Trasa S8 wczesnym świtem jest niezwykle urokliwa. Nad podmokłymi łąkami snują się morza mgieł, gdy przejeżdżam nad Bugiem to rzeki w ogóle pod nimi nie widać. Szybko docieram do Ostrowi Mazowieckiej, a potem do Łomży. Jeszcze kilkadziesiąt minut jazdy i wreszcie jestem w Piszu. Parkuję i zaczynam przygotowania do trasy. Okazuje się, że wielokrotnie klejone lusterko rowerowe znów o coś zahaczyło i jego obudowa pękła w tym samym miejscu co zwykle. Lusterko działa, ale będzie całą drogę niestabilnie się telepać, czego strasznie nie lubię. No ale co robić? Na przyszłość będę je odkręcał na czas transportu roweru, albo w końcu zainwestuję w nowe. Przebieram się, zjadam coś, pakuję do plecaka jakiś prowiant i kurtkę przeciwdeszczową. Pogoda zapowiada się raczej ładnie, ale drogi są mokre, widać że tu w nocy również padało.
Ruszam w trasę około 6:30. Ruch jak na razie jest niemal zerowy. Przejeżdżam mostkiem nad Pisą, objeżdżam centrum miasteczka i ruszam na północ, w kierunku Orzysza drogą nr 63. Są tu jakieś kostkowe ścieżki rowerowe i w dodatku jest zakaz jazdy rowerem po szosie. Nie jest to wygodne, no ale cóż robić? Na szczęście kawałek za miastem ścieżka kończy się. Teraz mogę jechać po dobrej i gładkiej nawierzchni.
Kilka kilometrów dalej przecinam kanał Jegliński. Łączy on jezioro Śniardwy z jeziorem Roś i z Pisą. Umożliwia przedostanie się drogą wodną z Wielkich Jezior na Pisę i Narew, co pozwala na spływ w okolice Warszawy, np. na Zalew Zegrzyński. Wiele lat temu płynąłem w ten sposób i była to ciekawa przygoda (relacja tu).
Kawałek dalej skręcam w lewo w stronę miejscowości Nowe Guty. Jest to nadłożenie kilku kilometrów, ale pozwala to na jazdę nad samym brzegiem jeziora Śniardwy. Droga jest nowa i gładka, jedzie się przyjemnie. Po dłuższej chwili zatrzymuję się na plaży i robię kilka zdjęć. Największe polskie jezioro robi duże wrażenie. Jest tu nowy i ładny ośrodek wypoczynkowy, choć jeszcze kilka lat w tym miejscu nie było nic szczególnego. Nową plażę i pomost odkryłem przypadkiem w czasie majowego wypadu kajakowego (relacja tu).
Docieram do Okartowa, gdzie skręcam w prawo w stronę Orzysza. Płaski dotąd teren zaczyna się robić lekko pagórkowaty. To tylko przedsmak tego co będzie później. Mazury są dla rowerzysty dość wymagające. Przy tablicy powitalnej Orzysza jest rysunek czołgu i napis "wojskowa stolica Polski". Jest w tym coś, bo choć na Mazurach niemal każde miasteczko jest związane z wojskiem, to Orzysz w szczególności. Na wschód od miasta rozpościera się wielki poligon w Bemowie Piskim - Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych. Są tu od lat manewry i ostre strzelania. Na terenie dzisiejszej jednostki wojskowej w Orzyszu stacjonował niegdyś batalion karny, gdzie za czasów PRL-u trafiali niepokorni poborowi. Służba w tej jednostce była wyjątkowo ciężka, a dyscyplina szczególnie ostra. No ale w końcu to jednostka karna a nie kurort. Żołnierze często wykonywali kilkudziesięciokilometrowe marszobiegi w pełnym oporządzeniu zwane beczkami. Zresztą nawet dla zwykłych żołnierzy z poboru ćwiczenia na orzyskim poligonie nie były wakacjami, mawiano "przeżyjesz Drawsko, przeżyjesz Orzysz, to i na wojsko ch... położysz".
Samo miasto niczym szczególnym się nie wyróżnia. Mały ryneczek, skupiska niewysokich bloków. Nawet nie wjeżdżam do centrum, od razu skręcam w stronę Giżycka. Tu jest ta sama sytuacja co w Piszu - obowiązkowo trzeba jechać dziurawymi ścieżkami rowerowymi. I podobnie jak w Piszu, ścieżki kończą się wraz z granicą miasta. Zaczyna się nieco chmurzyć, obawiam się nawet czy nie zacznie padać. Jednak wkrótce chmury zostają z boku, a przypiekające coraz mocniej słońce znów pojawia się na niebie.
Dalszy ciąg trasy prowadzi przez silnie pofalowany, morenowy teren. Najpierw długi i meczący podjazd, a potem jeszcze dłuższy zjazd. Nie naciskając na pedały rozpędzam się do 50 km/h. Droga zjeżdża tu w coś w rodzaju polodowcowej dolinki wypełnionej rynną jeziora Ublik. Wkrótce znów trzeba podjeżdżać. Uff... na szczęście jest to obszar leśny i słońce tu tak mocno nie dokucza. Potem lasy się kończą i jedzie się wśród malowniczych wzgórz z polami uprawnymi. Przede mną pojawia się wysoki maszt radiowy w Miłkach. Kojarzę, że to gdzieś blisko jeziora Niegocin, więc wkrótce dotrę do Giżycka.
Cieszę się też, że obrałem taki kierunek mojej trasy. Droga nr 63 to główna mazurska droga, później zacznie się spory ruch. Teraz mijają mnie pojedyncze samochody, ale nie jest to jeszcze uciążliwe. Zatrzymuję się w końcu w miejscu skąd wspaniale widać jezioro Niegocin. To trzecie co do wielkości jezioro Mazur, a jego położenie na głównym szlaku sprawia, że zazwyczaj są tu dziesiątki żagli. Teraz jednak nie wygląda na bardzo zatłoczone, ale to pewnie z powodu wczesnej pory. Zbliża się 9 rano.
Kawałek dalej zaczynają się zabudowania Giżycka. Od lat tu nie byłem, więc z ciekawości kieruję się w stronę centrum miasta. Sporo się pozmieniało. Od głównej ulicy do portu żeglarskiego pojawił się całkiem ładny deptak, pojawiły się nowe budynki, są wreszcie ścieżki rowerowe.
Dojeżdżam do zwodzonego mostu nad kanałem Łuczańskim. Most ma bardzo ciekawy mechanizm, bo nie jest podnoszony, a obracany. Jest nisko nad wodą i gdy droga jest przejezdna dla samochodów, to kanał jest niedostępny dla jachtów. Przy zamkniętym moście dołem przepłyną tylko kajaki lub żaglówki wielkości Omegi ale i tak mieszcząc się na styk. Wszystko większe musi czekać na obrócenie mostu.
Robię małą pauzę by coś zjeść. Zauważam, że mój zegarek z GPS zawiesił się. Na szczęście zawiesił się dosłownie przed chwilą, ale i tak muszę zakończyć zapis trasy, zrestartować moduł GPS i zacząć rejestrować od początku. Szkoda, bo trasę będę miał w dwóch kawałkach, ale pozostaje jeszcze backup w postaci telefonu, który również rejestruje jej ślad. Jak dotąd 60 km za mną.
Z Giżycka kieruję się na północ boczną drogą prowadzącą w kierunku Pieczarek. Mijam sporą jednostkę wojskową. Tu Mazury tracą wiele ze swojego uroku. Droga jest nijaka, choć dość mocno pofalowana. Kilka kilometrów jazdy i wreszcie mijam Pieczarki. Obok drogi stoi pomnik świadczący o niemieckiej przeszłości miejscowości.
Kawałek dalej zaczyna się powiat węgorzewski i jak głosi tabliczka - strefa nadgraniczna. Na szczęście droga odzyskuje swój urok, znów zaczynają się ładne lasy. Dojeżdżam do Pozezdrza, gdzie jest atrakcja dla miłośników historii - główna kwatera szefa SS Heinricha Himmlera. Nazistowskie bunkry nie są jednak moim celem, więc fotografuję tylko znak ostrzegający przed łosiami - taki sam jakie można spotkać na drogach Skandynawii.
Dalsza trasa to znów droga nr 63, na szczęście ruch samochodów jest umiarkowany. Kolejne podjazdy i kolejne zjazdy, mijam Ogonki, skąd roztacza się ładny widok na jezioro Święcajty. Tu niestety znów zaczyna się kostkowa ścieżka rowerowa i znów pojawia się zakaz jazdy szosą. Męczę się kilka kilometrów do Węgorzewa, gdzie o dziwo... ścieżka kończy się i znikają zakazy.
Węgorzewo to kolejne mazurskie miasto związane z wojskiem, stacjonuje tu 11. Mazurski Pułk Artylerii, a droga prowadzi pomiędzy dość ładnymi, poniemieckimi koszarami. Samo miasteczko jest znacznie mniejsze od Giżycka, a choć jego centrum też mocno zmieniło się przez ostatnie lata, nie jest tak ładne. Robię jednak kilka zdjęć. To najdalej na północ wysunięty punkt mojej trasy, pora kierować się na zachód, drogą nr 650, prowadzącą w stronę Kętrzyna.
Tu mała niespodzianka - wzdłuż drogi prowadzi rowerowy szlak Green Velo. Na tym odcinku jest to porządna, asfaltowa ścieżka rowerowa, całkowicie oddzielona od jezdni. Nie kończy się razem z granicą miasta, tylko pozwala na wiele kilometrów bezpiecznej jazdy. Robię małe zakupy w miejscowości Trygort - zimny izotonik był mi już potrzebny, bo woda w bukłaku powoli zaczyna się kończyć. Docieram do północnego brzegu jeziora Mamry, a dokładniej jego zatoki zwanej jeziorem Przystań. Mamry to jedno z najładniejszych mazurskich jezior, zawsze je bardzo lubiłem, choć mówię tu o Mamrach właściwych, czyli północnym jeziorze całego kompleksu zwanego Wielkie Mamry. Jest tu wiata szlaku Green Velo, ja jednak robię tylko szybkie zdjęcie i ruszam w stronę południową. Zaczyna robić się coraz goręcej, zbliża się południe. Na szczęście jest tu nowy i gładki asfalt, a trasa jest w dużej mierze zacieniona.
Przecinam Kanał Mazurski - niemiecki projekt, który nigdy nie został ukończony. Miał on połączyć Mamry z Bałtykiem, wybudowano na nim kilka ogromnych śluz, które mogły np. pomieścić całego U-boota. Niektóre z tych śluz stoją w polu, bo kanału do nich nie doprowadzono. W pobliskim Leśniewie jest właśnie taki relikt przeszłości, ale nie mam dziś czasu by i tam zajechać.
Droga prowadzi przez obszar zwany Mamerkami. Są tu poukrywane w lasach dziesiątki bunkrów, gdzie w czasie wojny mieściła się niemiecka Kwatera Główna Wojsk Lądowych (Oberkommando des Heeres). Część bunkrów jest zagospodarowana i można je zwiedzać. Ja znajduję jakiś w pobliskim lesie, ale uciekam stąd czym prędzej, bo atakują mnie roje agresywnych komarów. Jest tu również jakieś dawno zarośnięte jeziorko, aktualnie stanowiące bagno, nad którym straszą kikuty brzóz.
Dobra droga wkrótce się kończy. Asfalt jest bardzo zniszczony, miejscami go wręcz nie ma. To mocno ogranicza prędkość z jaką mogę się poruszać. Raz, że to nic przyjemnego, a dwa że muszę uważać by nie uszkodzić sobie opon. Rower szosowy średnio nadaje się do szybszej jazdy po czymś takim. Małe wsie nie robią też jakiegoś specjalnego wrażenia - tu i ówdzie widać obskurne bloki byłych PGR-ów.
Za wsią Dłużec skręcam w lewo, w kierunku Gierłoży. Chcę ominąć Kętrzyn, by nie wjeżdżać do kolejnego miasta, a poza tym chcę zobaczyć słynny Wilczy Szaniec - główną kwaterę Hitlera. Droga jest zbudowana z betonowych płyt i jedzie się nieźle, ale wkrótce znów wraca chropowaty i zniszczony asfalt. Moja prędkość z rzadka przekracza 20 km/h. Liczę, że od Wilczego Szańca nawierzchnia się poprawi. Tuż przed Gierłożą zauważam jednak drogę w bok i drogowskaz "Kwiedzina 5". Droga wygląda bardzo zachęcająco - betonowe płyty. A pozwoli to nieco skrócić trasę. Mijam bokiem Wilczy Szaniec. Są tu ogromne betonowe bunkry dawnej siedziby Hitlera. Byłem tu lata temu i już niewiele pamiętam, poza tym, że wielkość tych bunkrów robiła spore wrażenie.
Po kilometrze kończą się betonowe płyty... było to do przewidzenia, że będą tylko na terenie kompleksu Wilczego Szańca, ale liczę że jednak nawierzchnia będzie akceptowalna. Jest tu poniemiecki drobny bruk, nie da razy jechać szybko, ale jakoś idzie. Niestety wkrótce bruk robi się grubszy i nie ma mowy o jeździe szybszej niż kilka km/h. Klnę na siebie, że zachciało mi się "dziadowskich oszczędności" i skrócenia trasy o kilka kilometrów. Ale zajechałem już tak daleko, że nie ma sensu wracać. Momentami muszę wręcz prowadzić rower, bo jechać po tym się po prostu nie da, to jednak nie jest rower górski. Zerkam na mapkę w telefonie - jeszcze 2 km tej męczarni.
W końcu docieram do Kwiedziny. Całe szczęście, że nic sobie nie uszkodziłem w rowerze na tych kamieniach. Mam nauczkę by nie kombinować spontanicznie z nieznanymi drogami. Tu znów jest normalny asfalt drogi nr 592, prowadzącej z Kętrzyna do Giżycka. Znów jakieś długie podjazdy i długie zjazdy, zaczyna to już być odczuwalne, moje zmęczenie rośnie. Na liczniku już sporo ponad 100 km. W miejscowości Sterławki Wielkie skręcam w drogę nr 642 do Rynu. I znów zaczyna się katorga - nawierzchnia to nie tyle asfalt, co połączony jakimś lepiszczem gruby żwir. Dla samochodu nie jest to problem, ale dla mnie już jest. Jadę nie przekraczając 20 km/h, dłonie bolą od wibracji kierownicy. W końcu zatrzymuję się na moment, bo już nie mogę. 5 minut przerwy i mały posiłek poprawiają moje samopoczucie. Do Rynu miało być 9 km, jakoś się przemęczę. Liczę, że dalej droga się poprawi. Przed samym miasteczkiem czeka mnie jeszcze długi i solidny podjazd. Sam Ryn leży w
dole, więc dostanę nagrodę w postaci dłuższego zjazdu.
Ryn jest małym, ale uroczym miasteczkiem, leżącym nieco na uboczu głównego szlaku żeglugowego. Na wzgórzu góruje ładnie odrestaurowany zamek. Tu zaczyna się też najdłuższe polskie jezioro. Każdy pewnie powie - najdłuższy jest Jeziorak, który ma 27 km długości. Jednak jezioro które zaczyna się w Rynie jest dłuższe, choć przybiera różne nazwy na przestrzeni kilometrów. Najpierw mamy jezioro Ryńskie, potem Tałty, Mikołajskie, Bełdany. Nie ma między nimi wyraźnych granic, jest to w zasadzie jedna jeziorna rynna o długości 38 km, a jeśli doliczyć do nich jezioro Guzianka i Nidzkie, oddzielone śluzą, to ma aż 64 km długości.
Droga z Rynu do Mikołajek ma nieco tylko lepszą nawierzchnię. Co ciekawe momentami jest ona zupełnie nowa i gładka, ale 100 m dalej znów zaczynają się chropowate kamienie. Nie ma tu natomiast żadnego ruchu, co sprawia, że jedzie się mimo wszystko względnie spokojnie. Okolica jest bezleśna i przypiekające słońce daje mi mocno w kość. W końcu dojeżdżam do mostku nad kanałem Mioduńskim, łączącym jezioro Tałtowisko z jeziorem Szymon. Mazurskie kanały to główny szlak żeglugowy, ale ich pokonanie jachtami wymaga złożenia masztu i pagajowania lub płynięcia na silniku. Pamiętam jednak jak lata temu pokonywałem kanały burłacząc, czyli idąc betonowym nabrzeżem i ciągnąc za sobą łódkę na długiej linie. Było to możliwe gdy pływało się na Omegach, dla większych jednostek byłaby to mordęga.
Za mostkiem poprawia się jakość nawierzchni, ale znów na krótkich odcinkach. Czy nie można wymienić asfaltu na całości, tylko trzeba tak kawałkami? Droga jest boczna, ale jak już ją naprawiać to raz a dobrze, a nie robić takie prowizorki. Zły już na tą trasę docieram wreszcie do Pszczółek, gdzie wjeżdżam na drogę nr 16, łączącą Orzysz z Mikołajkami. Uff... wreszcie gładki asfalt!
Jedzie się teraz o wiele bardziej komfortowo, ale tylko jeśli wziąć pod uwagę jakość asfaltu. Nie ma tu drzew i trzeba pedałować w pełnym słońcu. W dodatku droga jest ruchliwa, a niektórzy sądząc na oko mijają mnie z prędkością 150 km/h. Jest to mało przyjemne doświadczenie. Z ulgą docieram do Mikołajek. Miasteczko, choć położone na głównym szlaku Wielkich Jezior, choć bardzo znane, nigdy nie sprawiało na mnie dobrego wrażenia. Malowniczy jest jedynie mały ryneczek i kilka ulic. Reszta to nic ciekawego. W dodatku jest tu pełno turystów, a bruk na głównej ulicy zmusza mnie do ostrożnej jazdy chodnikiem. Zatrzymuję się i znów kupuję butelkę zimnego izotonika. Zdążyłem już się mocno wysuszyć, a moim jedynym zapasem zostaje niespełna litrowy bidon na ramie roweru i jakaś resztka wody w bukłaku.
Przejeżdżam przez drogowy most nad jeziorem Mikołajskim. Skręcam w lewo, kierując się na południe, w stronę Rucianego-Nidy. To już Puszcza Piska, znów pojawia się gęsty las, znów jest przyjemny cień. Asfalt też jest niczego sobie, bo był niedawno wymieniony. Nie ma tu jednak szerokich poboczy, a ruch jest duży, przez co trzeba jechać bardzo ostrożnie. W dodatku znów zaczyna się morenowa rzeźba i ciągłe zjazdy i podjazdy. Niemal jak na terenach podgórskich.
Docieram w końcu do Ukty - miejscowości nad Krutynią, gdzie często rozpoczyna się lub kończy spływy kajakowe. Krutynia to najpopularniejszy chyba szlak kajakowy Mazur i cała okolica żyje z tego rodzaju turystyki. Wszędzie widać wypożyczalnie sprzętu i samochody z przyczepami do transportu kajaków. Sam bardzo lubię ten szlak i choć płynąłem nim kilka razy, zawsze chętnie na niego wracam (relacje można zobaczyć tu, tu, tu, tu i tu). Teraz tylko chwila przerwy, przelewam wodę z bidonu do bukłaka i smaruję się znów kremem z filtrem - przypiekające słońce dało się już mocno odczuć.
Do Rucianego-Nidy jest kilka kilometrów. Teoretycznie mogę tutaj skręcić w stronę Pisza i w ciągu godziny zakończyć wycieczkę. Ale brakowało by objechania południowych Mazur i jeziora Nidzkiego. A to wspaniała przyroda i dość odludne rejony, więc postanawiam nie odpuszczać. Na wprost do Pisza jest jakieś 20 km, więc ile może być wokół jeziora? 35? To jakoś znacząco nie wydłuży czasu jazdy.
Do samego miasta nie wjeżdżam. Jadę kawałek na zachód drogą nr 58. Skręcam w nową asfaltówkę do Nidy, co pozwala na ominięcie zabudowań. Tereny znam dość dobrze, ale byłem tu ostatnio wiele lat temu. Kiedyś były to wyłącznie drogi szutrowe. Teraz w stronę leśniczówki Pranie, Krzyży i Karwicy prowadzi wręcz idealna droga na rower szosowy. Ruch jest bardzo umiarkowany, nawierzchnia doskonała, a lasy przepiękne. Wysokie sosny przypominają mi lasy północnej Finlandii, choć runo leśne jest tu uboższe.
Po kilku kilometrach jazdy na południe docieram do Karwicy. Skręcam w prawo a potem w lewo. Można jechać nad samym jeziorem, ale to drogi szutrowe, a ja jestem zbyt zmęczony by jeszcze z takimi walczyć. Jadę już nieco mniej komfortowym asfaltem w kierunku Hejdyku i Turośli. To obszary Puszczy Piskiej, miejscowości są tu rzadkie i bardzo spokojne. To chyba najpiękniejsza, ale też najdziksza cześć Mazur. Zbliża się godzina 17, na szczęście upał też wyraźnie się zmniejszył. Mimo, że na liczniku jest już 200 km bez problemów utrzymuje prędkość 27-30 km/h. Jestem już jednak zmęczony, a trasa choć piękna, to i tak się dłuży.
W końcu skręcam na północny wschód. Znów zaczynam zbliżać się do jeziora Nidzkiego. Źle jednak oszacowałem odległość. Przejechałem już 35 km od Rucianego, a do Pisza jeszcze spory kawał drogi. Za Turoślą zatrzymuję się na chwilę nad jeziorem.
Ten rejon kiedyś był trudno dostępny - żeglarze a nawet kajakarze rzadko tu się zapuszczali. To sam koniec szlaku żeglugowego, a w dodatku do jezior Wiartel i Brzozolasek prowadzą wąskie strugi. Teraz jednak jest tu nowa droga, są jakieś ośrodki wczasowe. Wkrótce zaczyna się komfortowa ścieżka rowerowa, którą pokonuję ostatnie kilometry. Całodzienna aktywność, górki i dołki oraz palące słońce dały mi w kość. Łapię mały kryzys, ale nie odpuszczam, wiedząc, że jeszcze tylko kawałeczek. Docieram do Pisza. Okazało się, że zdrowo niedoszacowałem ostatni fragment, bo w rzeczywistości liczył on 50 km, ale na szczęście był niezwykle ładny przyrodniczo.
Zamknąłem pętlę wokół Krainy Wielkich Jezior. Długość mojej trasy to 230 km. O ile nie jest to jakiś niewiarygodny dystans, to jednak kombinacja dodatkowych utrudnień w postaci pagórków i słabej nawierzchni na pewnych fragmentach spowodowały, że całość trwała 12 godzin, a średnia z samej jazdy wyniosła 22 km/h. W samochodzie mam butelkę wody, więc teraz łapczywie zaspokajam pragnienie. Całość pokonałem na 2 batonikach, 2 bananach i 2 kanapkach. Jedna mi jeszcze została, więc pora teraz na zasłużony posiłek.
Przebieram się, pakuję rower do bagażnika. Jeszcze chwila na rozprostowanie kości i mogę ruszać do Warszawy. Niedogodnością jest niemożność wzięcia prysznica, na to będę musiał poczekać do domu. W niedzielny wieczór ruch na drodze do Łomży jest bardzo duży, nie pozwala to na jakąś szczególnie szybką jazdę. W dodatku już na S8 pod Warszawą musiał się zdarzyć jakiś wypadek, bo nawigacja informuje o tym czerwonym kolorem oznaczającym długi korek. Skręcam do Wołomina i przez Kobyłkę i Zielonkę wjeżdżam do miasta. Lokalne drogi dobrze poznałem w zeszłym tygodniu, w czasie rowerowej wycieczki do Ostrołęki. W domu jestem o 22. Dzień był bardzo długi, ale też bardzo fajny i obfitujący we wrażenia.
Od wielu lat nie byłem w głównych mazurskich miastach. Zmieniło się sporo i chyba na lepsze. Ale nadal są tam zapomniane przez ludzi, będące niejako poza czasem wsie, gdzie życie w postpegeerowskich blokach toczy się od jednej butelki wina do drugiej. Kiedyś było to wino "Arizona", teraz pewnie jakieś inne, ale rzeczywistość i brak perspektyw są podobne. Trasa była bardzo ładna krajobrazowo, ciekawa historycznie, ale też dość męcząca, głównie z powodu pagórkowatego terenu. Jeśli wierzyć mojemu zegarkowi, to suma podjazdów jak i suma zjazdów wyniosły około 900 m. Miejscami nawierzchnia była idealna, miejscami wołała o pomstę do nieba. Jednak każdego zachęcam do turystyki rowerowej - Mazury to nie tylko jeziora i rzeki. Załączam mapkę trasy, gdyby kogoś interesował dokładny track GPS to jest on dostępny tu lub tu.
Na moim blogu etykietą #duże określam rowerowe wypady powyżej 250 km. Ten wyjątkowo zaliczam też do tej kategorii, ze względu na ilość zaangażowanego dodatkowego czasu na dojazd i powrót.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz