Styczniowy wypad na daleką północ był w planach już od dość dawna. Wymyśliła
go Ewa, dla której był to raczej punkt do odhaczenia z ciekawych miejsc, ale
zdecydowanie wolała zimę, tak aby nie było tłumów turystów. Lofoty są taką
norweską perełką, z roku na rok przyjeżdża tam coraz więcej ludzi. Mimo, że na
północy Skandynawii bywałem kilka razy, to jednak zimą jeszcze nie. Nie
zgodziłbym się też nigdy, by Ewa pojechała tam sama z synami i musiała zmagać
się z oblodzonymi i zasypanymi drogami i tysiącem innych problemów. Czasem
potrzeba po prostu męskiej siły, by np. wypchnąć auto z zaspy. Poza tym sam
chciałem te miejsca zobaczyć tak surową porą roku. Położenie archipelagu za
kołem podbiegunowym (co nie jest równoznaczne z Arktyką, co niektóry próbują
na siłę lansować) sprawia, że można tam zawsze liczyć na spektakularne zorze
polarne. Spodziewamy się ujemnych temperatur, ale liczymy, że wpływ
Golfsztromu będzie odczuwalny i nie będzie to taka zima jak np. w Finlandii,
gdzie bywa -30 stopni i zimniej. Plan z założenia musiał być napięty, bo
skomasowany w weekend i uwzględniający niezwykle krótki o tej porze roku
dzień.
Przyjeżdżam do Brzeszcz w środę po południu, załatwiam zakupy, wieczorem
pakujemy się. Jutro o 13 mamy lot z Krakowa do Oslo, a potem, po trzygodzinnym
oczekiwaniu, kolejny lot na lotnisko Evenes, które leży pomiędzy miastami
Harstad i Narvik. Mamy nocleg w pobliżu lotniska i wynajęty samochód. Niestety
niepokoją nas prognozy pogody, bo zapowiadane są mgły, a mgły plus lotnisko w
Krakowie, to niemal pewne problemy - opóźnienia lub odwołania lotów. Drugi co do
wielkości port lotniczy w Polsce ma pechowe położenie i od zawsze nie ma
odpowiedniego ILS-a, który umożliwia lądowania w dowolnych warunkach pogodowych.
Stąd jego wieczne i niekończące się kłopoty. Jednak prognozy mówią o zanikaniu
mgieł od jutrzejszego południa.
Rano w czwartek rzeczywiście sytuacja nie wygląda wesoło. Mgła jak mleko,
widoczność na 50 metrów. No ale nie jesteśmy w Balicach, musimy dojechać do
nich 70 km, może tam jest lepiej? Jednak
Flightradar24 i strona lotniska
nie pozostawiają złudzeń. Nic nie wystartowało, nic nie ląduje, samoloty krążą
w holdingu. Niektóre lądują w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie. Ale są i
takie, co wracają do miejsca startu, jak np. samolot który przyleciał z
Helsinek, polatał godzinę nad Krakowem i wrócił do Helsinek... już widzę
radość jego pasażerów. Oczywiście na lotnisko jedziemy, licząc na zmianę
warunków. Nasz samolot w końcu pojawia się na Flightradar24, startuje z Oslo.
Docieramy na Balice, szybko przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa. Na lotnisku
dzieją się dantejskie sceny. Jako, że od rana nic nie wystartowało, to ludzi
przybywa, nie ma gdzie usiąść, zajęte jest każde wolne miejsce na podłodze.
Sami znajdujemy nieco przestrzeni przy bawialni dla dzieci. Nasz samolot
zbliża się i jako jeden z pierwszych podejmuje próbę lądowania. Trzymamy
kciuki, nawet przedwcześnie cieszę się, że usiadł... ale jego pułap nad pasem
schodzi do 300 stóp i zaczyna rosnąć.... cholera, odszedł na drugi krąg.
Kolejna próba - taki sam efekt. Samolot odlatuje do Katowic, gdzie
bezproblemowo ląduje. W międzyczasie pasażerowie z innych rejsów są proszeni o
przechodzenie do wyznaczonych miejsc przed terminalami, skąd autokary zabiorą
ich do Katowic na inne przesunięte tam loty. Ciekawe, że zorganizowano aż taką
liczbę pojazdów, przecież to są setki ludzi. Liczymy, że ten nasz, który
został przesunięty na późniejszą godzinę, jednak wystartuje z Katowic,
przyleci do Krakowa i polecimy. Niektóre samoloty tak robią, jakimś nawet
udaje się wylądować. Ten nasz w końcu startuje, ale znów to samo. Robi dwa
nieudane podejścia, zwiększa pułap lotu i wraca do Oslo. No super po prostu...
lot zostaje odwołany i Ewunia dostaje maila, że zostaje przeniesiony na jutro.
Jak i dziesiątki innych. Samoloty polatały, pokrążyły i niemal nikt nigdzie
nie poleciał. Ile pieniędzy zmarnowano, ilu ludziom zepsuto plany, ile setek
ton paliwa spalono na próżno, tylko dlatego, że lotnisko nie ma właściwego
wyposażenia. Wkurzeni wracamy na parking i po pięciu godzinach spędzonych na
lotnisku musimy wrócić do domu. Robimy szybką naradę, nieco zmieniamy plan
wyprawy, udaje się odwołać jeden z noclegów, a w dodatku zarezerwować na
ostatnią chwilę inny na jutro. Ja dzwonię do wypożyczalni samochodów, gdzie
też udaje mi się dogadać, by okres wypożyczenia skrócili o jeden dzień.
Prognozy na jutro są dobre, więc raczej jednak dotrzemy.
W piątek rano pogoda jest piękna. No teraz to już musi się udać! Dziś lot jest
nieco później, co daje nam tylko godzinę na przesiadkę w Oslo. Mało czasu,
nawet jak jesteśmy z bagażem podręcznym. W razie czego jest jeszcze jeden lot
do Narviku, ale bylibyśmy bardzo późno. No nic, nie mamy na to wpływu, lot
realizuje jedna linia, jest łączony i liczymy, że na nas zaczekają w razie
czego. W dobrych humorach jedziemy do Balic. Okazuje się jednak, że
przyleciały jakieś delegacje na obchody 80-tej rocznicy wyzwolenia obozu
zagłady Auschwitz, przed lotniskiem jest ogromny korek i pan z obsługi
parkingu nie ma jak nas dowieźć. Daleko nie ma, więc wysiadamy i idziemy
piechotą. Sprawna odprawa bezpieczeństwa, tym razem samolot jest o czasie.
Start jednak opóźnia się o 15 minut i zaczynam się niepokoić o przesiadkę,
szczególnie, że siedzimy w ostatnim rzędzie i jeśli nie podstawią schodków z
tyłu, to będzie problem. Dwie godziny lotu mijają normalnie, dolatujemy już po
ciemku.
W Oslo jest śnieżyca, całe lotnisko Gardermoen zasypane jest białym puchem. Tu
jednak są najnowocześniejsze systemy ILS, samoloty wykonują operacje
normalnie. Oczywiście schodków nie podstawiają, wysiadanie jest strasznie
długie, mimo apelów załogi, by puścić tych, co mają loty transferowe.
Norwegowie nie rozumieją, że apelowanie nic nie zmieni, bo każdemu się
spieszy. Nawet w ich idealistycznym społeczeństwie to nie działa, trzeba po
prostu tak posadzić ludzi w samolocie, by ci co mają mało czasu na przesiadki
wyszli pierwsi. W dodatku nasz terminal jest na drugim końcu. Zostało 20
minut. Lecimy biegiem, ale czuję, że nie ma szans. Jednak rzut oka na
tablicę... nasz lot z 17:55 jest opóźniony i przesunięty na 18:18. Jest
szansa. Dobiegamy wreszcie do naszego gate'u, gdzie okazuje się, że boarding
nawet się nie rozpoczął. Chwila oddechu, dzwonie nawet na kemping, gdzie mamy
pierwszy nocleg, aby upewnić się, że jak dotrzemy około 23, to ktoś nam wyda
klucz. Tak, mamy się nie martwić, klucz będzie w zamku. Uff... chwila ulgi.
Wsiadamy do samolotu, ale lot opóźnia się jeszcze bardziej, bo samolot musi
przejść procedurę odladzania. Wreszcie start.
Lot trwa około 1,5 godziny, nieco próbujemy podsypiać, ale nic z tego, bu
na siedzeniu za nami leci malutkie dziecko i drze się wniebogłosy. Coś
okropnego, mamy dość, no ale co można zrobić? Nad Narvikiem jest bezchmurnie, w
czasie zniżania Ewunia dostrzega zorzę polarną! Spróbujemy ją sfotografować z
ziemi. Załoga ostrzega, że lotnisko jest bazą wojskową (stacjonują tu m.in.
F-35) i jest zakaz fotografowania płyty i urządzeń. Ciemno i tak, wiele nie
widać, poza licznymi hangarami. Na szczęście terminal jest malutki, tym razem są
schodki z przodu i tyłu, więc wysiadanie idzie sprawnie. No i na miejscu jest
-10 stopni, duża różnica.
W terminalu podchodzę do stanowiska Hertza. Załatwienie formalności z
samochodem to kwestia kilku minut. Idziemy na parking i odnajdujemy nasza
Toyotę. Zwykła, osobowa hybryda, ale nowiutka, na liczniku ma... 300
przejechanych kilometrów. Musze ją jeszcze oskrobać, bo jest solidnie
zamarznięta. W końcu ruszamy.
Ewunia zwraca uwagę, że rzeczywiście, na niebie widać wstęgę zorzy polarnej. Z
początku jakoś mi to nie pasuje na zorzę, bo jest niemal stacjonarne, wygląda
jak rozwiana smuga kondensacyjna po samolocie. Zatrzymujemy się na parkingu
przy drodze. Nie no, to jednak zorza. Już pierwsze zdjęcia z aparatów
rozwiewają wszystkie wątpliwości. Robimy dłuższą sesję, bo niebo czyściutkie,
zorza bardzo ładna, choć rzeczywiście niemal nieruchoma, a prognozy
zachmurzenia na kolejne dni są takie sobie. Co ciekawe, aktywność zorzowa jest
bardzo niska, a mimo to ona jest, co dobitnie wykazuje, jaki potencjał mają te
rejony. W końcu marzniemy porządnie, więc ruszamy dalej.
Mamy do przejechania około 70 km. Z początku jest tu sporo zabudowań i
ograniczeń do 50 km/h, w dodatku są remontowane odcinki drogi. Potem wjeżdżamy
bardziej w góry, w jakieś kompletnie bezludne tereny. Widać mało, ale zorza
nadal jest zauważalna. Po dobrej 1,5 h jazdy docieramy do skrętu w drogę nr 85
i kawałeczek dalej jest nasz kemping w Gullesfjord. Ludzi sporo - w jakiś
kamperach, hyttach, a nawet i w namiotach! Co prawda tu jest nieco cieplej niż
na lotnisku Evenes, ale nadal jest mróz. Że też ludziom się tak chce... Nasza
hytta jest duża, klucz zgodnie z umową znajdujemy w zamku, ale i tak po chwili
pojawia się właściciel kempingu. Dostaliśmy nawet większy domek niż
zamawialiśmy, bo... akurat miał wolny, więc czemu nie. Fajne podejście.
Kładziemy się szybko spać, jutro pobudka przed 8 rano. Zorzę nadal widać, ale
to już mizerne resztki, ponadto jest tu za dużo świateł na fotografię.
Gdy wstajemy jest totalnie ciemno, choć na wschodzie niebo
zaczyna delikatnie jaśnieć. Pogoda nadal jest bardzo dobra, brak chmur. Są
tylko -3 stopnie, więc będzie raczej przyjemnie. Coś na szybko przegryzamy,
pakujemy się do samochodu i ruszamy na zachód.
O tej godzinie jedzie się bardzo dobrze, droga jest pusta, a choć leży na
niej sporo śniegu, to nie jest ślisko. Mijamy szereg tuneli, z których
najdłuższy liczy sobie 6 km. Docieramy nad zatoczkę, gdzie Ewa ma zaznaczoną
pierwszą ciekawostkę. Raz że jest tu ładny widok, a rozwidniło się już na tyle,
że da się zrobić zdjęcie, a dwa, że niedaleko stąd jest wrak jakiejś rybackiej
łodzi. Silny wiatr powoduje jednak, że z dojścia do wraku rezygnujemy.
Kierujemy się dalej przez piękne, zimowe krajobrazy. Niemal dwie godziny jazdy
mijają bardzo szybko i docieramy do Svolvær, dość sporej miejscowości jak na
Lofoty. Jest tu sporo hoteli, tu zaczyna się sporo górskich szlaków, jest tu
również przystań promowa.
My skręcamy na południe przez nieco uśpione miasteczko, przejeżdżamy
wysokim mostem na wysepkę, mijamy jakieś przetwórnie rybne i docieramy do
falochronu. Zostawiamy samochód i dalej idziemy pieszo. Jest po 10 rano, słońce
jest już nad horyzontem, ale nadal bardzo nisko i tylko jego promienie
przebijają przez chmury. Wieje lodowaty wiatr. Robimy kilka zdjęć Fiskerkony -
kobiecej rzeźby stojącej w pewnej odległości od brzegu. Widać stąd też odległe o
ponad 100 km szczyty na norweskim wybrzeżu. Wracając zachodzimy pod drewniane
konstrukcje, na których suszą się sztokfisze, czyli dorsze. Zapach ryb jest
bardzo intensywny. A kawałek dalej - dawny bunkier baterii obrony wybrzeża. Pora
pojechać do centrum. Tam też jest kilka ciekawych miejsc.
Wracamy tą samą drogą, w centrum stajemy pod marketem REMA-1000. Jednak
kościoły nie są żadną perłą architektury i są raczej nijakie. Jako że dziś
jest sobota, to musimy zrobić zakupy na resztę pobytu. Jakieś jogurty,
pieczywo, gotowe dania z kurczaka, fish&chips i mrożona pizza. Tam gdzie
dziś będziemy mieli nocleg ma być normalna kuchnia. Pora ruszać dalej, do
niezbyt odległego Kabelvåg, gdzie też chcemy zobaczyć kilka ciekawostek. Po
kilku kilometrach jazdy zatrzymujemy się przy ładnym kościele i idziemy
kawałek dalej, gdzie są jakieś "królewskie" kamienie. Rzeczywiście, po chwili
odśnieżania ukazują się naskalne napisy. Wracamy do samochodu i ruszamy dalej.
Naszym kolejnym celem jest miasteczko Henningsvær. Po kilku kilometrach jazdy
drogą E10 skręcamy na południe. Mały przystanek, Ewunia fotografuje zatokę,
która ma niesamowity, szmaragdowy kolor.
Tu już nawierzchnia jest oblodzona, więc jadę ostrożnie. Teraz są też
najlepsze warunki świetlne do fotografowania, bo słońce stoi najwyżej i nawet
momentami przebija się przez chmury. Ale mimo że mamy środek dnia, to słońce i
tak jest bardzo nisko, co powoduje, że wszystko jest w bardzo ciepłych kolorach.
Po pokonaniu kilku mostków z automatyczną sygnalizacją świetlną wjeżdżamy do
miasteczka. Pusto, nie ma niemal nikogo, choć i tak tu są jacyś turyści, niemal
wyłącznie o japońskich rysach twarzy. Jedziemy do miejsca, które występuje na
niezliczonej ilości zdjęć - do boiska piłkarskiego położonego w skalnym
zagłębieniu. Oczywiście najbardziej efektownie wygląda ono na zdjęciach
wykonanych z dronów, my idziemy na najwyższe skały i fotografujemy je z różnych
miejsc z poziomu gruntu. Wiatr jest tu jeszcze silniejszy niż wcześniej i szybko
marzniemy.
Wracamy na parking w samym miasteczku i robimy krótki spacer. Nie ma tu za
wiele miejsc, które by nas interesowały, więc fotografujemy głównie port i dawne
domy. Gdy ruszamy w drogę powrotną, Ewunia prosi mnie bym stanął przed pierwszym
mostkiem. Idzie ma szczyt wzniesienia gdzie fotografuje dawną wikińską łódź. Ja
zostaję w samochodzie.
W drodze powrotnej do E10 zatrzymujemy się jeszcze, bo światło jest bardzo
ładne, widoczność doskonała, więc robimy nieco zdjęć. Pora jechać dalej, goni
nas plan i krótkość dnia.
Drogą E10 kierujemy się na zachód wzdłuż wybrzeża. Kawałek dalej jest
ciekawe miejsce, zaznaczone na tablicach informacji turystycznych - lustra, w
których bardzo ciekawie prezentują się okoliczne góry. Robimy tu chwilę przerwy.
Naszym kolejnym celem jest odległe o około 20 km muzeum Wikingów w Borg.
Musimy tam być dziś i to za dnia. Jutro muzeum jest nieczynne. Krajobraz tej
części Lofotów nieco łagodnieje i robi się bardziej płaski. Gdy docieramy do
Borg, słońce chyli się już ku zachodowi, dzięki czemu niebo ma fantastyczne,
różowe barwy. A przecież jest kilka minut po godzinie 14. Dzień trwa tu naprawdę
bardzo krótko. Najpierw podjeżdżamy jednak pod charakterystyczny kościół stojący
na wzgórzu. Idziemy na krótki spacer, robimy mu szereg zdjęć. Wracamy na główny
parking, na którym stoją... dwa samochody. Tłumów nie będzie.
Płacimy za bilet rodzinny i zgodnie z instrukcjami idziemy najpierw na
zewnątrz. Jak się okazuje, to niemal tam gdzie byliśmy samochodem przed chwilą.
Obchodzimy dawne archeologiczne wykopaliska, teraz zupełnie przysypane śniegiem.
Nie ma teraz na zewnątrz właściwie niczego co jest atrakcją latem - ani
zwierząt, ani możliwości pływania łodzią Wikingów po jeziorze. Wracamy do
głównego budynku, którym jest zrekonstruowany 80-metrowy dom.
W środku jest pusto, jest dwójka turystów, jak się okazuje z Polski.
Obsługa, przebrana w stroje z epoki - też jest polska. Oglądamy ciekawe
eksponaty, chłopaki przebierają się w wikińskie stroje, nawet mnie Ewa namawia,
bym przywdział hełm i wziął do rąk topór. Muzeum jest ciekawe, choć zimą oferuje
jednak niezbyt wiele. Wracamy jeszcze do budynku kas, gdzie są nowoczesne,
multimedialne prezentacje, małe kino, ale to wszystko opowiada jednak o historii
badań archeologicznych, a to nas interesuje najmniej. Wracamy do samochodu gdy
już coraz mocniej się ściemnia. Postanawiamy posilić się przed dalszą drogą i
napić kawy z termosu. Nad naszymi głowami krąży wielki drapieżny ptak - jak się
okazuje jest to bielik.
Wjeżdżamy do Leknes - największego miasta Lofotów, pełniącego rolę ich
nieoficjalnej stolicy. Jest tu centrum handlowe, niewielkie lotnisko, trzeba
przyznać, że miejscowość jest spora. My jedziemy bez zatrzymań dalej na zachód.
Mijamy kolejne góry, kolejne bajkowe zatoki. W tym rejonie występuje wiele
piaszczystych plaż, ale to plan na jutro. Teraz tylko zatrzymujemy się przy
położonym nieopodal drogi ładnym kościółku. Jest na tyle ciemno, że trzeba mocno
żyłować warunki ekspozycji, by zdjęcia wyszły.
Jeszcze kilkanaście kilometrów jazdy i docieramy do najbardziej
pocztówkowego rejonu Lofotów. Pierwszą miejscowością jest Hamnøy. Próbujemy
fotografować ze statywów, ale miota nimi silny wiatr, a aby coś wyszło, trzeba
kilkusekundowego naświetlania. W dodatku przyszły chmury, nie ma szans na zorzę
polarną.
Mijamy Reine i zatrzymujemy się na kolejnym punkcie widokowym. Tu też
walczymy dłuższą chwilę, warunki są coraz gorsze, zdjęcia wychodzą niemal
granatowe... trzeba będzie nieco je poobrabiać po powrocie. W końcu machamy na
to ręką, licząc że uda się jutro rano.
Docieramy do Moskenes, gdzie zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Jedziemy do
samego końca drogi E10, do miejscowości Å. Zostawiamy samochód na parkingu i
idziemy do tej ikonicznej lofockiej miejscówki... jednak to nie to. Jest
strasznie ciemno, zimno, pada, w dodatku na uliczkach jest lodowisko.
Przyjedziemy ewentualnie rano. Wracamy do samochodu i cofamy się kilka
kilometrów, do Sørvågen, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w prawdziwym rorbuer -
czyli dawnej rybackiej chacie na palach, obecnie przerobionej do celów
turystycznych. W lokalnym sklepiku robimy jeszcze jakieś mini zakupy, bo zniknął
niemal cały chleb jaki mieliśmy.
Zaraz obok jest recepcja, Ewa załatwia zameldowanie i dostaje mapkę jak
dojechać. To dobre 1,5 kilometra krętą drogą. Ale w końcu jesteśmy. Pada coraz
mocniej, wieje, co zniechęca do spaceru. Trzeba poza tym zjeść. Okazuje się,
iż mimo że domek był reklamowany że ma piekarnik, to ma tylko płytę
indukcyjną. Cholera, co robić? Pizzy nie zrobimy, nic właściwie nie zrobimy.
Ale szybka decyzja - pojadę do sklepu, jest czynny do godziny 18, czyli
jeszcze 20 minut. Kupię olej i zrobimy fish&chips, których mamy cztery
porcje. A pizza zostanie na jutro. Na szczęście udaje mi się zdążyć przez
zamknięciem sklepu. Mimo że jest to gotowe danie, to Ewunia przyrządza jest
tak, że jest naprawdę znakomite. Skręcamy grzejniki, bo są nastawione na
maksymalne temperatury i nie idzie wytrzymać. Zmęczenie robi swoje i już o 20
kładziemy się spać. Co zresztą robić, jak na dworze jest ciemno i leje
deszcz?
Wstajemy o 8 rano, ale jest zupełnie ciemno. Padało całą noc, wieje bardzo
mocno. Większość śniegu, który był wczoraj zdążyła się stopić. Niespiesznie
jemy śniadanie, komasując dwa dania z kurczaka w jedno... średnio to jest
jadalne, ale i tak nie mamy nic innego. Gdy się rozwidnia wychodzimy na taras
naszego domku. Widać port i łodzie rybackie na rozbujanej wodzie. Nadal pada,
ale już znacznie mniej niż w nocy. Po śniadaniu pakujemy się do samochodu,
oddajemy klucz na recepcji i jedziemy znów do Å, by zobaczyć miejscowość w
świetle dnia.
Po kilku minutach wjeżdżamy wprost do miasteczka, nie bawiąc się w
zostawianie samochodu na parkingu na końcu drogi E10. Robimy mały spacer,
fotografujemy trochę czerwonych domków na palach. Idziemy też na falochron, bo z
niego widok jest chyba najlepszy. Zimno! Pora wracać do samochodu.
Wracamy do Sørvågen, gdzie Ewa znajduje dawną budkę telefoniczną, obecnie
zamienioną w punkt wymiany książek. Pomysł ciekawy, fajnie wpisujący się w
klimat miejscowości na końcu świata.
Dojeżdżamy na punkt widokowy na Reine, gdzie wczoraj wieczorem
próbowaliśmy fotografować miasteczko i otaczające je góry. Teraz warunki są o
wiele lepsze, więc z uzyskanych zdjęć jesteśmy znacznie bardziej zadowoleni.
Kolejny przystanek po drugiej stronie Reine, tuż przed Hamnøy. Tu również
okoliczne góry prezentują się wspaniale, ale wiatr jest tak potężny, że trudno
ustać. Ręce grabieją natychmiast. Robi się mocno nieprzyjemnie, ale na
szczęście teraz już zupełnie przestało padać.
Kolejnym celem jest miejscowość Nusfjord. Po kilkunastu kilometrach jazdy
niezwykle malowniczym odcinkiem drogi E10 skręcamy na południe, w lokalną,
pokrytą lodem drogę prowadzącą do miasteczka. Niestety, zaczyna padać,
widoczność mocno spada.
Na miejscu wjeżdżam z duszą na ramieniu, oblodzoną drogą pod mocno stromą
górkę, gdzie jest parking i skąd roztacza się widok na jedną z najstarszych
osad na Lofotach. Okazuje się jednak, że aby tylko wejść do miasteczka, należy
zapłacić i to niemało. Całość to coś w rodzaju skansenu, ale nie różni się w
zasadzie od innych tego typu osad. Nie widzimy sensu by za to płacić,
szczególnie, że nie ma dobrych warunków do fotografii. Nieco rozczarowani
wracamy do samochodu i ruszamy w stronę E10.
Naszym kolejnym celem jest tzw. oko smoka na plaży Uttakleiv. W okolicy Leknes
zatrzymujemy się jeszcze w ciekawym miejscu, gdzie na pobliskiej skalnej
ścianie jest umieszczony metalowy... no właśnie. Run? Znak wikińskiej łodzi?
Wygląda to jednak ciekawie.
Kawałek dalej skręcamy w wąską, lokalną drogę, którą jedziemy kilkanaście
kilometrów. Pokonujemy tunel i docieramy do płatnego parkingu. Należy wprowadzić
numer rejestracyjny samochodu i użyć karty płatniczej, a nad parkingiem jest
kamerka która sprawdza czy opłaciliśmy. Dziwna sprawa, bo podjeżdżają dwa
samochody z Japończykami po czym zawracają. Przylecieli z drugiego końca świata,
dojechali tu i nie chcą zapłacić równowartości 20 zł? Może nie rozumieją o co
chodzi? No nie wiem, ale w wielu miejscach Norwegii są podobne płatne parkingi i
prywatne drogi.
Oko smoka to płaska skalna formacja, w której zbiera się woda, tworząc
charakterystyczny kształt tęczówki i źrenicy. Tylko że teraz skały zalewają
potężne fale, woda się pieni. Ciężko w ogóle znaleźć nam to miejsce, ale
ścieżka prowadzi do konkretnego punktu i kończy się. To chyba tu. Tak, chwila
obserwacji pozwala na wyłapanie kształtu, który teraz jednak wygląda inaczej
niż gdy wszystko jest spokojne. Wracamy na parking, obok którego jest jeszcze
ułożone z kamieni serce i kamień stojący na wielkim głazie, zwany głową
smoka.
Przejeżdżamy z powrotem tunelem na plażę Haukland. Ewa wraz ze swoimi
synami ma do zrealizowania pewien "challenge" polegający na kąpieli w oceanie, w
styczniu, za kołem podbiegunowym. Akurat przestało padać, więc okazja dobra. Dla
mnie wariactwo, ale w końcu raz się żyje. Idziemy na plażę i cała trójka w
strojach kąpielowych wchodzi po kolana, po czym wielka fala zalewa ich po szyje.
Jeszcze szybciej wybiegają z wody, zadanie zaliczone, ale widać, że nie jest im
najcieplej. Pomagam się przebrać w suche i ciepłe rzeczy i wracamy do samochodu.
Od razu włączam ogrzewanie, każdy dostaje też ciepłe picie z termosu.
Jedziemy do Leknes i kawałek dalej na południe, do Gravdal. Jest tu ładny
kościół, który Ewunia chciała zobaczyć i sfotografować. Rzeczywiście jest taki
typowo norweski i prezentuje się bardzo ciekawie. Musimy w sumie spieszyć się,
bo powoli kończy się dzień.
W miejscowości Knudstad tym razem ja chcę się zatrzymać. Wczoraj
zauważyłem tu starą, opuszczoną stację benzynową i chciałbym to miejsce
uwiecznić. Nie ma jej na żadnych mapach, a jest to niewątpliwie
ciekawostka.
Naszym kolejnym celem jest odległy o ponad godzinę jazdy Kabelvåg. Wczoraj
zatrzymaliśmy się przy tylko przy kościele, dziś chcemy jeszcze przed zupełnym
zmrokiem zobaczyć samo miasteczko i pójść na falochron. Pogoda znów się psuje,
szczyty gór chowają się w chmurach i zaczyna padać. Jazda nieco dłuży się, ale
nie zwalniam, bo czasu jest niewiele. Udaje się dotrzeć na miejsce gdy jeszcze
coś widać, ale są to ostatnie chwile na fotografowanie. Z falochronu robimy
kilka zdjęć samego miasteczka oraz wysokich fal, rozbijających się o skały. Jemy
cokolwiek, by zapchać żołądki. Porządny posiłek będzie dopiero wieczorem.
Wracamy do drogi i ruszamy w kierunku Narviku. W pobliskim Svolvær tankuję
do pełna, bo benzyny zostało bardzo na styk, moglibyśmy nie dojechać do celu.
Robi się ciemno, więc jazda traci wiele ze swego uroku. Poza tym pada, droga
jest kręta i trzeba naprawdę uważać, choć można rozpędzić się i do ponad 80
km/h. Mamy jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia, kościółek w okolicy naszego
kempingu z pierwszego dnia. Zastanawiamy się też, czy nie pojechać potem do
samego Narviku, zobaczyć tam kilka pomników (m.in. polskich marynarzy z
niszczyciela "Grom") i rysunków naskalnych. Ale stwierdzamy, że zdecydujemy
blisko Evenes, w zależności jak zmęczeni będziemy.
Docieramy w końcu do ronda w Gullesfjord i skręcamy w drogę 85. Do kościółka w
Langvassbukta pozostało 18 km. Jedzie się tak sobie, bo pada bardzo mocno,
droga jest wąska iw przebudowie. W końcu docieramy... no i niewiele widać. A
nawet gdyby wyjść próbować ze statywu, to lejący deszcz mocno do tego
zniechęca, bo obiektywy od razu są zapadane. Darujemy sobie. To był ostatni
cel na dziś, niezbyt nam się udało, ale czasem tak bywa. Wracamy do
Gullesfjord.
Czujemy narastające zmęczenie, jazda jest nużąca, a jeszcze 80 km do
miejsca gdzie mamy nocleg. Rezygnujemy z myśli o Narviku. Do dodatkowe 2
godziny, a pogoda raczej się nie zmieni. Niewiele zobaczymy, stracimy tylko
czas. Pokonujemy jakieś pasma górskie i w końcu docieramy na wybrzeże, gdzie
jednak są ciągłe remonty drogi i ograniczenia prędkości. Pojawia się też
znacznie więcej terenu zabudowanego.
Zatrzymujemy się w jednej z miejscowości w jakimś automatycznym sklepiku. Aby
wejść do środka, należy użyć karty płatniczej. W środku jest niezbyt wiele, a
ceny są zaporowe, więc kupujemy tylko coś do picia. Ruszamy dalej. Docieramy
wreszcie do remontowanego mostu Tjeldsund Bru. Tu już pada śnieg, co tylko
przypieczętowuje naszą decyzję o odpuszczeniu sobie Narviku.
Docieramy na stację benzynową koło lotniska. Tankujemy do pełna, samochód
wypadałoby też umyć. Ale myjnia jest zajęta, płaci się za nią zresztą na stacji,
a akurat podjechał wielki autokar z wycieczką dzieciaków, więc nie ma teraz
takiej opcji. Trudno, w miejscu gdzie mamy nocleg umyje go jakąś szmatą, nie
jest specjalnie brudny. Jeszcze kilkanaście kilometrów jazdy mocno zaśnieżoną
drogą i skręcamy w drogę lokalną, prowadzącą do Liland. Po kilku minutach
docieramy do naszego domku, Ewunia dostała mailem kod do skrytki, w której jest
klucz.
Myję auto, by rano nie martwić się już tym. Wnętrze domku jest bardzo
przestronne, jest dobrze wyposażona kuchnia. Co najważniejsze - ma piekarnik,
więc możemy zjeść pizze, których nie udało się zjeść wczoraj. Jest tu też
lodówka, w której poprzednicy zostawili jakieś produkty, m.in. pieczywo, co
pozwala nam zrobić kanapki na jutro, na drogę. Zmęczenie wyłazi z nas,
wcześnie kładziemy się spać, bo pobudka o 4 rano... a właściwie w nocy.
Spało się nam średnio, bo raz że krótko, dwa, że łóżko było bardzo miękkie.
Nic nawet nie jemy, jest za wcześnie. Pijemy tylko kawę. W ciągu 15 minut
jesteśmy na lotnisku, o tej porze rzecz jasna nie ma nikogo kto by odebrał
samochód, więc kluczyki zostawiamy w automacie. Przechodzimy security i
siadamy w małym terminalu. Nasz samolot stoi, pogoda jest bardzo dobra, więc
lot będzie bez opóźnień.
Boarding jest błyskawiczny, mimo że samolot jest niemal pełen. Jeszcze
szybkie odladzanie i startujemy. Staramy się spać, ale raczej drzemiemy, nie
daje to wypoczynku. 1,5 godziny lotu mija szybko i lądujemy w Oslo. Na
przesiadkę są niecałe 2 godziny, co pozwala nam nieco pochodzić po lotnisku.
Samolot do Krakowa leci też bez opóźnień. Pogoda nad Polską jest bardzo ładna,
lądujemy w Krakowie o godzinie 12. Okazuje się, że dwa siedzenia od nas leciał
jakiś człowiek... deportowany z Norwegii i czekamy aż wojskowy patrol go
przejmie. A z przodu samolotu leciała oficjalna delegacja norweskiego rządu.
To mi się podoba - nie jakimś specjalnym rządowym samolotem, a zwykłymi tanimi
liniami. No tak, dziś 80-ta rocznica wyzwolenia obozu zagłady w Auschwitz.
Szybko wychodzimy z terminala, dzwonię po pracownika parkingu, któremu udaje
się dotrzeć jeszcze zanim się zupełnie zakorkuje. Ruszamy w drogę do domu.
Jednak przed Oświęcimiem trafiamy na konwój policyjny, który jedzie bardzo
wolno. Dziwne, czemu jadą na sygnałach, ale poruszają się 40 km/h? Cała
okolica jest szczelnie obstawiona przez policję i inne służby. Zablokowana
jest każda boczna droga, nawet takiej najmniejsze, wychodzące gdzieś z lasu.
Na szczęście docieramy do domu bez jakiś szczególnych opóźnień.
Jemy obiad, spędzamy jeszcze trochę czasu razem. Jednak o 18:15 mam pociąg do
Krakowa, a potem o 20 do Warszawy. Do siebie docieram o 23... to był bardzo
długi dzień.
Wyjazd był niesamowity. Było pusto, surowo, niemal dziko. Turystów prawie w
ogóle, a ci co byli to w 95% Japończycy. Niby jeden dzień mniej niż
planowaliśmy, ale jednak zrealizowaliśmy wszystko co chcieliśmy. Złapaliśmy
specyficzny klimat północy, zobaczyliśmy zorzę polarną, suszące się dorsze,
muzeum Wikingów, a Ewunia i chłopaki nawet wykąpali się w lodowatym oceanie.
Wszystko poszło ok, choć przecież pierwszy dzień straciliśmy zupełnie i nie
było wcale pewne, czy w ogóle uda się polecieć.
Większość zdjęć jest mojego autorstwa, ale kilkanaście wyszło spod ręki Ewy,
głównie te z drogi, robione przez przednią szybę samochodu w czasie jazdy.
Reszta jej zdjęć jest lepsza od moich. Nauczyłem ją prostych spraw w technice
fotografii i bardzo szybko okazało się, że po prostu ma lepsze oko i robi
lepsze i bardziej dopracowane zdjęcia niż ja. Jest to jednak głównie moja
relacja, więc opieram się głównie na własnych, nie tak dobrych
fotografiach.