Od kilku dni mamy powrót pięknej złotej polskiej jesieni. A ja w dodatku mam dziś dzień wolny, mogę więc wykorzystać to na jakąś fajną rowerową wycieczkę. Chcę pojechać sobie na zachód, przeciąć Piastów, Pruszków, z bliska obejrzeć komin niedoszłej elektrociepłowni w Mosznej i potem pojechać dalej na północ, przez Błonie i Leszno, a do Warszawy wrócić od północnej strony. Planuję jakieś 120-130 km trasy, w sam raz na kilkugodzinną jazdę.
Ruszam z domu i dość szybko stwierdzam, że jest jednak chłodniej niż oceniłem, więc wyciągam z plecaka koszulkę z długim rękawem. Teraz jedzie się przyjemniej. Gdy dojeżdżam do Puławskiej pierwszy mały zgrzyt. Istniejący chodnik i słaba, ale jednak droga dla rowerów sa rozkopane i przebudowywane. Musze jechać kawałek jezdnią, w dużym ruchu samochodowym, a za tym niezbyt przepadam. Na szczęście po chwili odbijam dalej na zachód na lokalne drogi, w stronę lotniska Okęcie. Przejeżdżam wiaduktem nad południową obwodnicą Warszawy i kieruję się lokalnymi drogami na Raszyn. Ruch samochodów jest spory, nie jedzie się jakoś przyjemnie, poza tym droga też jest w przebudowie i na kilku odcinkach zwężona.
Dojeżdżam w końcu do Raszyna, tu kierując się już mapą w telefonie wybieram trasę w kierunku Pruszkowa. Trzeba przeciąć drogę ekspresową, a wiaduktów jest tylko kilka. Gdy już znajduję się po jej drugiej stronie.... okazuje się że ta droga też jest w remoncie, ma zdartą całą nawierzchnię i jedzie się po błocie. Ale ja mam rower szosowy a nie górski i taka jazda jest delikatnie mówiąc mocno irytująca. Po jakimś kilometrze znów pojawia się asfalt, a ja znów muszę wyjąc telefon i sprawdzić jak dalej jechać. Docieram w końcu do kolejki WKD, a potem do Alej Jerozolimskich. Oczywiście - zero pobocza, wszędzie dziury, kamienie i błoto, a ruch samochodowy wielki. Aby w ogóle przedostać się na drugą stronę muszę pojechać kawałek w stronę Warszawy, tam jest przejście dla pieszych. Potem znów muszę wyjąc telefon i wyszukać co dalej. Co i rusz się z jakiegoś powodu zatrzymuję, to strasznie osłabia średnią prędkość i działa strasznie irytująco. Jestem wreszcie w Piastowie i jadę w stronę Pruszkowa. Oba miasta dzieli na pół kilkutorowa magistrala kolejowa i jest tylko kilka wiaduktów na drugą stronę. Postanawiam dojechać do centrum Pruszkowa i tam przejechać ponad torami.
W Pruszkowie skręcam nie w tą drogę i zamiast wjechać na wiadukt jadę gdzieś indziej. Znów kontrola na mapie. Znów dziury, światła, bezsensowne fragmenty drogi rowerowej kończące się po 200 metrach. Ogarnia już mnie złość. Klnę, objeżdżam całe zakorkowane centrum. Wreszcie znów wracam do wiaduktu i pokonuje tory. I znów jakiś remont i zwężenie. I tak jadę o wiele szybciej niż stojące w korkach samochody. Jadę teraz w stronę autostrady A2, przejeżdżam nad nią i niemal cały ruch samochodowy znika. Wreszcie można czerpać przyjemność z jazdy.
Co ciekawe, gmina w której teraz jestem jest wyraźnie lepiej zorganizowana - nie ma dziur w drogach, są wygodne, szerokie pobocza i drogi dla rowerów. Już coraz bliżej do wielkiego komina niedoszłej elektrociepłowni.
Kiedyś stał on dosłownie w polu. Wcześniej była tu cała, gotowa do użytku elektrociepłownia, ale nigdy jej nie uruchomiono, a budynki zostały rozebrane. Dziś stoi tylko sam komin. Wisi na nim sporo anten i przekaźników i właściwie jest to jego jedyna rola. Teraz w okolicy powstało mnóstwo hal gdzie są zlokalizowane jakieś hurtownie i magazyny. Mimo szlabanów i ochroniarzy wjeżdżam do środka "na bezczelnego" i lawirując między ciężarówkami podjeżdżam pod sam komin. Z bliska robi on ogromne wrażenie, jest naprawdę ogromny! Ma 256 metrów wysokości, co czyni go jednym z najwyższych w Polsce.
Przez to ciągłe zwalnianie, lawirowanie i wyszukiwanie drogi na telefonie straciłem jednak mnóstwo czasu, a średnia prędkość jest bardzo słaba. Nie ma szans bym zrealizował zaplanowaną trasę, a nie dysponuje nieograniczenie dużą ilością czasu. Pora więc wracać, choć inną trasą.
Ruszam kawałek na północ, przejeżdżam mostkiem nad Utratą i znów zawracam w stronę Pruszkowa. Przejeżdżam po raz kolejny nad autostradą A2.
Potem kieruję się ruchliwą i zakorkowaną drogą w stronę ładnego kościoła.
Jak dalej? Tablice informują że jest tu jakiś kolejny remont i że droga jest zamknięta dla ruchu. Jadę mimo to kawałek i... okazuje się, że da się bez problemów przejechać. Zbliżam się do centrum, ale... tu zakaz, tam nakaz, tu droga jednokierunkowa. Już mnie szlag trafia z tym miastem. W końcu poddaję się i skręcam w jakąś uliczkę by dojechać do głównej drogi w stronę Piastowa. Trudno, będę jechał w ruchu samochodowym, ale przynajmniej względnie szybko i pewnie. Mijam jeszcze ciekawy dom, który wygląda na opuszczony.
Wreszcie już prostą trasą przecinam Piastów i Ursus, przez dziurawe ulice południowej Ochoty Docieram do torów kolejowych. Rzecz jasna przejazdu nie ma. Trzeba przejść "na dziko" z rowerem w rękach.
Potem już Okęcie, droga wzdłuż lotniska i Ursynów. Wycieczka fajna, ale strasznie irytowały mnie ciągłe remonty, dziury, korki i ogólny komunikacyjny bałagan (delikatnie mówiąc) w Pruszkowie. Przejechałem 67 km z planowanych 130. To najlepiej pokazuje ile czasu bezsensownie straciłem.
Październik choć był piękny pogodowo okazał się miesiącem w którym jeździłem mało. Po części dlatego że tydzień byłem poza Polską, po części dlatego że miałem sporo pracy. W zimie ciężko będzie robić już długie trasy, no ale będę się starał nie zapaść w sen zimowy i jeździć więcej niż w tym miesiącu ;)
To mapka z trasami dłuższymi niż 30 km. Łącznie pokonałem ok. 400 kilometrów - tyle co nic :/
środa, 31 października 2018
sobota, 6 października 2018
22. Bieg o Nóż Komandosa w Lublińcu, Jasna Góra i KWB Bełchatów
Dziś rano ruszam o 6:30 na południe Polski, na Śląsk. Startuję już kolejny raz w jednym z najstarszych biegów przełajowych - Biegu o Nóż Komandosa. To jego 22 edycja. Są to jednocześnie Mistrzostwa Polski Służb Mundurowych w crossie. Bieg organizuje klub WKB "Meta" wraz z Jednostką Wojskową Komandosów z Lublińca. Z roku na rok zwiększa się liczba uczestników, teraz zarejestrowanych jest prawie 800 zawodników i zawodniczek!
Bieg, podobnie jak inne organizowane w Lublińcu, zyskał już opinię "kultowego". Jak dla mnie jest on mimo wszystko najlżejszy i najmniej wymagający. Dla mężczyzn to raptem 10 km, a dla kobiet 5 km biegu w zróżnicowanym leśnym terenie. Największą trudnością jest wielokrotne wbieganie na wysoką piaszczystą wydmę, co potrafi wykończyć każdego, niezależnie od kondycji. Całość trasy trzeba pokonać w mundurze polowym i wysokim na minimum 20 cm obuwiu wojskowym. Nie ma to wiele wspólnego z rekreacyjnym bieganiem w superlekkim obuwiu i termoaktywnych ubraniach, ale to w końcu bieg wojskowy. Porównując bieg z innymi - Setką Komandosa (105 km, w tym 20 km z 10 kg plecakiem i minimum 42 km z pełnym umundurowaniu), Maratonem Komandosa (42 km w pełnym umundurowaniu i 10 kg plecakiem), Biegiem Katorżnika (10-13 km przez bagna, jeziora, rowy z błotem, trzcinowiska i inne tego typu naturalne przeszkody) - Bieg o Nóż wygląda niemal jak przebieżka, choć oczywiście taką nie jest :)
Trasa mija mi szybko i całkowicie bezboleśnie. Ruch jest minimalny i już około 10 jestem na miejscu. Odbieram pakiet startowy. Jak zwykle bardzo fajny, zawiera świetną koszulkę, jakieś jedzenie, picie, doskonałego buffa i kultowy wręcz cukierek - "Krówkę Komandosa". I to wszystko za 50 zł... a jeszcze w cenie jest normalny obiad po biegu. Nie chcę tego nawet porównywać z takim Maratonem Warszawskim, gdzie za 3x takie pieniądze dostajemy szmacianą koszulkę i masę reklamowej makulatury nadającej się tylko do wyrzucenia.
Schodzę nad jezioro Posmyk. Jeszcze jest pusto, jeszcze niemal nikogo nie ma. Fajnie, ciepło, może nawet za ciepło na bieg w takim stroju. Ale przyjemnie nacieszyć się piękną jesienią. Nie tak dawno biegłem tu Bieg Katorżnika. Teraz mam komfort, że do mety dotrę jedynie zmęczony, ale względnie czysty ;)
Powoli zbliża się godzina startu, na wielkiej polanie gromadzi się coraz więcej ludzi w mundurach. Są tu właściwie wszystkie służby. Wojska lądowe, marynarka, lotnicy, wojska specjalne, policjanci, służba więzienna, strażnicy miejscy i jeszcze wiele innych formacji. Kobiet nie jest zbyt wiele, ale trzeba podziwiać te które są. To mimo wszystko lekki bieg nie jest, a panie pokazują tu że wcale nie są słabsze od mężczyzn. Panie startują równolegle z panami, ale biegną inną trasą i pierwsze dobiegają do mety.
Wreszcie komenda, wszyscy gotowi i... START!
Biegnie mi się dobrze, mimo że jestem 6 dni po maratonie i pierwszy raz od dłuższego czasu biegnę w wojskowych buciorach. Niestety chyba rekordowa ilość uczestników tego biegu sprawia, że na pierwszych dwóch kilometrach ciężko się przebijać do przodu, bo jest tak gęsto. Potem już trzymam tempo poniżej 5 minut na kilometr, jak na mnie dość szybkie. Znając trasę wiem doskonale, że trzeba maksymalnie dużo wycisnąć z płaskiego i leśno-asfaltowego odcinka przez pierwsze 7 km. Potem zaczną się bardzo ciężkie podbiegi i piach i tam już nie da rady biec szybko. A przed metą człowiek będzie też biegł już na końcówce energii i strat się nie nadrobi. Część zawodników zwalnia, grupa się rozciąga. Ludzie nie wytrzymują tempa, niektórzy nawet maszerują. Ja cały czas w granicach 4:50-5:15 min/km. To nie jest żadne ultra tempo, ale ciężkie buty i pełen mundur robią swoje i zbliżam się do maksymalnej prędkości jaką dam rade wytrzymać na dystansie 10 km. Tempo mam ciut szybsze niż rok temu, ale więcej też straciłem na początku. Mijają kolejne kilometry, wyprzedam sporo osób, wreszcie znów znajdujemy się w pobliżu startu i dobiegamy do pierwszej wydmy. I tu kończy się szybkość, a zaczyna walka z samym sobą. Ostre podejście (wbiec się właściwie nie da) i czuję że płuca nie są w stanie spłacić zaczerpniętego właśnie długu tlenowego, ale mimo to biegnę... w oczach robi się ciemno, ale jakoś łapię tempo na zbiegu. Po chwili - kolejny podbieg, tym razem w jeszcze większym piachu! Poprawka - podejście a nie podbieg. I znów ciemno w oczach i tętno chyba maksymalnej wartości. I od razu zbieg i... od razu najgorsze podejście na całej trasie. Uff! Piach niemal po kolana, stromo jak diabli, wszyscy idący przede mną łapią oddech jak ryby wyjęte z wody. Sięgam do kieszeni po telefon i robię jedyne zdjęcie z samej trasy.
I dalej niby płasko, to już ponad 8 km. I kolejny męczący długi podbieg. I długi zbieg. To strasznie rozbija rytm i zaburza oddech, szczególnie gdy człowiek jest już mocno zmęczony. Kolejny zbieg i asfalt! To już ośrodek, już niemal meta. Ale nie, jeszcze jeden stromy podbieg. Wiem że potem tylko zbieg nad jezioro więc zmuszam się do biegu choć płuca mówią żebym zwolnił. Wreszcie z góry, po starym betonowym pomoście i meta. Uff... niestety czas o ponad 4 minuty gorszy od mojego najlepszego wyniku tej trasy. 1 h 2 min. To co straciłem na początku w tłumie okazało się nie do odrobienia na samej trasie, mimo utrzymywania wyższego tempa niż w zeszłym roku. Trudno, przecież nie zawsze trzeba bić rekordy.
Medal, dyplom, coś do picia. Potem oczywiście pamiątkowe zdjęcie :)
Jeszcze wojskowa grochówka i pyszny chleb, a potem marsz do samochodu. Przebieram się i ruszam w drogę powrotną. Pogoda cudowna, aż chce się coś porobić. W Częstochowie decyduję się podjechać pod Jasną Górę. Byłem tam dobre 10 lat temu i to też czystym przypadkiem. A to jednak dobro kultury narodowej i warto zobaczyć. Zostawiam samochód dość daleko i podchodzę pod sam klasztor. O rany... ile ludzi. To oczywiście miejsce kultu i pielgrzymek, ale takich tłumów się nie spodziewałem. Przeciskam się na mury, chwilę wyobrażam sobie słynną obronę Częstochowy i Andrzeja Kmicica ;).
Potem jeszcze wchodzę do samego klasztoru. Jakaś msza... albo i nie msza, jakaś wielka ilość klaszczącej w ręce młodzieży. Nie wchodzę więc dalej, trzeba tu wrócić po prostu w spokojniejszy dzień.
Wracam do samochodu i ruszam w dalszą drogę. Mam jeszcze sporo czasu, droga względnie pusta i jadę szybko. Postanawiam podjechać do Kleszczowa, małego miasteczka zlokalizowanego przy największej w Europie kopalni odkrywkowej węgla brunatnego. Po kilkunastu kilometrach lokalnymi drogami docieram do... najbogatszej gminy w Polsce. Tak, tak, najbogatszej. Kopalnia i elektrownia w Bełchatowie płacą ogromne pieniądze za prowadzenie swojej działalności. A że Elektrownia Bełchatów generuje 1/5 całej energii elektrycznej produkowanej w Polsce i jest największą na świecie elektrownią opalaną węglem brunatnym, to ma ogromne przychody. W Kleszczowie są świetne drogi, znakomite ścieżki rowerowe, darmowy prąd i woda dla mieszkańców, znakomite ośrodki sportowe i inne wygody. Niemal każdy dom ma tu panele słoneczne, widać że elektrownia inwestuje w taka czystą alternatywę.
Jedyna niedogodność to leżący tuż obok jeden z większych trucicieli w Polsce (choć wydajne filtry znacznie redukują zanieczyszczenia) i księżycowy krajobraz odkrywki. Dziura w ziemi ma długość 20 km i ponad 200 m głębokości. W pokłady węgla wgryzają się gigantyczne koparki, a urobek taśmociągami trafia wprost do monstrualnej elektrowni i jest od razu spalany.
Zauważam że wschodnia część wyrobiska jest teraz zasypana i wygładzona. A niedawno jeszcze była otwarta. Stamtąd wybrano już cały węgiel i teraz miejsce to się powoli rekultywuje. Są plany by pozostałą część po skończeniu wydobycia zalać wodą i stworzyć największe i najgłębsze jezioro w Polsce i szereg ośrodków wypoczynkowych. Ciekawa koncepcja.
Wracam do samochodu i już bez zatrzymań wracam do domu. Dzień był pełen różnych aktywności i miło było się tak oderwać od monotonii w pracy.
Ogólnie polecam ludziom aktywnym start w tego typu imprezie biegowej. To coś zupełnie innego niż uliczne bieganie po mieście.
Bieg, podobnie jak inne organizowane w Lublińcu, zyskał już opinię "kultowego". Jak dla mnie jest on mimo wszystko najlżejszy i najmniej wymagający. Dla mężczyzn to raptem 10 km, a dla kobiet 5 km biegu w zróżnicowanym leśnym terenie. Największą trudnością jest wielokrotne wbieganie na wysoką piaszczystą wydmę, co potrafi wykończyć każdego, niezależnie od kondycji. Całość trasy trzeba pokonać w mundurze polowym i wysokim na minimum 20 cm obuwiu wojskowym. Nie ma to wiele wspólnego z rekreacyjnym bieganiem w superlekkim obuwiu i termoaktywnych ubraniach, ale to w końcu bieg wojskowy. Porównując bieg z innymi - Setką Komandosa (105 km, w tym 20 km z 10 kg plecakiem i minimum 42 km z pełnym umundurowaniu), Maratonem Komandosa (42 km w pełnym umundurowaniu i 10 kg plecakiem), Biegiem Katorżnika (10-13 km przez bagna, jeziora, rowy z błotem, trzcinowiska i inne tego typu naturalne przeszkody) - Bieg o Nóż wygląda niemal jak przebieżka, choć oczywiście taką nie jest :)
Trasa mija mi szybko i całkowicie bezboleśnie. Ruch jest minimalny i już około 10 jestem na miejscu. Odbieram pakiet startowy. Jak zwykle bardzo fajny, zawiera świetną koszulkę, jakieś jedzenie, picie, doskonałego buffa i kultowy wręcz cukierek - "Krówkę Komandosa". I to wszystko za 50 zł... a jeszcze w cenie jest normalny obiad po biegu. Nie chcę tego nawet porównywać z takim Maratonem Warszawskim, gdzie za 3x takie pieniądze dostajemy szmacianą koszulkę i masę reklamowej makulatury nadającej się tylko do wyrzucenia.
Schodzę nad jezioro Posmyk. Jeszcze jest pusto, jeszcze niemal nikogo nie ma. Fajnie, ciepło, może nawet za ciepło na bieg w takim stroju. Ale przyjemnie nacieszyć się piękną jesienią. Nie tak dawno biegłem tu Bieg Katorżnika. Teraz mam komfort, że do mety dotrę jedynie zmęczony, ale względnie czysty ;)
Powoli zbliża się godzina startu, na wielkiej polanie gromadzi się coraz więcej ludzi w mundurach. Są tu właściwie wszystkie służby. Wojska lądowe, marynarka, lotnicy, wojska specjalne, policjanci, służba więzienna, strażnicy miejscy i jeszcze wiele innych formacji. Kobiet nie jest zbyt wiele, ale trzeba podziwiać te które są. To mimo wszystko lekki bieg nie jest, a panie pokazują tu że wcale nie są słabsze od mężczyzn. Panie startują równolegle z panami, ale biegną inną trasą i pierwsze dobiegają do mety.
Wreszcie komenda, wszyscy gotowi i... START!
Biegnie mi się dobrze, mimo że jestem 6 dni po maratonie i pierwszy raz od dłuższego czasu biegnę w wojskowych buciorach. Niestety chyba rekordowa ilość uczestników tego biegu sprawia, że na pierwszych dwóch kilometrach ciężko się przebijać do przodu, bo jest tak gęsto. Potem już trzymam tempo poniżej 5 minut na kilometr, jak na mnie dość szybkie. Znając trasę wiem doskonale, że trzeba maksymalnie dużo wycisnąć z płaskiego i leśno-asfaltowego odcinka przez pierwsze 7 km. Potem zaczną się bardzo ciężkie podbiegi i piach i tam już nie da rady biec szybko. A przed metą człowiek będzie też biegł już na końcówce energii i strat się nie nadrobi. Część zawodników zwalnia, grupa się rozciąga. Ludzie nie wytrzymują tempa, niektórzy nawet maszerują. Ja cały czas w granicach 4:50-5:15 min/km. To nie jest żadne ultra tempo, ale ciężkie buty i pełen mundur robią swoje i zbliżam się do maksymalnej prędkości jaką dam rade wytrzymać na dystansie 10 km. Tempo mam ciut szybsze niż rok temu, ale więcej też straciłem na początku. Mijają kolejne kilometry, wyprzedam sporo osób, wreszcie znów znajdujemy się w pobliżu startu i dobiegamy do pierwszej wydmy. I tu kończy się szybkość, a zaczyna walka z samym sobą. Ostre podejście (wbiec się właściwie nie da) i czuję że płuca nie są w stanie spłacić zaczerpniętego właśnie długu tlenowego, ale mimo to biegnę... w oczach robi się ciemno, ale jakoś łapię tempo na zbiegu. Po chwili - kolejny podbieg, tym razem w jeszcze większym piachu! Poprawka - podejście a nie podbieg. I znów ciemno w oczach i tętno chyba maksymalnej wartości. I od razu zbieg i... od razu najgorsze podejście na całej trasie. Uff! Piach niemal po kolana, stromo jak diabli, wszyscy idący przede mną łapią oddech jak ryby wyjęte z wody. Sięgam do kieszeni po telefon i robię jedyne zdjęcie z samej trasy.
I dalej niby płasko, to już ponad 8 km. I kolejny męczący długi podbieg. I długi zbieg. To strasznie rozbija rytm i zaburza oddech, szczególnie gdy człowiek jest już mocno zmęczony. Kolejny zbieg i asfalt! To już ośrodek, już niemal meta. Ale nie, jeszcze jeden stromy podbieg. Wiem że potem tylko zbieg nad jezioro więc zmuszam się do biegu choć płuca mówią żebym zwolnił. Wreszcie z góry, po starym betonowym pomoście i meta. Uff... niestety czas o ponad 4 minuty gorszy od mojego najlepszego wyniku tej trasy. 1 h 2 min. To co straciłem na początku w tłumie okazało się nie do odrobienia na samej trasie, mimo utrzymywania wyższego tempa niż w zeszłym roku. Trudno, przecież nie zawsze trzeba bić rekordy.
Medal, dyplom, coś do picia. Potem oczywiście pamiątkowe zdjęcie :)
Jeszcze wojskowa grochówka i pyszny chleb, a potem marsz do samochodu. Przebieram się i ruszam w drogę powrotną. Pogoda cudowna, aż chce się coś porobić. W Częstochowie decyduję się podjechać pod Jasną Górę. Byłem tam dobre 10 lat temu i to też czystym przypadkiem. A to jednak dobro kultury narodowej i warto zobaczyć. Zostawiam samochód dość daleko i podchodzę pod sam klasztor. O rany... ile ludzi. To oczywiście miejsce kultu i pielgrzymek, ale takich tłumów się nie spodziewałem. Przeciskam się na mury, chwilę wyobrażam sobie słynną obronę Częstochowy i Andrzeja Kmicica ;).
Potem jeszcze wchodzę do samego klasztoru. Jakaś msza... albo i nie msza, jakaś wielka ilość klaszczącej w ręce młodzieży. Nie wchodzę więc dalej, trzeba tu wrócić po prostu w spokojniejszy dzień.
Wracam do samochodu i ruszam w dalszą drogę. Mam jeszcze sporo czasu, droga względnie pusta i jadę szybko. Postanawiam podjechać do Kleszczowa, małego miasteczka zlokalizowanego przy największej w Europie kopalni odkrywkowej węgla brunatnego. Po kilkunastu kilometrach lokalnymi drogami docieram do... najbogatszej gminy w Polsce. Tak, tak, najbogatszej. Kopalnia i elektrownia w Bełchatowie płacą ogromne pieniądze za prowadzenie swojej działalności. A że Elektrownia Bełchatów generuje 1/5 całej energii elektrycznej produkowanej w Polsce i jest największą na świecie elektrownią opalaną węglem brunatnym, to ma ogromne przychody. W Kleszczowie są świetne drogi, znakomite ścieżki rowerowe, darmowy prąd i woda dla mieszkańców, znakomite ośrodki sportowe i inne wygody. Niemal każdy dom ma tu panele słoneczne, widać że elektrownia inwestuje w taka czystą alternatywę.
Jedyna niedogodność to leżący tuż obok jeden z większych trucicieli w Polsce (choć wydajne filtry znacznie redukują zanieczyszczenia) i księżycowy krajobraz odkrywki. Dziura w ziemi ma długość 20 km i ponad 200 m głębokości. W pokłady węgla wgryzają się gigantyczne koparki, a urobek taśmociągami trafia wprost do monstrualnej elektrowni i jest od razu spalany.
Zauważam że wschodnia część wyrobiska jest teraz zasypana i wygładzona. A niedawno jeszcze była otwarta. Stamtąd wybrano już cały węgiel i teraz miejsce to się powoli rekultywuje. Są plany by pozostałą część po skończeniu wydobycia zalać wodą i stworzyć największe i najgłębsze jezioro w Polsce i szereg ośrodków wypoczynkowych. Ciekawa koncepcja.
Wracam do samochodu i już bez zatrzymań wracam do domu. Dzień był pełen różnych aktywności i miło było się tak oderwać od monotonii w pracy.
Ogólnie polecam ludziom aktywnym start w tego typu imprezie biegowej. To coś zupełnie innego niż uliczne bieganie po mieście.
czwartek, 4 października 2018
Jesienna rowerowa wycieczka po Warszawie
Dziś jest piękny dzień. To już prawdziwa polska złota jesień, moja ulubiona pora roku. Słońce, błękit nieba, złote kolory drzew i wspaniała przejrzystość chłodnego powietrza. Idealne warunki na rowerową przejażdżkę.
Nie zamierzam jechać co prawda nigdzie daleko, ani nie mam wielkich planów i celów. Po prostu się przejechać i poruszać. Ruszam z Ursynowa na północ, przez Wilanów i Stegny docieram wreszcie do Mostu Łazienkowskiego, którym przedostaję się na drugą stronę Wisły. Potem wzdłuż Ostrobramskiej i Marsa docieram na Kawęczyn. To niby nadal Warszawa, ale są tu tylko jakieś stare fabryki, magazyny, bocznice kolejowe i ogólnie puste przestrzenie zarośnięte czasem drzewami i krzakami. O dziwo - wzdłuż ulicy jest ścieżka rowerowa. Przecinam kolejne tereny Targówka Przemysłowego, potem mijam Radzymińską i Zacisze. Jestem na Bródnie, znów wśród warszawskich blokowisk. Kieruję się na północ, w stronę Białołęki Dworskiej. Jakiś kawałek nawet jadę szutrową drogą, ale jakość jej jest na tyle dobra, że mogę to pokonać na szosowych oponach. Wreszcie mostek nad Kanałem Żerańskim.
Potem przecinam Płochocińską i kieruje się na północny zachód, przez zielone tereny Białołęki. Mijam więzienie i osiedle dla jego pracowników. Potem zaczynają się tereny zabudowane willami, jest tu pięknie i spokojnie. Zegarek pokazuje jednak że powoli czas się kierować w stronę domu. Docieram do Modlińskiej i dalej do Mostu Północnego. Wisła widziana z niego wygląda jak zwykle na niemal zupełnie dziką.
Pod mostem jest betonowe nabrzeże, prawdopodobnie kiedyś kursował tu prom przez Wisłę. Mieszkałem wtedy na Tarchominie i wiem że jakiś prom tu gdzieś był, może właśnie tu. Stromą drogą docieram nas brzeg rzeki. Spokój, cisza... piękna pogoda.
Potem już jazda wzdłuż wiślanych brzegów, tym razem z wiatrem więc jadę lekko i bez żadnego wysiłku trzymam 30 km/h. Mijam Most łazienkowski, więc zamykam tu pętlę. Zdziwiony jestem, ze oblegane latem bulwary są teraz całkowicie puste.
Potem jeszcze kilkanaście kilometrów i jestem w domu. Wspaniały dzień, ruszenie się na rower było dobrym pomysłem. Przejechałem zupełnie od niechcenia 73 km, dystans może nie powalający, ale już na tyle duży, by poczuć pewne zadowolenie.
Polecam jesienne rowerowanie każdemu :)
Nie zamierzam jechać co prawda nigdzie daleko, ani nie mam wielkich planów i celów. Po prostu się przejechać i poruszać. Ruszam z Ursynowa na północ, przez Wilanów i Stegny docieram wreszcie do Mostu Łazienkowskiego, którym przedostaję się na drugą stronę Wisły. Potem wzdłuż Ostrobramskiej i Marsa docieram na Kawęczyn. To niby nadal Warszawa, ale są tu tylko jakieś stare fabryki, magazyny, bocznice kolejowe i ogólnie puste przestrzenie zarośnięte czasem drzewami i krzakami. O dziwo - wzdłuż ulicy jest ścieżka rowerowa. Przecinam kolejne tereny Targówka Przemysłowego, potem mijam Radzymińską i Zacisze. Jestem na Bródnie, znów wśród warszawskich blokowisk. Kieruję się na północ, w stronę Białołęki Dworskiej. Jakiś kawałek nawet jadę szutrową drogą, ale jakość jej jest na tyle dobra, że mogę to pokonać na szosowych oponach. Wreszcie mostek nad Kanałem Żerańskim.
Potem przecinam Płochocińską i kieruje się na północny zachód, przez zielone tereny Białołęki. Mijam więzienie i osiedle dla jego pracowników. Potem zaczynają się tereny zabudowane willami, jest tu pięknie i spokojnie. Zegarek pokazuje jednak że powoli czas się kierować w stronę domu. Docieram do Modlińskiej i dalej do Mostu Północnego. Wisła widziana z niego wygląda jak zwykle na niemal zupełnie dziką.
Pod mostem jest betonowe nabrzeże, prawdopodobnie kiedyś kursował tu prom przez Wisłę. Mieszkałem wtedy na Tarchominie i wiem że jakiś prom tu gdzieś był, może właśnie tu. Stromą drogą docieram nas brzeg rzeki. Spokój, cisza... piękna pogoda.
Potem już jazda wzdłuż wiślanych brzegów, tym razem z wiatrem więc jadę lekko i bez żadnego wysiłku trzymam 30 km/h. Mijam Most łazienkowski, więc zamykam tu pętlę. Zdziwiony jestem, ze oblegane latem bulwary są teraz całkowicie puste.
Potem jeszcze kilkanaście kilometrów i jestem w domu. Wspaniały dzień, ruszenie się na rower było dobrym pomysłem. Przejechałem zupełnie od niechcenia 73 km, dystans może nie powalający, ale już na tyle duży, by poczuć pewne zadowolenie.
Polecam jesienne rowerowanie każdemu :)
wtorek, 2 października 2018
Rowerowe podsumowanie września i 40. Maraton Warszawski
Wrzesień okazał się miesiącem dość "ruchliwym" ;) Według statystyk aplikacji treningowych przejechałem 640 km rowerem i ponad 150 km przebiegłem. Biorąc pod uwagę natłok pracy, cieszę się, że udaje mi się mimo wszystko pewien poziom aktywności utrzymywać. Pod koniec miesiąca czekał mnie Maraton Warszawski, więc już w drugiej połowie dłuższe wycieczki rowerowe odpuszczałem.
Sam maraton biegłem tempem wolnym, bo towarzyszyła mi koleżanka, dla której była to pierwsza próba na takim dystansie. Nie mając do końca pewności jak zniesie taki bieg, wolałem więc trzymać bardzo spokojne tempo, by bieg ukończyć w granicach 5 godzin. To pozwoliło cieszyć się biegiem i pozwoliło na uniknięcie kryzysów na trasie. Jeśli pobiegnie ze mną za rok - to z pewnością już nieco szybszym tempem. A ja ukończyłem mój 7 maraton i jak po każdym takim biegu - zyskałem kolejną porcję doświadczenia.
(zdjęcie dzięki uprzejmości mojego kolegi Piotra)
Natomiast jeśli chodzi o wycieczki rowerowe powyżej 30 km, to było ich trochę, choć oczywiście gdyby nie fakt że chciałem być w miarę świeży do maratonu, to byłoby ich sporo więcej. Pogoda jest ostatnio bardzo ładna, jest chłodno i słonecznie, co zachęca do takich wycieczek. Mapkę tych tras wrzucam poniżej.
Sam maraton biegłem tempem wolnym, bo towarzyszyła mi koleżanka, dla której była to pierwsza próba na takim dystansie. Nie mając do końca pewności jak zniesie taki bieg, wolałem więc trzymać bardzo spokojne tempo, by bieg ukończyć w granicach 5 godzin. To pozwoliło cieszyć się biegiem i pozwoliło na uniknięcie kryzysów na trasie. Jeśli pobiegnie ze mną za rok - to z pewnością już nieco szybszym tempem. A ja ukończyłem mój 7 maraton i jak po każdym takim biegu - zyskałem kolejną porcję doświadczenia.
Natomiast jeśli chodzi o wycieczki rowerowe powyżej 30 km, to było ich trochę, choć oczywiście gdyby nie fakt że chciałem być w miarę świeży do maratonu, to byłoby ich sporo więcej. Pogoda jest ostatnio bardzo ładna, jest chłodno i słonecznie, co zachęca do takich wycieczek. Mapkę tych tras wrzucam poniżej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
Ostatnie kilka dni spędziłem na Litwie. Celem wyjazdu było zwiedzenie Ignalińskiej Elektrowni Jądrowej. Jest to może dość nietypowy ...
-
Wyprawa do Skandynawii w 2018 roku to kolejny mój wyjazd w te piękne rejony. Od kilku lat właśnie tam odnajduję spokój i piękną przyrodę....
-
Czerwiec tego roku jest bardzo upalny. Mimo że jeżdżę ostatnio sporo na rowerze, to nie przekraczam zazwyczaj trzech godzin, bo później s...
-
Ten rok jeśli chodzi o wakacyjne wypady jest zdecydowanie skandynawski. Byłem już na objazdowej trasie po Norwegii (czytaj tu ), ale ma...
-
Tegoroczny czerwiec mogę określić miesiącem dłuższych rowerowych tras. Dość wyjątkowym zbiegiem okoliczności niemal w każdy weekend mam woln...
-
Lipiec był dla mnie pod kątem rowerowym niemal straconym miesiącem. Jazdy było tyle co nic. Najpierw dwa wyjazdy urlopowe (czytaj tu ),...
-
Lipcowy wyjazd do Norwegii planuję już od kilku miesięcy i od początku w głowie miałem dość ogólny zarys trasy. Tym razem nie chcę jecha...
-
Jak co roku w sierpniu, biorę udział w niełatwym i ciekawym przygodowym przedsięwzięciu znanym jako Bieg Katorżnika. Nazwa jest niewinn...
-
Początek czerwca 2018 roku spędzam w zupełnie odmiennym miejscu i klimacie. Od kilku lat najbardziej pociąga mnie surowa północ i tym ...
-
Wyjazd na Białoruś planowałem na wiosnę tego roku. Jednak w międzyczasie miałem wypadek i operację, która poskładała moją twarz do kupy. ...