscowości Zdory zatrzymuję się na moment nad
brzegiem jeziora Seksty. To jezioro połączone z właściwymi Śniardwami, według
niektórych stanowiące coś w rodzaju jego głęboko wyodrębnionej zatoki. W Zdorach
zaczyna się też znów bardzo porządna ścieżka rowerowa. Nie ma asfaltu na drodze,
a ścieżka jest! Podejrzewam, że to wszystko jest dopiero budowane, ale cieszy
mnie, że nie muszę jechać po piachu ani podmokłej trawie. Stoją też tabliczki z
tajemniczym skrótem MPR. Dopasowuję słowa, wychodzi mi, że to pewnie jakaś
Mazurska Pętla Rowerowa. Zaplanowana w domu trasa dokładnie pokrywa się z
przebiegiem nowo budowanej ścieżki. Przed miejscowością Kwik przecinam kolejny
kanał, zupełnie jednak nieżeglowny - Śniardwy - Roś, przez jeziora Białoławki i
Kocioł.
W Kwiku skręcam na północ. Ścieżka wznosi się na wał morenowych wzgórz, z
których otwiera się widok na sięgającą horyzontu taflę jeziora Śniardwy.
Zjeżdżam w miejsce, gdzie akurat na krótkim odcinku ścieżki jeszcze nie ma, za
to są ruiny starego domu i bezpośrednie dojście do wody. Tu robię chwilkę
przerwy i kilka zdjęć. Woda jest krystalicznie czysta i przejrzysta. Aż mnie to
nieco dziwi, bo zawsze pamiętałem Śniardwy jako raczej silnie zarośnięte i zakwitnięte. No ale zawsze widziałem je latem, a w marcu nie ma tylu
glonów.
Teraz jadę tuż przy brzegu. Ścieżka poprowadzona jest w bardzo ładnym i
malowniczym terenie. Są tu mokradła, ale mając pod kołami asfalt nie muszę z
niczym walczyć. Pomysł budowy tej MPR coraz bardziej mi się podoba. Docieram
wkrótce do szosy w Nowych Gutach i po chwili do zupełnie pustego ośrodka
wypoczynkowego. Miejscowość z zapadłej dziury w ciągu ostatnich lat zmieniła się
w całkiem spore letnisko.
Kieruję się na Okartowo. Droga jest bardzo dobrej jakości, a w dodatku w
samym Okartowie również jest dopiero co zbudowana ścieżka rowerowa. Teraz
kawałek pojadę na zachód przy drodze nr 16 w stronę Mikołajek, ale niedługo chcę
znów odbić bliżej brzegów jeziora. Tych rejonów nieco się obawiam, tu zawsze
drogi były bardzo liche, a teren jest dość mocno pofalowany.
W Wężewie skręcam w lewo i przecinam nieczynną już linię kolejową
Mikołajki - Orzysz. Znów odbijam w jeszcze gorszą, ale szutrową drogę. Jedzie
się nieźle, ale pora się zatrzymać i coś zjeść. Uff... gorąco się zrobiło.
Kawałek dalej moja zaplanowana trasa zbacza w podmokłą polną drogę. To już
nawet nie jest szuter. Krajobrazy bardzo fajne, ale liczę, że droga się nagle
nie skończy. Zaczyna się stromy podjazd. Mój zajechany i dawno nie wymieniany
napęd zaczyna przeskakiwać przy mocniejszym naciskaniu na pedały,
ostatnie metry wprowadzam więc rower. Stąd również widać w oddali taflę jeziora.
Zjeżdżam na dół przez łąki. Jeszcze jakieś dwa kilometry i docieram jednak do
normalnej szutrówki, prowadzącej pomiędzy jeziorami Śniardwy i Tuchlin.
W miejscowości Suchy Róg docieram niemal nad wodę. Nie zatrzymuję się
dłużej, tylko kieruję dalej na zachód, do Dziubieli. Tu znów zjeżdżam z głównej
drogi na jakieś zupełnie polne, ale wkrótce docieram do szutru, który przykrywa
jakieś dawne kocie łby. Zaczyna się las, trasa zmienia nieco charakter.
Znika również słońce i zaczyna lekko kropić. Zdejmuję przeciwsłoneczne
okulary i chowam je do plecaka. Droga mimo że wygląda porządnie, to wcale nie
jest przyjemna do jazdy. Trzęsie okropnie. Wreszcie docieram do złożonego z
dosłownie trzech domów Łuknajna. Jest tu struga, łącząca jezioro Śniardwy z
jeziorem Łuknajno, będącym ptasim rezerwatem.
Do Mikołajek zostało kilka kilometrów. Trzęsący szuter, podjazd, mam jakiś
mały kryzys. Do miasteczka wjeżdżam wlokąc się wolno, kieruję się do przystani
nad jeziorem Mikołajskim. Jadę ulicą Michała Kajki, o której mówi się że "ulica Kajki to całe Mikołajki" i jest w tym trochę prawdy, bo miasteczko jest malutkie. Nad jeziorem dłuższa chwila przerwy, jakieś jedzenie i czas na
kilka zdjęć. Jak dziwnie wyglądają Mazury poza sezonem. Ani jednej żaglówki czy
motorówki.
Miałem jechać jeszcze na północ, nad jezioro Tałty, ale rezygnuję z
pomysłu. Z zachodu idą coraz ciemniejsze chmury i boje się, że padać to dopiero
zacznie. Pokonuję jezioro pieszo-rowerową kładką i ruszam na południe, w stronę
Rucianego-Nidy. W sezonie letnim jest prom do miejscowości Wierzba, którym
mógłbym znów dotrzeć nad Śniardwy (czytaj
tu), ale obecnie muszę objechać całe jezioro Mikołajskie i Bełdany, dopiero w
okolicach Rucianego, w Guziance, będę znów mógł skierować się w stronę Śniardw.
Drogę jednak znam bardzo dobrze - jest to szeroka i ubita leśna szutrówka, choć
momentami dość piaszczysta.
Do Iznoty jedzie się bardzo dobrze, choć pada coraz mocniej i jestem już
cały mokry. W Iznocie, po pokonaniu mostku nad Krutynią, znów zauważam dwa
piękne żurawie. Zanim jednak wyjmuję smartfona... ptaki zrywają się do lotu. Mam
dziś do nich pecha.
Za Iznotą droga, którą znałem od lat... znika bezpowrotnie. Jest w jakiejś
grubej przebudowie, możliwe że kiedyś położą tu asfalt. Całość jest totalnie
rozjeżdżona ciężkim sprzętem, drzewa są wycięte po obu stronach. Nie dość, że
grzęznę w piachu, że pod górkę nie daję rady w tym podjechać, to co kilka minut
mija mnie jakaś hałaśliwa koparka lub ciężarówka. Łańcuch przeskakuje raz za
razem. Klnę głośno - na tą budowę, na to że nie wymieniłem zajechanego napędu,
na pogodę. Ogólnie daję upust złości, bo nie ma jak objechać w sensowny sposób
tej drogi, muszę się nią przemęczyć. Prędkość spada dosłownie do kilku km/h.
Wreszcie docieram do Wygryn, gdzie jest normalny asfalt.
Chwila jazdy w dół, w połączeniu z wiatrem i deszczem powodują, że czuję
wyraźne zimno. Buff wraca na głowę, by chronić uszy. Dobrze jednak, że nie
ubrałem się tylko na krótko. Za Wygrynami znów jest szuter, ale wygląda na to,
że przebudowa tego odcinka jeszcze nie objęła. Nawet zatrzymuję się, by zrobić
zdjęcie końcowego odcinka jeziora Bełdany. Jednak ostatnia górka przed zjazdem
do Guzianki - tu również są prowadzone prace, tu znów grzęznę w rozjeżdżonym
piachu.
Wreszcie asfalt i Guzianka. Stara śluza jest obecnie w remoncie. Wcześniej
wybudowano drugą, równoległą, ale znacznie mniejszą śluzę. Ciekaw jestem, czy
zdążą przed sezonem żeglarskim?
Jem coś i ruszam porządną drogą asfaltową na północny wschód, znów w
stronę jeziora Śniardwy. Gdyby tak mocno nie padało, to jechałoby się bardzo
dobrze. Ale teraz jestem coraz bardziej przemoknięty i zmarznięty. Wiem, że 3/4
trasy za mną, że czekają mnie jeszcze ciekawe widoki, ale pogoda jednak udała
się tak sobie. Mijam miejscowość Wejsuny i widoczne w oddali jezioro Warnołty.
To też zbiornik połączony z jeziorem Śniardwy, też od biedy można go uznać za
jego zatokę.
Docieram w końcu do Niedźwiedziego Rogu. Miejscowość jeszcze kilkanaście
lat temu była zagubioną w lasach wsią. Obecnie, podobnie jak inne wsie nad
Śniardwami zdecydowanie przeżywa rozkwit. Jest tu jakiś port jachtowy, wszędzie
widzę zimujące łódki i nowe budynki, ewidentnie zrobione pod turystów. Nad samym
brzegiem jeziora otwiera się wspaniały widok. Miejsc jest kilka i zatrzymuję się
kilka razy, na szczęście akurat przestało padać. Udaje mi się nawet zrobić
zdjęcie klucza czapli, mających białe ubarwienie. Chciałbym tu zostać dłuższą
chwilę, ale wiem, że powinienem już ruszać dalej.
Tu kończy się też asfalt. Jednak jest porządny szuter i tabliczka, że do Pisza
jest 15 km. Mam jeszcze w planach zahaczyć o Karwik, gdzie jest śluza na
kanale Jeglińskim. Dotrę do drogi nr 63 Pisz - Giżycko w Jeglinie, przy mostku
na kanale, którym jechałem rano. Tym samym zamknę pętlę. Jednak do Pisza
postanawiam wrócić nieco inaczej, wykorzystując nową ścieżkę rowerową, którą
widziałem. Prowadzi wzdłuż kanału, więc dotrę pewnie nad jezioro Roś. Na razie jednak
pokonuję kolejne wzgórza w sosnowym lesie. Tak zawsze kojarzy mi się
południowa część Puszczy Piskiej, od zawsze ją taką pamiętam.
Docieram do skrzyżowania i kieruję się w lewo, na Karwik. Po jakimś czasie
pojawia się asfalt, a ja wreszcie przyspieszam. Znów zaczyna padać i to mocno.
Droga przecina bagniste tereny i z jednej strony na drugą skaczą małe żabki.
Asfalt wkrótce... kończy się, a ja dojeżdżam do Karwiku. W całej wsi droga
jest w zupełnej przebudowie. Znów jeżdżą tu koparki i ciężarówki i choć nie ma
może piachu, to jest ogromna ilość błota. Trzy kilometry jazdy sprawiają, że
jestem nim pokryty całkowicie, od stóp do głów! Szlag mnie trafia, bo już miało
tu nie być szutrów i miałem bez problemów dotrzeć do Pisza. Tak docieram do
mostku na drodze nr 63, przejeżdżam na drugą stronę i zatrzymuję się przy
ścieżce rowerowej. Uff! Próbuję jakoś zetrzeć z siebie i roweru warstwę błota.
Używam trawy, ale to średnio działa. Chcąc nie chcąc ruszam dalej.
Jednak już po niecałym kilometrze... ścieżka kończy się, ustępując miejsca
błotnistej, polnej drodze. Szkoda że nie umieszczono żadnego znaku, że jest
nieukończona. Odpuszczam jazdę i wracam do głównej drogi. Muszę przemęczyć się
kawałek w sporym ruchu, ale potem pojawia się kostkowa ścieżka rowerowa, którą
już jechałem rano. Przejeżdżam przez Pisz, ale wybieram inną trasę, przez rynek
miasta i kładkę nad Pisą. Wreszcie jestem przy samochodzie. Cała trasa to 108
km. Uff... mam dosyć.
Powoli i metodycznie wycieram siebie i rower z błota, używając wożonego w
samochodzie papieru toaletowego. Udaje się jako tako przywrócić rower do
stanu, w którym da radę schować go do bagażnika. To oczywiście czyszczenie
zgrubne. W domu będzie trzeba poświęcić mu więcej czasu. Przebieram się -
rzecz jasna w samochodzie, co wcale łatwe i wygodne nie jest. Teraz sam
złorzeczę na siebie. Rano była tak ładna pogoda, że uznałem, że nie ma prawa
się zepsuć. Mam wszystko na przebranie oprócz... butów, bo jakoś nie
pomyślałem by wziąć inne. Teraz czeka mnie ponad 200 km jazdy w mokrych i
ubłoconych, będę miał nauczkę. Idę jeszcze do pobliskiej restauracji pod
złotymi łukami i zjadam coś przed drogą, po czym ruszam do domu.
Droga powrotna jest uciążliwa. Powoli robi się ciemno i mocno pada. Jednak z zadowoleniem stwierdzam, że w miejscu zniszczonych przez huragan w 2002 roku lasów Puszczy Piskiej powoli odrastają coraz wyższe drzewa. W Łomży
trafiam na godziny szczytu i spory ruch. Widoczność ogranicza deszcz, a
jeszcze w całym mieście nadal są wyłączone latarnie. Dopiero na trasie S8
przyspieszam. Co ciekawe - gdy mijam Wyszków deszcz ustaje, niebo robi się
czyste i pojawiają się gwiazdy.
Wypad na Mazury ostatniego dnia
zimy okazał się znakomitą wycieczką. To była jedna z najpiękniejszych i
najbardziej zróżnicowanych tras rowerowych jakie zrobiłem w tym rejonie
Polski. Częściowo nadawałaby się pod rower szosowy, w większości miejsc pod
gravel, ale były też spore odcinki raczej wyłącznie pod rower MTB. 108 km nie
jest wielkim dystansem, ale co i rusz zatrzymywałem się robić zdjęcia, co i
rusz zwalniałem, było bardzo dużo podjazdów i niestety też sporo rozjeżdżonych
ciężkim sprzętem fragmentów.
Jak sprawdziłem po powrocie, miałem
rację z Mazurską Pętlą Rowerową. Nadal jest w budowie i to co widziałem to
dopiero początek. Te miejsca, gdzie tak kląłem, to też budowa MPR. Co więcej,
projekt zawiera też stworzenie tras wodnych w pętlach, poprzez przywrócenie
żeglowności niektórych kanałów i budowę nowych. Mam nadzieję, że zostanie
szybko ukończony, bo zdecydowanie uatrakcyjni Mazury dla rowerzystów,
kajakarzy i żeglarzy. Strona MPR patrz
tu.
Na koniec mapka mojej trasy. Polecam każdemu, szczególnie właśnie poza
sezonem. Na trasie nie spotkałem nikogo, ani jednego rowerzysty.