wtorek, 28 maja 2024

Rowerowa wycieczka wokół Jeziora Żywieckiego

Spędzam kilka dni u Ewuni, choć plan na weekend był zupełnie inny, mieliśmy być poza Polską i to dość daleko, ale pogoda w miejscu docelowym zapowiadała się beznadziejnie. Zrezygnowaliśmy z wyjazdu, a ja zabrałem ze sobą rower, by nieco pojeździć po Podbeskidziu i Beskidach.

Pierwszego dnia zrobiłem krótką pętlę po okolicy, ledwie 35 km. Upał był porządny, a do tego zaczęło się zbierać na burzę. Nie widziałem sensu w siłowaniu się na długą trasę, ale solennie postanowiłem sobie, że dzień później robię już 100 km. 

Mój plan to dotarcie z Brzeszcz przez Kęty nad Jezioro Żywieckie, objechanie go wokoło i powrót przez Bielsko-Białą. Ale biorę też pod uwagę powrót z ominięciem największego miasta regionu, które ma mnóstwo świateł i jest mocno górzyste i będzie to męcząca, a niewiele wnosząca do trasy niedogodność. Bielsko zrobię chyba kiedyś na innej wycieczce, tylko do tego miasta.

Ruszam przed 10 rano. Zaplanowana trasa liczy około 100 km, ale nie są to tereny płaskie, 5 godzin to minimum. Objeżdżam liczne rybne stawy w okolicach Brzeszcz. Mógłbym jechać wzdłuż drogi nr 948, ale wybieram jednak lokalne drogi przez Zasole. Jest tu bardziej pagórkowato, ale nie ma ruchu. Dokucza silny upał, już o tej godzinie leje się ze mnie pot i brudzi mi przeciwsłoneczne okulary. Co chwila je przecieram, ale to niewiele daje, bo i tak widzę niewyraźnie. W Nowej Wsi za Sołą jest ciekawie rozwiązane przejście przez lokalną rzeczkę. Owszem, jest kładka dla pieszych, ale dla samochodów jest po prostu... bród. Ciekawostka, rowerem oczywiście pokonuję to przez wodę.



Do Kęt już blisko, jadę od jakiejś godziny. Samo miasto jest dość uciążliwe do pokonywania rowerem, wiec postanawiam przeciąć je bokiem, po zachodniej stronie. Do szczytów Beskidu Małego jest już coraz bliżej. Jednak objazd centrum powoduje wspięcie się na dość sporą górkę, z której potem zjeżdżam drogą nr 52 w stronę Kobiernic. Tam skręcam na południe, kierując się drogą nr 948 na Żywiec. Są tu znaki, że droga jest dalej zamknięta, ale swoje wiem, jeździłem tu jesienią. Droga jest w przebudowie i jest na niej ruch wahadłowy, a znaki są po to, by większość kierowców wybierała objazdy i nie tworzyły się gigantyczne korki.


Tu już zaczyna się całkiem odczuwalny, choć nadal niezbyt wielki podjazd. Upał powala, piję co chwila, ale nie przynosi to wytchnienia. Jak na razie tempo mam niezłe, a piękne widoki pozwalają zapomnieć o wysiłku. Po lewej stronie jest Jezioro Czarnieckie - zbiornik zaporowy na Sole.


Muszę przyznać, że przebudowa drogi idzie wolno. Byłem tu w październiku zeszłego roku i zmieniło się bardzo niewiele. W takim tempie, to potrwa to jeszcze kilka lat. Podjazd przybiera na nachyleniu i przede mną ukazuje się sporych rozmiarów zapora w Porąbce. Z lewej strony nad zaporą piętrzy się góra Żar - jest w niej elektrownia szczytowo-pompowa. Na szczycie jest zbiornik, do którego w czasie "górki" energetycznej nadmiar prądu w sieci jest zużywany do pompowania wody z dolnego zbiornika. Gdy nadchodzi "dołek" energetyczny i w sieci np. w godzinach szczytu brakuje prądu, wtedy woda spływa z góry na dół, obracając turbiny i wytwarzając prąd. Elektrownia ma moc 500 MW, więc naprawdę sporo jak na elektrownię tego typu. Jest to zresztą druga jeśli chodzi o wielkość (po elektrowni Żarnowiec) elektrownia szczytowo-pompowa w Polsce. Dolny zbiornik, to tzw, Jezioro Międzybrodzkie, kolejne spiętrzenie Soły.


Tu znaki niby nakazują jazdę na wschodni brzeg, po koronie zapory. Ale tamtędy nie da się przejechać do Żywca. Droga po prawej stronie jest oficjalnie zamknięta poza dojazdem do posesji. Ale na wahadłowym ruchu czekają samochody z rejestracjami z całej Polski, motocykliści i rowerzyści. Ponadto na sporej części zbudowano już chodniki, można jechać nawet nimi. Najpierw jest poro w górę, ale już po kilkuset metrach sporo w dół, zjeżdżam do Międzybrodzia Bialskiego. Miasteczko jest ładne, stąd można też pojechać na wprost do Bielska-Białej przez przełęcz Przegibek, co ewentualnie brałem pod uwagę. Ale to bardzo stromy i wymagający podjazd, zostawiam to jako ewentualność. W jednym z ciekawszych miejsc zatrzymuję się na zdjęcia i aby coś zjeść. Góra Żar pięknie się stąd prezentuje.

 

Mijam most nad zwężającym się zalewem i stromym podjazdem dostaję się na kolejną zaporę, tym razem w miejscowości Tresna. Ona właśnie spiętrza Sołę w największe Jezioro Żywieckie. W zaporze jest niewielka elektrownia wodna o mocy 21 MW. Podjazd na zaporę mnie dobił, upał jest okrutny. Odpoczywam dłuższą chwilę. Pociesza mnie, że teraz objazd jeziora i wracam. Może i dobrze, bo chmurzy się coraz mocniej.




Jadę drogą po zachodniej stronie jeziora. No i tego to się nie spodziewałem. Podjazdy są częste i strome, przeplatają się owszem ze zjazdami, ale czuję dość szybki spadek sił. Gdy zatrzymuję się by sfotografować samo jezioro, robi mi się ciemno w oczach. No cóż, znam to zjawisko - biorę leki na obniżenie ciśnienia i o ile w czasie wysiłku wszystko jest ok, to gdy np. zsiądę z roweru, ciśnienie spada jak na mnie do takich wartości, że powoduje to "odcięcie" i niedotlenienie. Trwa to chwilę i wszystko wraca do normy. Ale takich podjazdów i zatrzymań może być dziś jeszcze sporo.


Na szczęście droga po kilku górkach nieco opada i dojeżdża, do miejsca gdzie rowerzyści mogą odpocząć. Dłuższa przerwa, więcej picia, kanapka. Czekam dobre 10 minut zanim ruszę dalej. Tu niby zaczyna się ścieżka rowerowa wokół jeziora, ale jest szutrowa... wolę chyba pojechać asfaltem. 


Przebijam się jakimś zarośniętym mostkiem, jakimś tunelem... gdzie ja jestem? Wychodzę na tory przy stacji Pietrzykowice. Tu już normalna droga i po chwili jestem w Żywcu. Docieram do ronda i skręcam w lewo, na most nad Sołą. Stąd pięknie widać samo miasto jak i szczyty Beskidu Żywieckiego, z Babią Górą włącznie. 


Za mostem zjeżdżam na mniejsze uliczki i dojeżdżam na rynek miasta. Ciekawostka, ale żeby w Żywcu, na rynku, były parasole browaru Warka? No ok, tylko jeden, ale tak czy siak mało to pasuje. Na rynku jest mnóstwo ludzi, jak i młodych "komunistów" w białych sukienkach i granatowych garniturkach. Robię kilka zdjęć i ruszam nad wschodnią część jeziora. Zastanawiam się, czy nie jechać główną drogą, ale podjazd jest tu morderczy, więc skręcam nad samą wodę. 




Ścieżka nad jeziorem jest chyba nowa, szutrowa, ale mocno ubita, więc na szosowych oponach jedzie się dobrze. Widoki są rewelacyjne. Z jednej strony naprawdę spore jezioro, na nim żaglówki, kajakarze czy wędkarze, piękne brzegi, a do tego góry wokół. Czego chcieć więcej? Bardzo ładnie stąd prezentują się Skrzyczne i Klimczok (moje zimowe wejście patrz tu). 




Po objechaniu południowo-wschodniej części jeziora muszę jednak wyjechać na drogę. Podjazdy znów robią się konkretne i wysysające siły. Za mną grzmi, co dodaje animuszu, by jednak uciec przed burzą. Po dłuższej walce docieram do zapory Tresna. Piszę do Ewy, że trochę trasa daje mi w kość, ale że wracam i będę w ciągu 2 godzin.


Postanawiam pojechać kawałek wschodnią stroną Jeziora Międzybrodzkiego. Jest tu najpierw bruk, potem już wygodny asfalt. W miejscowości Międzybrodzie Żywieckie robię mały postój i mostem przejeżdżam na stronę zachodnią. Teraz już trzeba się spieszyć. Grzmi, pada, choć na szczęście większość burzy idzie bokiem.


Dojeżdżam do wahadłowego ruchu przed zaporą w Porąbce. Leje, a tu czerwone światło. Ale jest chodnik, wyłączony na razie z ruchu, więc jadę nim. A potem wyłączonym z ruchu pasem drogi. Szybko dostaję się na dół, a spadek terenu powoduje, że jedzie się wyjątkowo lekko, wreszcie odpoczywam. Swoje robi też to, że jest znacznie chłodniej.

Mijam Kęty, choć nieco inną drogą niż rano. Stwierdzam, że wrócę tak samo jak przyjechałem, bo tu gdzie jestem pada tylko trochę, ale już kawałek dalej na wschodzie jest silna burza z piorunami. Docieram do pokonywanego rano brodu, ale tym razem przejeżdżam po kładce dla pieszych.


Ostatnie kilkanaście kilometrów mam już powoli dość. Trasa po górach dała mnie się znacznie mocniej odczuć niż taka trasa po płaskim. Upał też zrobił swoje. Mijam Zasole, Skidziń, w końcu Brzeszcze. Pod domem jestem, mając na liczniku 100,5 km, więc wyszło niemal idealnie. Tu jednak spadek sił jest potężny, a moje ciśnienie po wysiłku to 90/60, wartość jak na mnie tak niska, że nic dziwnego, że miałem tak niepożądane objawy.


Załączam mapkę mojej trasy. Muszę przyznać, że choć jestem fanem ładnych i długich tras rowerowych, to ta mnie zaskoczyła swoją urodą. Przepiękne połączenie gór i wody. Wokół samego Jeziora Żywieckiego też jest naprawdę ciekawa ścieżka rowerowa.

Kolejnego dnia robię jeszcze dodatkowe 35 km. Cały trzydniowy wypad zamykam więc wynikiem 170 km. Niby niedużo, ale po tak zróżnicowanym terenie, to niemal jak 2x tyle co po zupełnie płaskim.

środa, 15 maja 2024

Pneumatycznym kajakiem po jeziorku Powsinkowskim i Wilanowskim

Warszawskie jeziorka: Czerniakowskie, Wilanowskie i Powsinkowskie to wiślane starorzecza. Zresztą, poza granicami miasta jest mnóstwo takich większych i mniejszych zbiorników, ciągnących się po obu stronach rzeki, tworzące charakterystyczny element krajobrazu Urzecza Wiślanego. Po jeziorku Czerniakowskim kajakiem pływam najczęściej. Jest tam łatwy i krótki dojazd samochodem, doskonałe zejście do wody, a samo jeziorko z racji rekreacyjnej funkcji jest czyste i nie zarośnięte. Oczywiście, mogę jeździć na o wiele większy akwen, czyli Zalew Zegrzyński, ale to już ode mnie znacznie dalszy wypad. Z jeziorkiem Powsinkowskim mierzyłem się raz, jesienią zeszłego roku. O wiele ciężej zwodować kajak, bo od razu jest głęboko. W dodatku całe jeziorko zarastają grążele i trzciny, ciężko się wiosłowało. Na jeziorko Wilanowskie nie udało mi się przebić, choć istnieje wąskie przejście. Przejście było tak mocno zarośnięte trzcinami, że utknąłbym w nich na dobre. Jeziorko jest bardzo dzikie, jest tam pełno ptactwa. No ale niemożność przepłynięcia na Wilanowskie uznałem za porażkę. Ostatnio jednak, jadąc w okolicy rowerem, zauważyłem, że teraz, wiosną, są znacznie mniejsze ilości trzcin i warto się pokusić i spróbować raz jeszcze.

Kajak woduję na samym południowym skraju jeziorka. Trzcin nieco mniej niż jesienią, ale i tak trzeba się przeciskać. W końcu bardziej otwarta część, ale tu dla odmiany pełno grążeli. Na wodzie pojawia się kilka łabędzi. To okres lęgowy, lepiej się do nich nie zbliżać, szczególnie w dmuchanym kajaku. Nie chciałbym, by uderzenie dziobem przebiło mi burtę. Omijając ptaki zbliżam się do północnej części jeziorka. Zeszłoroczne rozpoznanie podpowiada mi jak płynąć i jak odnaleźć drogę w labiryncie trzcin zarastających z każdej strony niewielką wyspę. Docieram w końcu do miejsca, gdzie utknąłem i zawróciłem.







Teraz rzeczywiście, po paru metrach walki, udaje się przebić w miejsce, gdzie jest nieco szerzej i da się od biedy wiosłować. Pewnie jacyś wędkarze poszerzyli przejście. Docieram do mostku, górą biegnie ulica Vogla. No to jestem! Jeziorko Wilanowskie. Z początku też wszystko jest bardzo zarośnięte, a w dodatku na wodzie jest mnóstwo pyłków z drzew, tworząc gęsty kożuch. Kawałek dalej jest już lepiej, przede mną widać kolumny i rzeźby Parku Królewskiego w Wilanowie, a z przodu kominy elektrociepłowni Siekierki.





Płynę na północ i minąwszy park skręcam w prawo, wzdłuż odnogi jeziorka, łączącej go z Wilanówką. Tu robi się zupełnie dziko, jak na spływie jakąś leśną rzeką. Są tu różne wodne ptaki, pojawia się nawet wielka czapla. W wodzie leżą powalone drzewa. Docieram w końcu do jazu, dalej już nie da się przepłynąć, gdybym chciał przedostać się na Wilanówkę, musiałbym przenosić kajak. Zawracam.




Kieruję się jeszcze w północną, pokrytą grążelami część jeziorka, potem przepływam w stronę parku, pod jednym z mostków. Wracam jednak na główną część i kieruję się z powrotem. Docieram do mostka, znów przeciskam się wąskim kanałem i przebijam przez trzciny. Jestem na głównej części jeziorka Powsinkowskiego. Znów omijanie gniazd łabędzi, znów przebijanie się przez grążele. Wycieczkę kończę w tym samym miejscu, co ją zacząłem.








Przepłynąłem 7 km. Były to bardzo ciekawe 2 godziny. Mimo że cały jestem w wodnej roślinności i robactwie, to cieszę się, że zrealizowałem to, co nie udało się jesienią. Oba jeziorka okazały się znacznie bardziej dzikie i ciekawe niż Czerniakowskie.


Załączam mapkę wycieczki.

sobota, 11 maja 2024

Obserwacja zorzy polarnej w Polsce

W dniu wczorajszym w Ziemię uderzyły wysokoenergetyczne cząsteczki wiatru słonecznego, pochodzące z kilku koronalnych wyrzutów masy. Efektem była bardzo silna burza magnetyczna i niesamowite, spektakularne zorze polarne, które były widziane w całej Europie, łącznie z Włochami czy Hiszpanią, w rejonie Zatoki Meksykańskiej, a na półkuli południowej w Australii i Nowej Zelandii. Zjawisko najsilniejsze od ponad 20 lat! Co z tego, jak niebo w Warszawie, ale też w promieniu 200 km wokoło skrywały gęste chmury? Zawsze tak jest w astronomii. Zdarza się coś niesamowitego, to akurat wtedy nie ma warunków do obserwacji. Moja Ewunia zrobiła kilka niesamowitych zdjęć zorzy od siebie, z rejonów Oświęcimia, więc daleko na południu Polski. Ja musiałem obejść się smakiem, ale... ale według zapowiedzi burza trwa nadal, dziś też mają być zorze, choć prawdopodobnie nieco mniej wyraźne. Warto jednak popolować, pogoda zapowiada się bezchmurna. Poniżej zdjęcia autorstwa Ewy, chciałbym osiągnąć nawet 1/10 takiego widoku.









W początkach maja w pełni ciemno robi się dopiero około godziny 22. Wcześniej ustaliłem już miejsce, skąd będę miał otwarty widok na północ, bez świateł i lasów, ale jednocześnie z łatwym dojazdem z domu. To droga techniczna wiodąca wzdłuż autostrady A2, między Halinowem a Mińskiem Mazowieckim. Owszem, autostradą będą jeździć samochody, ale nie powinno to przeszkadzać.

Kilka minut po 21 biorę Flo i razem jedziemy na miejsce. Jest ono całkiem ok, nic nie zasłania, jedynie co przeszkadza, to hałas, bo tutaj akurat nie ma ekranów dźwiękochłonnych. Niestety pierwsze zdjęcia, przy jeszcze jasnym horyzoncie nie wykazują nawet śladu zorzy. Cholera! W dodatku podgląd strony internetowej gdzie jest zorzowa prognoza wykazuje spadek wartości wiatru słonecznego i współczynnika KP z maksymalnego 10, do 6, co właściwie przekreśla szanse na ujrzenie jej z Polski. Piszę wkurzony do Ewy, że jest zimno, że chyba nic z tego i że po prostu mam pecha. Jednak dostaję odpowiedź bym nie był taki niecierpliwy i nie chciał zorzy po minucie. No cóż, racja, jak byłem kilka lat temu na Islandii i polowałem na zorzę, to pojawiła się ostatniego dnia (czytaj tu). Postanawiam zostać. Rozmawiamy z Flo o gwiazdozbiorach, robię kontrolne zdjęcia, ale dalej nie ma nic. Zmarzliśmy już porządnie. Chyba jednak się nie uda. Gdy już niemal podejmuję ostateczną decyzję o powrocie, to jeszcze raz sprawdzam prognozę zorzową. Warunki nagle się poprawiły, KP sięga 10! No to próbujemy dalej. Na zdjęciach nad horyzontem zaczyna pojawiać się delikatne fioletowe zabarwienie. Ale czy to zorza? Wcześniej tego nie było. Może jak w domu wyciągnę to w programie graficznym to coś wyjdzie? Nagle jednak zauważam na kolejnym ujęciu, że pojawił się słup świetlny! I na drugim zmienił położenie! I potem kolejny! To już na pewno zorza! Robię zdjęcie za zdjęciem.





Po kilku minutach niebo na północy dosłownie rozjarza się jak wielki palnik gazowy. Zorza staje się doskonale widoczna gołym okiem. Krzyczymy z radości i przybijamy piątki. Robimy nawet kilka wspólnych zdjęć na jej tle. 15 sekund naświetlania, więc tyle trzeba wytrwać bez ruchu. Potem znów wracam do fotografii, a Flo do obserwacji wizualnej. Zorza zaczyna się nieco rozchodzić, zmieniać natężenie i barwę, aż w końcu rozdziela się na dwa jasne obszary, odległe już od siebie. Jest coraz słabiej już widoczna. Jednak widzieliśmy ją dobre pół godziny. Zmarzliśmy bardzo, jest już nieco po 23, pora wracać do domu.












Na szczęście z miejsca obserwacji do domu nie jest zbyt daleko, a autostrada pozwala na szybką jazdę. Bardzo się cieszymy że się udało. Może nie aż tak spektakularnie jak by to było wczoraj, ale tak czy siak, narzekać nie można. To moja trzecia obserwacja zorzy w życiu. Pierwszy raz była o nieco podobnej intensywności, na Mazurach, w 1997 roku. Później na Islandii w 2017 roku. Jestem naprawdę bardzo zadowolony, a dzisiejszy sukces pozwolił zapomnieć o wczorajszej frustracji. Załączam też króciutki timelapse, który udało mi się złożyć z końcowej serii fotografii, niestety już po maksimum widoczności zorzy.


Ewunia fotografowała na dwukrotnie ode mnie dłuższych czasach ekspozycji, dlatego jej zdjęcia ukazują zorzę nieco bardziej rozmytą, na moich jej struktura ma wyraźniejszy kształt. Za to barwy jakie uzyskała... niestety dzień później już takich zabrakło.