Wyjazd na Sycylię nie był poprzedzony jakimś długotrwałym planowaniem.
Mieliśmy wybrać się z Ewą i jej synami na bożonarodzeniowe jarmarki do
niemieckich miast i pojechać tam po prostu samochodem. Ale Ewunia stwierdziła,
że woli jednak coś dalej, coś co nie będzie wymagało tylu godzin jazdy, a
kosztowo zamknie się w podobnej kwocie. Wymyśliła weekendowy wypad do Katanii,
a mi pozostało zaakceptować ten plan, bo brzmiało to całkiem nieźle. Wiosną
byliśmy w północnych Włoszech, w Wenecji i było super (patrz
tu). Pora na południowe rejony tego kraju.
Niejako największą
atrakcją miało być wejście na Etnę. To jeden z najwyższych wulkanów Europy i w
ogóle ogromna góra. Najwyższy wierzchołek liczy 3340 m n.p.m. ale stoki
opadają wprost do morza, więc przewyższenie jest imponujące. Na Etnę można
wejść jednak tylko w towarzystwie licencjonowanego przewodnika, bo wulkan jest
aktywny, występują różne niebezpieczeństwa, no i jak wiadomo - lokalne firmy
chcą na tym zarabiać. Ewunia wykupiła taką wycieczkę, w grudniu i tak
szczytowe partie pokrywałby śnieg, więc byłoby to wyzwanie. Aby ułatwić sprawę
i dać radę w jeden dzień, wycieczka wygląda tak, że podjeżdża się samochodem
na wysokość 2000 m n.p.m., następnie kolejką gondolową na 2500 m n.p.m. potem
terenowymi samochodami na 2900 m n.p.m. i na sam szczyt wchodzi piechotą, co i
tak, tam i z powrotem, zajmuje kilka godzin.
Lecimy w piątek po południu z Katowic. Jednak o 9:37 rano Ewa dostaje maila od
firmy przewodnickiej, że... wejście na szczyt jest niemożliwe z powodu
aktywności wulkanicznej. Udział można było odwołać do godziny 9:30... Można wjechać kolejką na 2500 m n.p.m. i dojść na
2900 m n.p.m. Czyli w miejsce, gdzie w normalnym wariancie dojechalibyśmy
terenówkami. Bez sensu. Wejść nie na szczyt, tylko na jakieś miejsce na zboczu
góry? Co więcej, znajdujemy w internecie informację, że wejścia na szczyt są
niemożliwe od wielu miesięcy. A mimo to firmy sprzedają takie wycieczki
reklamując, że wejście jest na sam szczyt i wysyłają informację, że jednak nie
da się, w momencie gdy już nie można odwołać. W naszym przypadku maila
przysłali 7 minut po ostatecznej godzinie odwołania. Ewa pisze im bardzo ostrą
odpowiedź, a w dodatku kolejny mail leci do nadrzędnej agencji skupiającej
takie firmy. Oczywiście, teraz grzecznie przepraszają i mówią, że nie będzie
problemu i pieniądze zwrócą. Czyli jednak da się odwołać, a oni po prostu
liczą, że większość i tak zadowoli się takim niepełnym wariantem i machnie
ręką. Typowe wyciąganie kasy od nieświadomych turystów. Ewunia nieco obawiała
się mojej reakcji, bo wiedziała, że dla mnie to był ważny punkt wyjazdu, ale
ja od razu odpuszczam, bo też uznaję, że to nie jest warte niczego.
Przynajmniej mogę zabrać lżejsze buty i tylko softshell zamiast górskiej
kurtki.
Jedziemy na lotnisko w Pyrzowicach, gdzie zostawiamy samochód na parkingu i
pod sam terminal podwozi nas mały busik. Odprawa idzie błyskawicznie, kolejek
nie ma, a my lecimy tylko z bagażem podręcznym. Po godzinie wsiadamy na pokład
samolotu. Siedzimy po lewej stronie i chwilę po starcie, po przebiciu się
przez chmury, na horyzoncie znakomicie widać Tatry i Niżne Tatry. Potem powoli
zapada ciemność, a my usypiamy.
Budzimy się gdzieś nad Neapolem, gdy samolot zaczyna już zniżanie. Lądowanie
jest jakieś długie, samolot leci niemal poziomo. Wreszcie przyziemienie,
wysiadamy i przechodzimy po płycie lotniska do terminala. Tu muszę odnaleźć
lokalną firmę, od której wypożyczyliśmy samochód. Okazuje się, że jej siedziba
jest poza głównym terminalem, musimy przejść jakieś 300 m. Samochód
wypożyczałem za jakąś śmieszną cenę i teraz wychodzi dlaczego była tak
śmieszna. Niby zawierała ubezpieczenie, ale nie chroniące przed niczym,
łącznie z kradzieżą. Więc aby być spokojnym, muszę i tak dopłacić 90 euro,
przez co cena robi się już znacznie mniej atrakcyjna. Kolejna nauczka - nie
ufać ofertom firm-krzaków. Choć przyznam, że samochód bardzo porządny,
nowiutki. Ewa, która już bywała w południowych Włoszech, od razu mówiła mi, że
nie ma zamiaru tu prowadzić, bo wszędzie jest bardzo ciasno i ludzie jeżdżą
jak chcą. No cóż, wziąłem na siebie rolę kierowcy, więc ja z tym się zmierzę.
Z lotniska jedziemy szeroką, trzypasmową drogą. Zajeżdżamy jeszcze do Lidla po
jakieś zakupy. Mieszkanie, które wynajęliśmy jest niezbyt daleko, ale właśnie
wśród ciasnych uliczek. Ewa pisze do właściciela, że będziemy za kilkanaście
minut. Ale nawigacja zaczyna nam się gubić, rzeczywiście robi się bardzo
ciasno, bo po obu stronach stoją gęsto zaparkowane samochody. Jadę 30 km/h,
uważając na lusterka. A i tak wyprzedzają mnie jakieś dzieci na
nieoświetlonych skuterach. Włochy to kraj słynący z tego środka lokomocji, tu
jest tego zatrzęsienie. Mnóstwo pieszych, jakieś nakazy, zakazy. Jedzie się
coraz bardziej nerwowo, w dzień byłoby łatwiej. Zupełnie nieznane, ciasne
miasto nie jest zbyt przyjazne. Docieramy w końcu tam gdzie trzeba, czeka i
właściciel. Mówi, że należy objechać cały kwartał budynków wokoło i wjechać od
drugiej strony, tam jest brama, będziemy mogli wjechać na podwórko i
zaparkować. Super, bez tego to postawienie gdziekolwiek auta byłoby
niemożliwe. Ale jak objechać? Zakaz wjazdu, ulica jednokierunkowa. Właściciel
mówi by nie przejmować się tylko jechać. Ewa też mnie pociesza, że oni tak tu
mają. Trudno, jadę pod prąd. Po chwili jesteśmy. Uff... niemal jak w Tbilisi w
zeszłym roku (patrz
tu).
Mieszkanie okazuje się bardzo fajne, właściciel miły, i choć mówi tylko po
włosku, to idzie się dogadać. Chwilę odpoczywamy i idziemy coś zjeść. Już taka
godzina, że większość knajp się otwiera (znaleźć tu coś otwartego przed
godziną 19 jest naprawdę problemem). Niedaleko jest pizzeria z bardzo fajnym
wystrojem i bardzo przyzwoitymi cenami. A to co serwują jest znakomite, o
wiele lepsze niż cokolwiek co jadłem w Polsce. Po sycącym posiłku wracamy do
mieszkania. Na wieczór nie mamy żadnych planów poza byciem razem.
Rano wstajemy dość późno jak na takie wyjazdy. Mimo, że nie wybieramy się w
szczytowe partie Etny, postanawiamy podjechać jej zboczami na parking, skąd
startują wycieczki z przewodnikami. Ale to później, naszym pierwszym celem
jest miasteczko Taormina, położona kilkadziesiąt kilometrów na północ od
Katanii. Postanawiamy skorzystać z autostrady. Kosztuje niewiele, a z
pewnością bardzo przyspieszy samą jazdę. Uliczki Katanii nie są dla mnie tak
problematyczne jak wczoraj wieczorem. Ruch teraz jest bardzo mały, nie ma też
właściwie żadnych skuterów. No i coś widać. Katania okazuje się być dość
biedna i obskurna, choć liczy 300 tysięcy mieszkańców, to jednak nie jest to
jakieś reprezentacyjne miasto.
Szybko docieramy do wyjazdu na autostradę. Wreszcie można się rozpędzić.
Autostrady muszą mieć wiele lat, nie mają żadnych pasów rozpędowych i
awaryjnych, a parkingi to zwykłe place. Na jednym z nich zatrzymujemy się, by
sfotografować kryjącą się w chmurach, ośnieżoną Etnę. Może to nie idealne
miejsce, ale uznajemy, że potem pogoda popsuje się być może bardziej i nic już
nie zobaczymy. Jedziemy jeszcze spory kawałek na północ, docierając do sporych
i malowniczych gór, zamykających nadbrzeżny krajobraz. To tu, Taormina.
Zjeżdżamy z autostrady. Opłata jest w bramkach ze szlabanem, ale wyłącznie
gotówką, trzeba wrzucać monety. Chyba jeden z najstarszych sposobów płacenia
za drogi, nie sądziłem że to nadal gdzieś funkcjonuje.
Taormina rozlokowała się na stromych, górskich zboczach. Aby podjechać na
płatny parking, pokonujemy kilkanaście serpentyn. Parking jest podziemny, bardzo
ciasny. Wychodzimy najpierw dołem, ale nie ma tu żadnej możliwości dojścia,
nawet przy drodze nie ma chodnika. Jednak z dachu parkingu są schody,
wprowadzające na ciasne uliczki. Trzeba przyznać, że położenie jest bardzo
ciekawe, a widoki robią duże wrażenie.
Taormina o tej godzinie też jest raczej pusta. Sklepy się dopiero otwierają,
knajpy nadal są zamknięte. Można by wejść o wiele wyżej, ale jakoś nie mamy
ochoty gdzieś się wspinać. Kręcimy się po uliczkach, fotografujemy wybrzeże
morza i Etnę. Idziemy do starej, całkiem ciekawej, choć niewielkiej katedry.
Na szczęście nie jest jakoś specjalnie gorąco, choć i tak jest kilkanaście
stopni na plusie. Spacer zajmuje nam jakąś godzinę, postanawiamy wracać do
samochodu.
Wyjeżdżamy z parkingu, kierujemy się na południe. Po kilkunastu
kilometrach zjeżdżamy w prawo, do jakiejś miejscowości. Zaczyna się tutaj droga,
którą można dojechać do parkingu pod Etną. Południowowłoski krajobraz zaczyna
ustępować miejscom pokrytym zastygniętą lawą i popiołem. Droga wije się licznymi
serpentynami, ale nie jest jakaś przesadnie stroma. Jedziemy i jedziemy.
Pojawiają się iglaste lasy, temperatura systematycznie spada. I znów zastygła
lawa. W końcu docieramy do parkingu, zostawiamy samochód przy restauracji. Na
zewnątrz 8 stopni i bardzo silny wiatr, więc od razu zakładamy kurtki, czapki i
rękawiczki.
Praktycznie na poziomie parkingu jest Crateri Silvestri, położony na
wysokości 1986 m n.p.m. Jeden z licznych bocznych kraterów Etny, na szczęście od
dawna nieaktywny, więc tuż obok mogą stać budynki. Obchodzimy go wokoło
wyznaczoną ścieżką. Z jednym z synów Ewuni idę jeszcze na kolejny krater,
wznoszący się ponad nami. Do wejścia jest nie więcej jak 100 m w pionie, ale
idzie się po wulkanicznym żwirze. Dwa kroki w górę, jeden w dół. Zupełnie jakby
iść po kamienistej plaży - wszystko się sypie, rusza, wpada do butów. Wreszcie
docieramy na szczyt. Nie widać stąd może wiele więcej, ale znakomicie widać
parking, restaurację, dolną stację kolejki linowej. Sam szczyt Etny kryje się za
jakimiś kolejnymi górkami wznoszącymi się wyżej. Robimy kilka zdjęć i wracamy na
dół, znów ślizgając się w żwirze.
Pakujemy się do samochodu i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem zjeżdżamy
innym wariantem, wprost do Katanii. Jedzie się i jedzie, w końcu mamy zjechać z
poziomu 2000 m n.p.m. na poziom morza. Mijamy kilka miasteczek, zabudowa
gęstnieje, ruch również. W końcu Katania, na autostradę wjeżdżamy dosłownie na
chwilę. Znów kluczymy po zapchanych uliczkach, choć dziś stres jest o wiele
mniejszy. Ale oczywiście, tuż koło miejsca gdzie mieszkamy wjechać się nie da,
cała uliczka zastawiona samochodami. Musze wycofać dobre 200 m, coś objechać...
na koniec znów muszę tak jak i wczoraj jechać pod prąd. Ale w końcu docieramy.
Kolejnym punktem jest zwiedzanie samej Katanii, ale tu już samochód nam
niepotrzebny, wręcz by przeszkadzał. Idziemy piechotą. Najpierw przecinamy
jakieś mniej ciekawe rejony, jest tu niemal pusto. Ewunia jak zwykle ma dość
dokładny plan, co by chciała zobaczyć. Są rzymskie i greckie ruiny, potem park
w centrum. Z parku podobno dobrze widać Etnę ale... nie dziś. Teraz cała już
schowała się w chmurach. Tu już zaczyna się ciekawsza cześć miasta - spora i
ładna ulica, zamknięta dla ruchu, tworząca deptak. Ale już kawałek dalej jest
zwijający się bazar. Wygląda to co najmniej tak sobie - pełno śmieci i resztek
żywności, do tego sprzedawane tu były ryby i owoce morza, więc krążą stada
mew, a zapach jest okropny. Później znów jakieś ciekawe katedry i Amfiteatr
Rzymski, całkiem nieźle zachowany. I jeszcze kilka ciekawostek. Na sam koniec
zamek, położony w bezpośredniej bliskości wynajętego mieszkania.
Pora na obiadokolację. Mało która restauracja jest już czynna, ale udaje
nam się coś znaleźć. Bardzo dobry obiad, każdy bierze coś innego. Pizza,
lazania, spaghetti, makaron z cukinią, do tego jakieś włoskie wino, piwo...
najadamy się naprawdę do syta i znów za przyzwoite pieniądze. Jest już ciemno,
idziemy do małego sklepu obok i robimy zakupy na wieczór i rano. Wracamy do
naszego pokoju.
Rano wstaje się ciężko. Planu nie mamy zbyt wielkiego, będzie nieco
improwizacji. I tak samochód musimy oddać do godziny 14. Pakujemy się,
zostawiamy klucze. Jedziemy na południe, naszym celem jest miasto Syrakuzy.
Znane już z czasów starożytnych. Droga jest nudna, choć z jednego z parkingów
znów fotografujemy ośnieżoną Etnę. Ale potem już tylko autostrada, nic
ciekawego, nawet widoków nie ma żadnych. Mijamy tylko wiele dość długich
tuneli.
Pierwszym celem w Syrakuzach ma być park archeologiczny. Ale mimo że całość
objeżdżamy kilka razy, nie ma gdzie zaparkować, a do samego parku jest...
zakaz wjazdu. Nawigacja nie umie nam wskazać, gdzie mamy jechać. Oczywiście
żadnych oznakowań przy drodze. Odpuszczamy i kierujemy się do monumentalnej
bazyliki. Jest to chyba jakieś miejsce pielgrzymek, bo tu z kolei są tłumy,
ale tu udaje się zaparkować. Robimy kilka zdjęć, ale ani to nie jest jakiś
ciekawy obiekt, ani nawet zabytkowy. Postanawiamy pojechać do południowej
części miasta.
Tu jest podobnie jak w Katanii, choć ulice są szersze. Ale można
zapomnieć by gdziekolwiek stanąć, i mimo kręcenia się nic nam nie udaje się
znaleźć. Bez sensu totalnie. Wkurzeni jedziemy na północ. Tam są jakieś chyba
wojskowe koszary i jest droga nad samo morze. Ale to kilkaset metrów do
przejścia, morze jak morze, nie ma nawet normalnej plaży. Robimy kilka zdjęć i
wkurzeni jedziemy z powrotem do Katanii. Będziemy maksymalnie za godzinę. Ewa
usiłuje znaleźć jakąś restaurację, ale nie ma niczego. Coś namierzamy na
wjeździe do Katanii, ale istniejący na mapach Google obiekt w rzeczywistości
nie istnieje. Ewunia poddaje się, ma już tego dość. Ja w sumie też. Jadę
prosto na lotnisko. Czasu będziemy mieli nieco więcej, trudno, zjemy coś w
okolicy.
Oddajemy samochód, kierujemy się do terminala. Zapraszam wszystkich do
restauracji pod Złotymi Łukami. Posiłek i to niewyszukany, bo bułki z mięsem i
frytkami, dla czterech osób kosztuje więcej niż doskonały obiad z winem
pierwszego dnia... masakra. Przechodzimy odprawę i czekamy na zatłoczonej hali
niemal 2 godziny. W końcu boarding. Z płyty lotniska doskonale widać Etnę,
które teraz wyszła z chmur. Ewunia robi jej ostatnie zdjęcie już przez okno w
samolocie.
Kołowanie, start... w samolocie jest strasznie gorąco, ciężko nawet się
zdrzemnąć. Lot trwa niemal 2,5 godziny, zniżanie jest w gęstych chmurach. W
Katowicach pada i są 3 stopnie... brrr. Pozostaje nam jeszcze odebranie
samochodu z parkingu i powrót do domu. Czujemy spore zmęczenie i szybko
kładziemy się spać. Rano wracam do Warszawy, do pracy.
Wypad był zaplanowany na krótko przed, był dość spontaniczny ze względu na
zmianę w planach w ostatniej chwili. Na Etnę nie weszliśmy, ale byliśmy bardzo
blisko niej i robi wrażenie. Południe Włoch jest rejonem biednym, zaniedbanym,
mimo ogromnego potencjału turystycznego. Jak dla mnie to coś takiego -
polecieć i nie wracać. Ruch uliczny, sposób jazdy, ciasnota - było dość
odstraszające. Za to spodziewałem się dużej ilości czarnoskórych i ogólnie
imigrantów z Afryki, a właściwie widzieliśmy może z 5 takich osób, byli
właściwie sami Włosi mieszkający tam od pokoleń.
Większość zdjęć wykonałem ja, ale kilka, szczególnie te ze spaceru po Katanii są autorstwa Ewuni. Dziękuję za możliwość ich udostępnienia.