sobota, 31 sierpnia 2019

Skandynawia 2019


Wyprawa do Skandynawii w 2019 to już mój piąty samochodowy wyjazd w ten piękny rejon. Jadę sprawdzonym składem z poprzednich wyjazdów. W samochodzie oprócz naszych bagaży, namiotu, śpiworów i tym podobnych rzeczy jadą też 3 kartonowe pudła pełne jedzenia. Nasza trasa będzie dość długa i zajmie nam około dwóch tygodni, a ceny żywności w krajach skandynawskich są jak na polską kieszeń wręcz skandaliczne. Najlepiej uniknąć kupowania czegokolwiek poza słodyczami na drogę, bo akurat te skandynawskie bardzo lubimy. Jedzie jednak z nami kilkanaście różnych konserw, kilka paczek makaronu i kaszy, kilka litrów mleka, różnego rodzaju gotowe zupy i nieco serów i wędlin. Naszym celem w tym roku jest przejechanie całego półwyspu - od najdalej wysuniętych na północ i wschód miejsc, aż po sam południowo-zachodni kraniec Norwegii. O ile w roku poprzednim skupiliśmy się na górach w południowej części Norwegii, to teraz planujemy co najwyżej jedną górską wycieczkę, choć nie byle jaką, bo wejście na Glitertinden - drugi co do wysokości szczyt kraju. W zeszłym roku zdobyliśmy sąsiedni Galdhopiggen, który jest kilka metrów wyższy. Oba wierzchołki będą ładnie wyglądały w kolekcji górskich wejść. Jednak nie trzymamy się kurczowo tego planu, zobaczymy co przyniesie życie.

Ruszamy bladym świtem 12 sierpnia, w poniedziałek. Od rana jest dość ciepło, obawiamy się upału, bo nawet mimo działającej klimatyzacji jest to niezbyt miłe w długiej trasie. A dziś mamy do pokonania 800 km, całkiem sporo. Ekspresowa trasa S8 w stronę Białegostoku pozwala na komfortową i szybką jazdę. Jednak tuż pod miastem jest jakaś jej przebudowa, dwupasmówka znika i skręcam na tym placu budowy nie tam gdzie trzeba. Na szczęście daje się łatwo zawrócić. 8 rano, ludzie jadą do pracy, więc ruch jest spory. Objeżdżamy miasto i kierujemy się w stronę Augustowa. Pogoda jest piękna, słoneczna, a droga przez wspaniałe lasy jest bardzo przyjemna. W końcu docieramy do obwodnicy Augustowa, gdzie zatrzymujemy się na posiłek w znanym fastfoodzie z wielkimi złotymi łukami. Upał daje się już we znaki. Z ulgą ruszamy dalej. W Suwałkach zatrzymujemy się jeszcze na małe zakupy. Pieczywo warto kupić dziś, by było jak najświeższe. Tankujemy do pełna na pobliskiej stacji i ruszamy dalej. Po kilkunastu kilometrach jazdy przekraczamy granicę polsko-litewską w Budzisku. Na Litwie są podobne ograniczenia prędkości jak w Polsce, ale warto jechać przepisowo, bo mandaty są bardzo wysokie. Zresztą zawsze staram się jeździć przepisowo, szczególnie poza granicami kraju. Droga "Via Baltica" która się poruszamy omija miejscowość Mariampol i tu niespodzianka. Dotąd niemal do samego Kowna jechało się taką zwykłą drogą. A teraz jest nowa, dwupasmowa ekspresówka. Można jechać płynniej i szybciej. Mijamy Kowno, przecinamy malowniczą w tym miejscu dolinę Niemna. Skręcamy na Kłajpedę, a później na Rygę. Dalsza droga jest dość monotonna, przecinamy wielkie rolnicze obszary Litwy. Kraj jest niemal zupełnie płaski, widoków nie ma żadnych szczególnych. Gdy objeżdżamy miasto Poniewież, trafiamy na korek. Coś się stało? Okazuje się ze to remont jednego z wiaduktów i obowiązuje tu ruch wahadłowy. Jednak duża ilość powolnych ciężarówek sprawia, że na jednej zmianie świateł przejeżdża tylko kilka pojazdów. W końcu pokonujemy to miejsce i już bez przeszkód ruszamy dalej na północ. Jeszcze jakaś godzina jazdy i przecinamy granice litewsko-łotewską. Krajobraz nie zmienia się, ale zmienia się nieco architektura. Mam wrażenie, że na Łotwie najsilniej odcisnął swoje piętno ZSRR. Jakieś bloki, betonowe smutne przystanki, na szczęście sama droga jest względnie dobra. Czuję że powoli ogarnia mnie znużenie, ale postanawiam dociągnąć aż do obwodnicy Rygi, gdzie jak pamiętam jest stacja benzynowa, na której zamierzam zrobić krótką przerwę.

Po dłuższej chwili wjeżdżamy na upragnioną stację, ale okazuje się mało ciekawa - widocznie pamięć mnie myliła. Bez żalu jedziemy dalej. To obwodnica łotewskiej stolicy - jest to jednak zwykła droga z wielkimi rondami, nie żadna autostrada. Przejeżdżamy po koronie wielkiej zapory, mijamy elektrownię wodną. Skręcamy na... Moskwę. Zawsze mnie to ciekawiło, że Łotwa jest jedynym krajem bałtyckim, gdzie są podane odległości do stolicy Rosji. To niemal 1000 km stąd. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej w Salaspils - typowym poradzieckim blokowisku na peryferiach Rygi. Tu jakaś przekąska i kilka minut na rozprostowanie kości. Pora jednak jechać dalej. Znów skręcamy na północ, teraz kierując się już na Tallin.

Za Rygą droga robi się zdecydowanie bardziej urokliwa. Prowadzi przez piękne sosnowe lasy wzdłuż wybrzeża Bałtyku. Są tu liczne miejscowości wypoczynkowe, a sam asfalt jest bardzo dobrej jakości. Pogoda jednak wyraźnie się psuje, co i rusz przejeżdżamy przez falę deszczu. Robi się też znacznie chłodniej. Było dotąd 30 stopni, a teraz jest 16-17. Postanawiam już się nie zatrzymywać, tylko dojechać do Estonii. Tam mamy sprawdzone miejsce na kempingu obok nadmorskiego hotelu. To jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Mijamy Salacgrivę i wreszcie granicę łotwesko-estońską. Po kilku kilometrach jazdy skręcam w lewo, w stronę morza. Jeszcze chwila i docieramy do hotelu Lepanina w miejscowości Kabli. Miejscowość to za dużo powiedziane. Po prostu jest tu hotel nad samym brzegiem morza i wokoło tylko las. Cisza i spokój.

Szybko rozbijam namiot i rozwijamy nasze maty i śpiwory. Pora coś zjeść, dokręcam więc palnik do kartusza. Wlewamy do menażki jedną z gotowych zup, druga czeka na swoją kolej. Jednak dość silny wiatr sprawia, że niewielki gazowy płomień bardzo wolno podnosi temperaturę. Osłaniam palnik karimatą, teraz wszystko idzie sprawniej, choć i tak trzeba poczekać. Niepokoi mnie mocno to co widzę nad morzem. Przesuwa się nad nim wyraźny burzowy front, z wyraźnym ciemnym czołem, z którego biją pioruny. Na szczęście nie idzie on dokładnie w naszym kierunku, a raczej wzdłuż brzegu. Jednak gdy zerkam w telefonie na mapę opadów mina mi rzednie - owszem, największe opady poszły już na północ, ale nad ranem możemy się spodziewać kolejnej burzy. No cóż, trzeba do namiotu wziąć jak najmniej rzeczy. Nad morzem pojawia się kolejny front z wyraźną linią szkwału. Widać jak powierzchnia wody zaczyna się marszczyć i zmieniać barwę, a czoło wiatru zbliża się do nas z każdą sekundą. Zapinam namiot i proponuję byśmy pierwsze uderzenie deszczu i wiatru przeczekali w samochodzie. Na szczęście okazuje się dość słabe i krótkotrwałe. Co więcej, po przejściu frontu pogoda wyraźnie się poprawia i możemy cieszyć oczy wspaniałym zachodem Słońca. Chwilę jeszcze gadamy, wypijamy po przywiezionym z Polski piwku, ale w końcu kładziemy się spać. Noc jest przyjemnie chłodna, ale w śpiworach jest bardzo komfortowo.





Noc zgodnie z przewidywaniami okazała się deszczowa, ale na szczęście nie burzowa. Namiot jest mokry, ale nie mamy wyjścia, trzeba go zwinąć w takim stanie w jakim jest. Nie ma czasu czekać aż podeschnie. Jemy śniadanie, potem poranna toaleta i ruszamy dalej w drogę na północ. O 13:30 mamy prom z Tallina do Helsinek, więc minimum godzinę wcześniej musimy być już w porcie. A to niemal 2 godziny jazdy, nie wiemy czy w ogóle pozostanie czas na spacer po mieście. W sumie nie ma jakiegoś obowiązku, po tallińskiej starówce już spacerowaliśmy dwa lata temu.

Tankujemy jeszcze w pobliżu naszego hotelu. Trasa jest równie malownicza jak jej łotewski odcinek za Rygą - wspaniałe sosnowe lasy. Mijamy Parnawę, potem coraz więcej obszarów rolniczych. Naszą wesołość budzi nazwa miasteczka - Uulu. Od razu na poczekaniu wymyślamy "dowcip". Gdzie mieszkają pszczoły? W Uulu ;) Czasem zdarza się taka głupawka, ale to pozwala na urozmaicenie dość monotonnej jazdy. Docieramy wreszcie do drogi ekspresowej, która doprowadza nas do Tallina. Estońska stolica jest bardzo ładna, jej przedmieścia są silnie zadrzewione i dodaje jej to uroku. Przecinamy centrum miasta i gdy do portu zostało dosłownie 500 m okazuje się że... droga jest totalnie rozkopana i nie ma przejazdu. Na szybko coś kombinuję, zawracam i próbuję objechać feralne miejsce od strony tallińskiej starówki. Udaje się, ale strzałki do promowego terminala D prowadzą gdzieś dalej na wschód. Cały terminal też jest w przebudowie, więc już nawet nie patrzę na mapę w telefonie, tylko grzecznie jadę tak jak pokazują tabliczki. Wreszcie docieramy do bramek, które są zupełnie z innej strony nabrzeża niż były dotychczas. Odprawa idzie błyskawicznie, dostajemy karty pokładowe i ustawiamy się w kolejce na wielkim placu. Pozostała godzina do odejścia promu. Nie byłoby więc nawet czasu na jakiekolwiek zwiedzanie.

Prom którym płyniemy to SS "Megastar". Najnowszy nabytek lini Tallink. Dotąd płynąłem na pokładzie promów "Star" i "Superstar". "Megastar" sądząc z nazwy musi więc być jeszcze większy i nowocześniejszy. Prom pojawia się wkrótce w porcie, wyjeżdża z niego kilkaset samochodów, które całkowicie korkują wyjazd z portu. Potem zapalają się zielone światła i ruszamy stronę otwartych drzwi na dziobie. Dolny pokład zajmują ciężarówki i autokary, samochody osobowe wjeżdżają po rampie na górny. Parkujemy zgodnie ze wskazaniami załogi, zabieramy plecaki z podręcznymi rzeczami i aparatami i ruszamy na pokład pasażerski. Jak każdy tego typu prom, nasz statek jest wyposażony we wszelkie wygody. Są tu restauracje, sklepy bezcłowe, jest sala gdzie gra orkiestra, kasyno, pokłady widokowe itp. Na promie mamy spędzić 2 godziny, więc niezbyt długo. Postanawiamy od razu udać się na otwarty pokład na rufie. Pogoda jest bardzo dobra, więc przyjemnie będzie posiedzieć na zewnątrz.



Zajmujemy jakieś krzesełka. Naszą uwagę przykuwa kilka mew, które są ewidentnie przyzwyczajone do ludzkiej obecności. Chodzą po pokładzie i wręcz żebrzą o jedzenie. Wyciągamy chleb i najpierw rzucamy im kawałki, które łapczywie połykają. Później jedzą nam po prostu z ręki. Ludzie wokół... zaczynają nam robić zdjęcia! Daję kromkę chleba jakiejś kobiecie o azjatyckich rysach i zachęcam ją by sama spróbowała. Mewy są tak natarczywe, że potrafią dość mocno dziobnąć w rękę, ale pani jest zachwycona. W końcu stwierdzam że dosyć tej rozpusty, ale ptaszyska uporczywie wpatrują się w nas przez cały niemal rejs!






Tallin szybko zostaje za rufą i niknie na horyzoncie. Przez jakiś czas znajdujemy się na pełnym morzu, ale potem pokazuje się fińskie wybrzeże i Helsinki. Jesteśmy już coraz bliżej. Robimy nieco zdjęć i w końcu ruszamy pod pokład, do naszego samochodu. Z promu wyjeżdżamy względnie szybko, ale to co później dzieje się w Helsinkach dosłownie przechodzi ludzkie wyobrażenie. Stajemy w ogromnym korku. Skrzyżowanie i wjazd na obwodnicę miasta są w przebudowie, są tu jakieś zwężenia i bezsensownie ustawione światła. Pojawiają się patowe sytuacje - jedni nie mogą zjechać ze skrzyżowania, bo nie pozwalają na to światła, więc blokują innych, a ci z kolei blokują tych pierwszych. Światła zmieniają się po kilka razy i nikt nie jest w stanie wyjechać! Nie rusza się ani jeden pojazd. Oczywiście nie ma żadnej policji, która by pokierowała ruchem. Ktoś jednak nie wytrzymuje, przejeżdża na czerwonym i w końcu powoli przesuwamy się do przodu. Zanim wjeżdżamy na obwodnicę, mija jednak... półtorej godziny. Niemal tyle ile płynęliśmy przez Zatokę Fińską. Dla mnie totalna paranoja, by wyjazd z promu był tak zdezorganizowany. A wyjeżdżaliśmy gdzieś na początku, ci co są za nami jeszcze długo poczekają.



W końcu wjeżdżamy na obwodnicę. Uff!!! Wreszcie jedziemy, choć i tu są jakieś remonty i lokalne korki. Mijamy jednak Helsinki i zjeżdżamy na autostradę nr 4, w stronę Lahti. Znam ją, jechałem nią już kilka razy. Jest ładna, prowadzi przez rolnicze, a potem leśne tereny. Cała Finlandia ma wyraźnie polodowcową rzeźbę. Wszędzie jest pełno skał i skalistych pagórków. Aby przeprowadzić drogi trzeba było niwelować teren i wysadzać skały, co dobrze widać z autostrady - w skałach na poboczu są ślady wierceń i miejsc gdzie zakładano ładunki.

Mijamy wreszcie Lahti. Powoli zaczynam planować jakiś nocleg. Jest znany mi kemping w Heinoli, ale wolę dojechać nieco dalej. Za Heinolą autostrada się kończy, a w lewo odbija droga na Jyväskylä i Oulu. To najkrótsza trasa na północ, ale w tym roku plan jest nieco inny. Chcemy dotrzeć na wschód kraju, do Karelii. Jest tam wspaniałe i ogromne jezioro Pielinen, które można podziwiać ze szczytów okolicznych wzgórz. To wydłuża naszą trasę, ale uznajemy że warto. Do najbliższego miasta, Mikkeli, zostało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Według nawigacji jest tu kemping, oddalony jakieś 20 km na północ od głównej drogi. Trzeba zjechać na drogi lokalne. Tu ruch jest absolutnie zerowy. Co i rusz widać zza ściany lasu taflę jeziora. To środek Pojezierza Fińskiego, nie ma się co dziwić. Gdy do wskazanego celu został niespełna kilometr, muszę skręcić w leśną szutrówkę. Martwi mnie nieco fakt, że nie ma żadnych tabliczek mówiących o kempingu. Jednak... jest! Całkiem spory, zastawiony przyczepami. Idziemy na recepcję, ale tu niespodzianka. Okazuje się, że można tu przyjechać kamperem lub z przyczepą, ale nie można rozbić namiotu! To znaczy można, pod warunkiem, że przypłynie się łodzią lub przyjedzie rowerem. Trochę to dla mnie dziwne i niezrozumiałe, no ale nie mam zamiaru się kłócić. Chłopak z recepcji mówi nam, ze w Mikkeli, 30 km stąd jest duży i ładny kemping i z pewnością będzie jeszcze czynny. Jest prawie godzina 20, a moje doświadczenie mówi mi, że z obecnością obsługi na recepcjach o tej godzinie bywa różnie.



Do Mikkeli prowadzi lokalna, ale bardzo dobra droga przez pagórkowate leśne tereny. Czas mija szybko, szczególnie że nie jadę jakoś wolno. Martwię się, czy kemping będzie jeszcze czynny. Okazuje się jednak że jest, na recepcji jest obsługa. Meldujemy się, dostajemy zawieszkę na lusterko w samochodzie. Rozbijamy się, na szczęście pogoda jest ładna, więc mokry namiot ma okazję nieco przeschnąć. Jemy kolację korzystając z kempingowej kuchni. Niedaleko nas rozbijają namiot Polacy - rodzina z Gliwic. Są już od wielu dni w podróży, wcześniej byli w Norwegii, teraz jadą już do Polski.

Na kempingu są miejsca do grillowania i jest zapas drewna. Rąbię kilka brzozowych pieńków na szczapki. Przygotowuję korę. I co? I nic! Drewno jest dosłownie niepalne! Jest co ciekawe suche, rąbie się bardzo łatwo. Ale po prostu nie utrzymuje płomienia. Zapala się i ogień niemal natychmiast gaśnie. Z czymś takim się jeszcze nie spotkałem i dosłownie wprawia mnie to w osłupienie. Rozpaliłem w życiu setki ognisk, ale coś takiego widzę po raz pierwszy. W całej okolicy nie ma innego drewna niż ta nieszczęsna brzoza. Rozpalenie ognia wydaje się wręcz sprawą honoru, ale w końcu odpuszczam. Pierwszy raz poległem na takiej próbie i co gorsza nie umiem tego zjawiska wytłumaczyć. Nie raz rozpalałem ogień i mokrym drewnem, a tu suche i się w ogóle nie pali! Coś niesamowitego.

Pijemy jeszcze piwko nad jeziorem, oglądamy wschodzący Księżyc i meteory z roju Perseidów. Pora jednak iść spać. Jutro czeka nas znów długi odcinek.



Rano znów jest mokro, w nocy nieco padało. Po raz kolejny zwijam mokry namiot, mogę go co najwyżej otrzepać z większych kropel, ale jest i tak wilgotny. Jest tu też wyraźnie chłodniej niż w Estonii, zaledwie kilka stopni powyżej zera. Co prawda jest wcześnie rano, za kilka godzin zrobi się cieplej. No ale za kilka godzin będziemy już w zupełnie innym miejscu. Pakujemy się i ruszamy w dalszą drogę. W Mikkeli chcę zatankować, ale o dziwo automat na stacji nie akceptuje mojej karty. Nie ma dramatu, w baku jest jeszcze trochę paliwa. Po kilkunastu kilometrach jazdy docieramy do stacji, gdzie już bez problemów tankuję do pełna. Droga jest wręcz książkowo "fińska" - piękny i gesty las, co i rusz jakieś jezioro i zupełny brak cywilizacji. Naszą ogólną wesołość wzbudza billboard przy drodze, przedstawiający jakiegoś człowieka i wielki napis "kurvaa". Nie wiemy co to oznacza w języku fińskim, ale wygląda to zabawnie.

Jeszcze trochę jazdy na wschód przez pojezierze fińskie i wjeżdżamy do miasta Varkaus. Miasto jest niewielkie, ale i tak jest tu ograniczenie do 40 km/h. Obok jest jakaś fabryka lub duży tartak - sterczą tu dwa wysokie kominy, w charakterystycznym skandynawskim stylu - mają coś w rodzaju wzmocnienia, które spiralnie go oplata, taki komin wygląda jak wielkie wiertło. Mijamy fabrykę i znów wjeżdżamy w las. Las jest dominującym elementem krajobrazu, nawet bardziej niż jeziora. Właściwie cały czas jedzie się tu lasami.

Drogą nr 23 kierujemy się do Joensuu. To jak na fińskie warunki całkiem spore miasto, coś w rodzaju stolicy Karelii Północnej. Są tu bunkry i linie okopów z czasów Wojny Zimowej, ale nie zatrzymujemy się przy nich, nie ma na to czasu. Kierujemy się teraz na północ, drogą nr 6. To główna droga wschodniej części kraju, stoją nawet przy niej tabliczki z nazwą "Via Karelia". Tu kończą się też wszechobecne fotoradary, ale też i ruch maleje niemal do zera. Monotonia lasu i pustkowi daje mi się we znaki, zaczyna mnie nieco męczyć senność, którą na szczęście udaje mi się odpędzić. Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i dotrzemy do miejscowości Koli, gdzie czeka nas atrakcja, którą chcemy zobaczyć.

Wreszcie skręcamy w lokalną, boczną drogę i po kilku dalszych kilometrach docieramy do morenowych wzgórz. Szosa wspina się mniej więcej do połowy ich wysokości, gdzie jest sporych rozmiarów parking. Zostawiamy samochód i ruszamy pod górę stromymi schodkami. Jest tu też coś w rodzaju kolejki górskiej, ale to chyba dla osób niepełnosprawnych, bo schodami jest co najwyżej kilka minut podejścia. Mimo to, po tych kilku minutach czujemy że wreszcie się ruszyliśmy po wielu godzinach siedzenia. Od razu robi się nam lepiej, taki wysiłek bywa pobudzający i zbawienny. Docieramy na wyżej położony parking przed małym hotelem i kolejnymi schodkami i ścieżką na szczyt Ukko-Koli.

Z wygładzonego przez lodowiec skalistego wierzchołka roztacza się niesamowita panorama południowej części jeziora Pielinen. To jedno z największych fińskich jezior, ma powierzchnię 8 razy większą niż nasze Śniardwy. Jezioro ma ponad 100 km długości i kilkadziesiąt szerokości, więc nawet mimo tego, że znajdujemy się dobre 200 metrów wyżej, to nie widzimy nawet jego połowy. Widzimy za to ogromną ilość wysp i wysepek, tworzących miejscami istny labirynt. Ukko-Koli to popularny punkt widokowy, ale na szczęście nie ma zbyt wielu turystów i możemy w spokoju zrobić nieco zdjęć. Zimą w Parku Narodowym Koli jest dużo tras narciarskich, które obecnie są szlakami pieszymi. Nie mamy jednak w planach żadnych dłuższych spacerów, zależało nam głównie na samym widoku na jezioro. Choć utrzymuje się nad nim pewna warstwa chmur i mgły, to nie możemy narzekać, bo widok jest bardzo rozległy. W pewnym momencie stawiam nogę na wydawałoby się suchej skale i momentalnie but mi "wyjeżdża" a ja ląduję na kamieniach. Na szczęście kończy się na stłuczonym łokciu.




Wracamy do samochodu i ruszamy w dalszą drogę. Planowałem dotarcie dość daleko na północ kraju i w sumie optymalnie byłoby jechać nadal drogą nr 6, do Kuusamo. Jednak reszta ekipy nigdy nie była w Rovaniemi, w wiosce św. Mikołaja. Miejsce może i komercyjne, ale bardzo ciekawe i grzech tam nie zajrzeć, skoro już i tak będziemy w pobliżu. Modyfikuję więc nieco trasę, ustawiam nawigację na Rovaniemi. Gdy mijamy miasto Kajaani, zjeżdżamy na drogę nr 78, która wiedzie prosto do stolicy Laponii. To jednak ponad 300 km jazdy, tyle co z Warszawy do Trójmiasta, a my jesteśmy już po wielu godzinach spędzonych w samochodzie. Uznaję, że Rovaniemi będzie dobrym miejscem na nocleg, bo jest tam kilka kempingów. A z samego rana możemy odwiedzić Mikołaja.

Trasa okazuje się jeszcze bardziej pusta niż Via Karelia. Tu po prostu nic nie jeździ, zdarza się że nic nie mijamy przez dobre 20 minut. Nie ma tu też w zasadzie zabudowań, tylko niewiarygodnie wielkie obszary tajgi. Pogoda zaczyna się psuć, mijamy kilka deszczowych frontów. Każdy taki opad jest na szczęście dość lokalny, bo po jego przejechaniu znów pokazuje się słońce. Martwię się jednak co będzie na kempingu, bo na horyzoncie znów ukazują się czarne chmury. No ale w sumie to i tak nie mam żadnego wpływu na pogodę. W jakiejś maleńkiej miejscowości zatrzymujemy się i kupujemy w sklepie trochę skandynawskich cukierków na wagę. Bardzo je lubimy i są dosłownie punktem obowiązkowym każdego takiego wyjazdu. Na drodze zaczynają pojawiać się renifery. To niemal wizytówka Laponii, zwierzęta bardzo ładne i ciekawe, choć praktycznie wszystkie hodowlane. Biegają jednak zupełnie luzem, często po prostu stają na środku drogi i niezbyt chętnie z niej schodzą. Trzeba na nie uważać, szczególnie gdy wyjeżdża się zza jakiejś górki. Czasem trzeba użyć klaksonu, by renifer raczył nas puścić ;)



Odległość do Rovaniemi maleje powoli, czas strasznie się ciągnie. W końcu jest poniżej 100 km, jeszcze dobra godzina jazdy. Jest już wieczór, na miejscu będziemy po 20. W końcu docieramy do celu podroży. Kierując się wskazaniami nawigacji dojeżdżam na miejski kemping. Jest całkiem duży i ma całkiem dobry standard. Pada jednak deszcz, więc chwilę wstrzymuję się z rozbiciem namiotu. W końcu pogoda się poprawia, szybko rozstawiam nasz "dom" i układam maty i śpiwory. Może teraz namiot choć trochę przeschnie?

Jemy jakąś kolację w kempingowej kuchni, dziś są to klopsy ze słoika z makaronem. Nie jest to może danie królewskie, ale można się napchać. Wypijamy ostatnie piwka przywiezione z Polski. Wieczór jest bardzo ładny, na północy słońce podświetla od dołu ciemne chmury. Jest sierpień, więc mimo że miasto leży na lini koła podbiegunowego, to słońce na krótko, ale zachodzi. W nocy jest jednak zupełnie jasno, tak jak w czasie zmierzchu. Sen morzy nas szybko, dzień był dość męczący.



Noc już niemal tradycyjnie okazuje się deszczowa. Znów muszę zwijać wilgotny namiot, na szczęście rano już nie pada. Zjadamy jakieś szybkie śniadanie i pakujemy się do samochodu. Jest znów zimno, dosłownie kilka stopni powyżej zera. W sumie do jazdy temperatura jest optymalna. Jedziemy kilka kilometrów na północ od miasta, gdzie znajduje się Napapirii - wioska świętego Mikołaja. Jest to bardzo komercyjne miejsce i później będą tu tłumy turystów. Teraz jednak jesteśmy zupełnie sami. Fotografujemy się na lini wyznaczającej przebieg północnego koła podbiegunowego. Czekamy kilka minut, aż otworzą pocztę. Wysyłamy kartki do Polski - można je wrzucić do skrzynki normalnej, albo takiej, z której kartki dotrą dopiero na święta. Wizyta u Mikołaja jest możliwa od 10, nie mamy zamiaru tyle czekać, szczególnie że i tak nikt nie chce płacić grubych pieniędzy za zdjęcie z Mikołajem.




Tankujemy jeszcze do pełna na pobliskiej stacji i ruszamy na północ. Ruch na drodze E75 jest dość duży, to w końcu główna droga w Laponii i droga w kierunku Nordkappu. Po kilkunastu kilometrach jazdy jednak ruch się zmniejsza i choć nie jest aż tak pusto jak wczoraj, to jedzie się bardzo przyjemnie. W pewnym momencie droga mocno się rozszerza - to drogowy odcinek lotniskowy, których w Finlandii jest całkiem dużo. Znów mijamy sporo reniferów. Po dobrej godzinie jazdy docieramy do Sodankyla. To niezbyt wielkie miasteczko, jednak są tu dość duże sklepy. Kupujemy znów nieco słodyczy, te kupione wczoraj już zdążyły zniknąć ;)



Dalsza jazda na północ to znów ogromne i puste leśne przestrzenie. Las jest tu już wyraźnie rzadszy i niższy, tereny są bardziej podmokłe. Mijamy spore jeziora, w bok przez bagna wiodą turystyczne ścieżki ułożone z desek, po których można przejść względnie suchą stopą. My docieramy w końcu do czegoś w rodzaju niewielkiego pasma górskiego. Góry to może za dużo powiedziane, to raczej takie większe wzgórza. Jest tu jednak Saariselka - znany ośrodek narciarski. Im droga wspina się wyżej, tym gęstsza mgła. Momentami widoczność sięga zaledwie kilkunastu metrów, więc jadę wolniej, by w tych warunkach nie zderzyć się z jakimś reniferem. Po drugiej stronie wzgórz, gdy teren się obniża wyjeżdżamy jednak poniżej poziomu chmur i znów można pojechać szybciej.




Docieramy w końcu do Ivalo. To małe miasteczko na dalekiej północy Finlandii. Co ciekawe, jest tu nawet lotnisko. Jak głosi informacja na drogowskazie - do rosyjskiego Murmańska jest stąd 303 km. Robimy małe zakupy, bo dalej na północy może być już z tym problem. Tankujemy do pełna. Idziemy też do pobliskiego sklepu z lapońskimi pamiątkami i kupujemy jakieś magnesy na lodówkę. Pora jechać dalej. Za Ivalo ruch znów maleje niemal do zera, docieramy wkrótce nad jezioro Inari. To jeszcze większy zbiornik wodny niż oglądane wczoraj Pielinen, a położenie na dalekiej północy sprawia, że bywa pokryte lodem do maja i czerwca. Jezioro otaczają lesiste wzgórza, jego brzegi są skaliste i kamienne, a na samym jeziorze są setki skalistych wysp. Woda jest krystalicznie czysta. Niestety aktualnie jest duże zamglenie i traci ono nieco ze swojego syberyjskiego uroku. Robimy jednak trochę zdjęć w kilku miejscach. Oczywiście stąd widać jakiś maleńki skrawek akwenu, który ciągnie się na wschód i północ.





Mijamy maleńką miejscowość Inari. Co ciekawe, mimo że to naprawdę daleka północ, tu znów są dość wysokie lasy, złożone głównie z drzew iglastych. Za osadą odbija w prawo lokalna, ale dość dobra droga, którą wzdłuż brzegów jeziora Inari można po dobrych 150 km jazdy dotrzeć do wschodniego krańca Norwegii do Kirkenes. Rozważałem ten wariant, ale jednak pojedziemy dalej na północ drogą E75. Dalej w lewo odbija droga w stronę Nordkappu i gdy mijamy to skrzyżowanie to i tak mały ruch totalnie zamiera. Jesteśmy zupełnie sami. Przecinamy dość wysokie wzgórza, las się tu kończy. Pozostały tylko kępy niewielkich, powykręcanych, karłowatych brzóz. To obszar tzw. lasotundry - przejściowy pomiędzy tajgą i tundrą. Dość płytko pod ziemią znajduje się tu wieczna zmarzlina i cały obszar jest podmokły i bagnisty. Nie mija nas żaden samochód, wrażenie jest aż nierealne. Nie ma tu też żadnych zabudowań w zasięgu wzroku. W pewnym momencie zatrzymuję się rozbawiony tabliczką z jakąś niesamowicie długą i skomplikowaną nazwą. Nie wiemy zupełnie co ona oznacza, ale jest ciekawa sama w sobie. W ogóle w obszarze Laponii występują tabliczki z nazwami w dwóch lub nawet trzech językach - fińskim, lapońskim i norweskim. Ta dziwaczna jest tylko w jednym języku, ciężko zresztą stwierdzić w jakim, bo nie mówi absolutnie nic.



Docieramy wreszcie do maleńkiej miejscowości Utsjoki. To koniec Finlandii, zdaje się że najdalej wysunięta na północ fińska osada. Przecinamy granice norweską i... od razu zaczyna się o wiele gorsza i o wiele bardziej dziurawa droga. Norweskie drogi są chyba najgorsze w całej Skandynawii, przekonałem się o tym już wielokrotnie. Ta jest dziurawa, są odcinki w ogóle pozbawione asfaltu na kilku metrach. Jedziemy nią na wschód, w stronę półwyspu Varanger. Mapa mówi jednak, że sieć jakichkolwiek dróg jest na nim bardzo uboga i zasadniczo nie można go objechać, a tylko dojechać do konkretnych punktów i wracać tak samo jak się przyjechało. Zastanawiamy się czy warto. Varanger jest miejscem ciekawym, środek półwyspu to park narodowy. Ale trudno zaprojektować sensowną trasę. Uznajemy w końcu, że dojedziemy do miejscowości Tanabru (dosłownie oznacza to most na rzece Tana) i ruszymy na północ drogą nr 98. Pozwoli nam ona objechać fiordy nad Morzem Barentsa i zawrócić w stronę Nordkappu. Można nawet pojechać jeszcze dalej na północ, w stronę przylądka Nordkinn. Jest on najdalej na północ wysuniętym fragmentem stałego lądu Europy (bo Nordkapp leży na wyspie), jednak sam przylądek nie jest dostępny samochodem i wymaga kilku godzin marszu aby go osiągnąć. Nordkinn pozostawię sobie na inną okazję, po prostu objedziemy fiordy i wrócimy na zachód, do Lakselv.

Zgodnie z opracowanym planem docieramy do Tanabru. Tu tankujemy, co ciekawe spotykamy Polaka, który tu pracuje i pyta czy w czymś może nam pomóc :) My jednak tylko chwilę odpoczywamy i ruszamy na północ jeszcze bardziej zniszczoną drogą. Jest tu nieco zabudowań, co i rusz jest jakaś wioska. A przecież to 70 równoleżnik, naprawdę koniec świata. Mimo to mieszka tu sporo ludzi. Droga skręca na zachód i wkrótce wjeżdża w dość górzysty teren. Po niezbyt długiej jeździe docieramy nad wody Tanafjordu. Sama wąska zatoka skierowana jest na północ, ku Morzu Barentsa. Jest tu jakiś mały port rybacki i kilka domostw. Brzegi porasta tundrowa roślinność, brak tu drzew. Robimy kilka zdjęć, bo miejsce jest bardzo klimatyczne.




Dalej o dziwo dziurawy asfalt się kończy i zaczyna się nowa, równiutka i bardzo porządna droga. Zaczynają się też górskie serpentyny. Ruch tu w zasadzie nie istnieje, mijamy jakiś samochód raz na kilka minut, co i tak jest częstsze niż na północnym skraju Finlandii. Tu nie ma już żadnej roślinności poza trawą.

 
W pewnym momencie zatrzymujemy się przy... wielkim stadzie psów. To jakaś hodowla, są to prawdopodobnie psy pociągowe i właśnie przyjechali ich właściciele i je karmią. Wszystkie jazgoczą i szczekają, wygląda to komicznie, ale razem robią straszny hałas. Jeden nawet biegnie w naszą stronę, ale mija nas zupełnie obojętnie, zatacza pętlę i wraca do stada. Nie widziałem dotąd takiej hodowli. Nieco dalej znów przystanek, a właściwie zwolnienie na zdjęcia robione z samochodu - po prawej widać ogromne, liczące kilkaset sztuk stado reniferów.




Dalsza droga prowadzi przez góry, by z powrotem zjechać w maleńkiej wiosce o nazwie Ifjord nad kolejną wąską zatokę - Laksefjord. Tu jest nawet jakaś tabliczka informująca o całej gminie Nordkynn. Stąd można pojechać dalej na północ, właśnie w stronę Nordkinnu, ale my ruszamy na zachód. Czeka nas kilkadziesiąt kilometrów przez pusty, skalisty płaskowyż. robimy nieco zdjęć w czasie jazdy, ale w sumie nie ma tu nic bardzo spektakularnego poza... jakimś głęboko wciętym kanionem. Widać go ładnie po lewej stronie. Nie ma jednak gdzie tu się zatrzymać. Stwierdzam, że zaraz dotrzemy do niego z drugiej strony. Rzeczywiście, jest tu nawet tabliczka "Silfar Canyon". Parkujemy, ale po kilkuset metrach marszu nadal nie widać nawet początku kanionu, więc rezygnujemy. Diabli wiedzą jak daleko trzeba by iść by do niego dotrzeć. A my w sumie chcieliśmy tylko zrobić mu zdjęcie, a nie wchodzić do środka.



Ruszamy dalej na zachód, nad wody największego z północnych fiordów, czyli Porsangerjordu. Tu pogoda się psuje, niebo zaciągają niskie chmury i zaczyna dość mocno padać. Tu znów jest nieco wiosek i zabudowań, mija nas nawet jakiś TIR. Kierujemy się na Lakselv, największą miejscowość w okolicy, gdzie jest nawet lotnisko i gdzie dojedziemy do drogi E6, która prowadzi w stronę Nordkappu i którą poruszają się wszyscy odwiedzający przylądek. Wynajduję w Lakselv jakiś kemping, ustawiam go w nawigacji i pokonujemy w deszczu ostatnie kilometry. Trochę martwi mnie ta pogoda, bo nic przyjemnego biwakować w takich warunkach. Zatrzymuję się jeszcze na chwilę i mimo deszczu wychodzę i robię kilka zdjęć... plaży. No dobrze, czegoś co wygląda jak plaża, bo pewnie nikt na niej nigdy się nie opala.



Docieramy w końcu do Lakselv, jednak kemping... nie istnieje, to podwórko jakiegoś domu. Ustawiam inny - niby coś jest, ale wygląda to strasznie słabo, więc postanawiam po prostu podjechać do centrum osady i tam dowiedzieć się czegoś na stacji benzynowej. Okazuje się, że tu nie ma żadnego kempingu. Jest jeden, ale 25 km stąd, musimy kawałek wrócić na południe, w stronę Finlandii. No cóż, trzeba to trzeba. Zauważam jednak, że jest tu też drogowskaz na jakiś hostel i hytty. Jedziemy tam kilka kilometrów szutrową drogą. Hostel rzeczywiście jest, hytty są, ale nie ma żywego ducha. Jest za to kartka z telefonem. Gdy dzwonię, to pani po drugiej stronie informuje mnie, że wszystkie hytty są już zajęte. No cóż, trzeba będzie jednak spać w tym deszczu w namiocie. Wracamy do głównej drogi i jedziemy w stronę wskazanego wcześniej kempingu. Mijamy jakąś bazę norweskiej armii - za siatką są koszarowe budynki, masa pojazdów, pilnują tego wszystkiego uzbrojeni wartownicy. Jeszcze kilka kilometrów i docieramy na kemping.

Okazuje się że tu deszcz już nie pada, choć i tak jest dość mokro. Na recepcji nie ma jednak nikogo, znów tylko kartka z telefonem. Pani po drugiej stronie podaje cenę hytty, ale jest wysoka - 750 koron, decydujemy się na namiot. Pani prosi by poczekać, bo będzie za kilka minut. Rzeczywiście trwa to trochę, ale w końcu pojawia się i meldujemy się i płacimy. Rozbijam namiot, może na wietrze nieco przeschnie. W międzyczasie jemy kolację w kempingowej kuchni. Jest tu dosłownie kilka osób, jednak jako jedyni śpimy w namiocie. Ludzie zajmujący hytty patrzą na nas z pewnym zdziwieniem. Jesteśmy jeszcze dalej na północy niż wczoraj, więc tu oczywiście też nie zapada ciemność, choć przez to, że nad nami jest gruba warstwa chmur, to światła jest niewiele. Na szczęście cały deszcz został nad morzem, tutaj noc zapowiada się względnie sucho.




Rano namiot jest wreszcie suchy! W nocy nie padało, choć oczywiście niska temperatura sprawia, że osadziło się na nim trochę rosy. Szybkie śniadanie, prysznic i ruszamy w dalszą drogę. Wracamy do Lakselv, ta samą drogą którą wczoraj to dotarliśmy, czyli E6. Dziś pogoda jest o wiele lepsza, liczę na to że się nie zepsuje, że będziemy mieć ciekawe widoki na Nordkappie. W Lakselv tankujemy do pełna. Na północy stacje są rzadko rozmieszczone, lepiej nie dopuszczać do jazdy na rezerwie. Są co prawda jakieś takie lokalne automaty, złożone najczęściej z jednego dystrybutora, ale mam obawy, że one zaakceptują moją kartę. Lepiej po prostu mieć pełen bak. Gdy byłem w tej okolicy trzy lata temu, to wiozłem ze sobą 10-litrowy kanister, ale okazało się to niepotrzebne.

Dalsza droga wiedzie wzdłuż malowniczych wybrzeży Porsangerfjordu. To jeden z największych, o ile nie największy fiord północnej Norwegii. Na Nordkapp jest 190 km jazdy, więc całkiem spory kawałek, szczególnie, że tu co chwila można się zatrzymywać na zdjęcia. Już kilka kilometrów za Lakselv stajemy na małym parkingu. Obok nas jest kilkanaście reniferów, które nie uciekają, pozwalają z pewnej odległości robić sobie wręcz portretowe zdjęcia. Teraz zresztą renifery pojawiają się co i rusz. Pojawiają się też owce, które nie tylko spacerują drogą, ale nawet... potrafią na niej leżeć i dosłownie wylegiwać się. Dopiero dźwięk klaksonu powoduje, że łaskawie schodzą na bok.





Droga jest bardzo malownicza, zdjęcia surowych krajobrazów robimy co chwila. Nie można jednak co chwila się zatrzymywać, bo w ten sposób nigdzie nie dojedziemy. Droga objeżdża dwie duże boczne zatoki, mijamy miejscowość Olderfjord. Tu droga E6 skręca w lewo, w stronę Alty. Na północ prowadzi droga E67. Krajobraz staje się teraz jeszcze bardziej surowy, znikają nawet krzewy. Wokoło rozciąga się tylko trawiasta tundra. Robimy kilka zdjęć w miejscu, gdzie wybrzeże fiordu tworzy pionową ścianę, którą droga przebija długim tunelem.



 
Dalej wrażenie "końca świata" jest jeszcze silniejsze. Na horyzoncie ukazują się skaliste góry wyspy Magerøya. Jeszcze kilka kilometrów, jeszcze kilka miniętych reniferów i docieramy do tunelu, który pod dnem cieśniny pozwala wjechać na wyspę.


Tunel ma 7 km długości, ale zjeżdża 212 m poniżej poziomu morza. Oznacza to, że najpierw jedziemy 3 km stromo w dół, potem około kilometra płasko i kolejne 3 km jeszcze stromiej pod górę. W tunelu ciężko określić dokładnie nachylenie terenu, bo nie ma punktów odniesienia. Ale czuję jak silnik ciężko pracuje i że nie mogę się nijak rozpędzić, podjazd musi być więc naprawdę stromy.

Wyjeżdżamy na skalistym pustkowiu wyspy Magerøya i po chwili przejeżdżamy kolejnym, ponad 4-kilometrowym tunelem. Za nim jest miasteczko Honningsvåg, ale postanawiamy je odwiedzić w drodze powrotnej. Teraz kierujemy się na Nordkapp, na który zostało ok. 30 km jazdy. Tuż za miasteczkiem drogę przebiega nam stado reniferów z naprawdę imponującymi porożami. Ciekawie to wygląda.

 
Droga zaczyna piąć się stromo w górę. Z poziomu morza musimy wjechać na ponad 300 m n.p.m. na rozległy płaskowyż. Mijamy liczne serpentyny, trzeba tu uważać podwójnie, bo ruch jest dość duży i to nie tylko samochodowy, ale są też rowerzyści i motocykliści. W końcu jesteśmy na płaskowyżu. Zatrzymujemy się na małym parkingu. Widać tu północne fiordy i widać już w oddali sam Nordkapp.

 
 


Jeszcze kilka chwil jazdy i docieramy do szlabanów. Gdy byłem tu poprzednim razem było po południu, a ja chciałem zostać na całą noc. Dziś chcemy być tu góra 2 godziny, ale i tak bilet wjazdu w dość bandyckiej cenie jest ważny 24 godziny i krócej (czyli taniej) się nie da. Trudno, co robić. Zostawiamy samochód na sporym parkingu, ubieramy się cieplej. Wieje mocno i na zewnątrz jest 6 stopni, mimo że nie ma specjalnych chmur i przenika słońce.

Obchodzimy całą okolicę. Najpierw idziemy na zachód, skąd widać Knivskjellodden. To sąsiedni przylądek, najdalej na północ wysunięty fragment wyspy. Nordkapp nie jest najdalej na północ wysuniętym punktem lądowej Europy, bo leży na wyspie. Miejscem tym jest Nordkinn, który zresztą widać hen daleko, po wschodniej stronie. Na samej wyspie Magerøya najdalej na północ wysuniętym punktem też nie jest Nordkapp, tylko właśnie pobliski Knivskjellodden. Nordkapp jest jednak osiągalny drogą asfaltową i jest bardzo widokowy, co sprawia że jest tłumnie odwiedzany, w przeciwieństwie do dwóch innych punktów "naj". Gdyby uznawać jednak lokalizacje na wyspach to znacznie dalej na północ są wysunięte archipelagi Svalbardu i Ziemi Franciszka Józefa - to 1100 km bliżej bieguna niż Nordkapp.




Potem kierujemy się pod słynny globus. Stoi na Nordkappie od lat, wszyscy robią sobie z nim zdjęcia, więc nie możemy być gorsi. Względnie wczesna godzina powoduje, że nie ma tu dużo ludzi. Gdy byłem tu poprzednim razem, na początku lipca, to o północy były straszne tłumy - każdy chciał zobaczyć słońce w środku "nocy" zawieszone nad północnym horyzontem. Teraz jednak mamy połowę sierpnia, już od dwóch tygodni nawet tutaj słońce zachodzi, choć dosłownie na kilka minut, chowając się pod horyzont bardzo płytko i niemal natychmiast później wschodząc. Zjawisko "Midnight Sun" w sierpniu można obserwować już tylko na Svalbardzie.



Idziemy jeszcze na wschodnią część przylądka, skąd ładnie widać sam Nordkapp i centrum turystyczne. Pogoda jest jak na to miejsce dobra, widać w dole Morze Barentsa i Morze Norweskie, nie ma mgły, choć z dołu raz za razem podnoszą się jakieś chmurki. Mamy szczęście, bo często tu są fatalne warunki i ciężko coś zobaczyć. Wracamy do centrum turystycznego, zwiedzamy je, schodzimy na taras widokowy wykuty w północnej ścianie przylądka. Odwiedzamy dużą multimedialną salę kinową, gdzie w pętli jest puszczany klimatyczny film o porach roku na Nordkappie. Jest tu jeszcze inna sala kinowa, gdzie jest o konkretnych godzinach film o życiu w tych okolicach. Nie chcemy jednak na niego czekać. Jest tu nawet mała, wykuta w skałach kaplica, gdzie można się pomodlić. Powoli kierujemy kroki do samochodu.




Ruszamy w drogę powrotną. Przecinamy płaskowyż, zjeżdżamy stromymi serpentynami.

 
Skręcamy w lewo do maleńkiej rybackiej wioski Skarsvåg. Zatrzymujemy się w porcie, idziemy na krótki spacer. Obchodzimy zacumowane kutry, maleńką uliczkę. Na falochronie znajdujemy skorupy jeżowców. Robimy kilka zdjęć wąskiego fiordu. Na zboczach okolicznych gór pasą się renifery, a na drewnianych rusztowaniach suszą się ryby. Osada choć malutka to nie jest wymarła, są tu jacyś ludzie i samochody.



Naszym kolejnym celem jest Honningsvåg. Najpierw jedziemy zobaczyć małe i wciśnięte pomiędzy skały lotnisko. Potem parkujemy przed marketem w centrum miasteczka. Robimy krótki spacer, kilka zdjęć. Potem jeszcze małe zakupy na drogę. Honningsvåg jest naprawdę położone na końcu świata, przypomina mi nieco Longyearbyen na Svalbardzie, choć jednak tu warunki są lepsze, a samo miasteczko większe. Wokół jednak ponure, arktyczne góry, podobnie jak i tam. Tu jednak da się dojechać drogą lądową, a poza miasto nie trzeba wychodzić z karabinem. Nie ma tu zasadniczo jednak nic ciekawego, poza samym faktem bycia w tak odległym miejscu i przemyśleniami jak ludzie tu funkcjonują zimą.



Powrót do Olderfjordu to znów niezliczone przystanki na zdjęcia. Znów mijamy wiele reniferów, niektóre udaje się ująć wręcz "epicko" - z bliska i na tle niesamowitych krajobrazów.



 


W końcu pojawia się nieco roślinności, a my odbijamy w prawo drogą E6 do Alty. Czeka nas dłuższy odcinek jazdy przez pustkowia Finnmarku. Tu jednak ruch samochodów jest już większy, być może powoduje to popołudniowa godzina. Jedzie się bardzo dobrze, droga za mojej poprzedniej wizyty w tych rejonach była w remoncie, teraz jest wręcz wzorowa. W pewnym momencie zmienia się wręcz w dwupasmówkę! Super, jedzie się idealnie. Coś mi jednak zaczyna nie pasować. Patrzę na wysokościomierz w zegarku i pokazuje on poziom morza, czyli widoczna przede mną woda to nie jakieś jezioro, tylko fiord. A pamiętam że jechało się przez płaskowyż i takiego miejsca nie kojarzę. Zatrzymuje się na chwilę i odpalam GPS w telefonie. No tak, jakoś omyłkowo skręciłem na północny zachód i jadę w kierunku miasteczka Hammerfest. Samo w sobie może być ciekawe, nie byłem w nim, ale to spory kawałek i trzeba wrócić tą samą drogą, więc rezygnujemy z tego pomysłu. Wracam dobre 10 km. No tak, był skręt na Altę, nawet oznakowany, jednak jakoś to przegapiłem sugerując się nową drogą. Teraz jedziemy już jak trzeba.



Droga przecina znów jałowe pustkowia, widoki są ładne, choć już dość monotonne. W końcu zaczynamy zjeżdżać w dół, a przed nami ukazują się wody Altafjordu. To już wybrzeże Morza Norweskiego. Zerkam na zegarek - godzina 18, niby można pojechać jeszcze sporo dalej, ale pamiętam, że dalej są duże góry i fiordy i kiepsko tam z kempingami. Poprzednio musiałem obozować na dziko. Za to w samej Alcie z pewnością jest jakiś kemping. Proponuje więc, by zakończyć jazdę na dziś i tu szukać noclegu. Pomysł zostaje przyjęty z aprobatą, wszyscy mamy dość tej jazdy. Przed samą Altą rzeczywiście jest ładny i zadbany kemping, z ciepłą i wygodną kuchnio-jadalnią. Pogoda jest nawet niezła, choć widać, że niedawno padało.

Jemy kolację, chwilę odpoczywamy. W kuchni jest duszno i gorąco. W dodatku obok siedzą jacyś Włosi i gotują coś na tyle tłustego i aromatycznego, że ciężko długo tu wytrzymać. Przenosimy się do namiotu, ale sen morzy nas dość szybko. Odpływamy w objęcia Morfeusza.



Dziś koleżanka ma urodziny, więc poranek zaczynamy od życzeń i "sto lat". Noc okazała się deszczowa, choć aktualnie jest względnie pogodnie. Namiot jednak jest mokry, no ale co robić? Już przywykliśmy. Szybko pakujemy się i ruszamy w dalszą drogę. Przejeżdżamy przez Altę, która jest całkiem rozległym miastem, dosłownie czymś w rodzaju metropolii w tych odludnych rejonach. Jedziemy do marketu, czekamy kilka minut nim wybije godzina 8 i otworzą drzwi. Jesteśmy pierwszymi klientami, kupujemy słodycze i czipsy na drogę. Dalsza droga wspina się w górę, wzdłuż skalistych wybrzeży Altafjordu. Są tu jakieś prehistoryczne rysunki naskalne. Jest tu też muzeum pancernika "Tirpitz". Ten niemiecki okręt wojenny został zatopiony w okolicy Tromsø przez alianckie bombowce, ale osiadł na dnie w płytkiej wodzie i jeszcze przez całe lata po wojnie Norwegowie pozyskiwali z niego stal i... sprzedawali ją do Niemiec. W okolicach Alty też często bywał, kryjąc się we fiordach i czekając na okazję, by zaatakować alianckie konwoje.

Muzeum pancernika niezbyt nas interesuje, jedziemy po prostu dalej. Najpierw wzdłuż wąskiej odnogi Altafjordu zwanej Langfjorden, gdzie spotykamy całe stadko reniferów. Okoliczne góry toną w chmurach, a droga wspina się coraz wyżej. W końcu wjeżdżam w gęste mleko. Widoczność dosłownie na kilka metrów, mocno zwalniam, bo nie chciałbym w takiej mgle spotkać się z jakimś reniferem. Co ciekawe, gdy mijamy górski grzbiet to mgła znika jak ucięta nożem i znów mamy piękną przejrzystość powietrza. Zjeżdżam nad kolejną zatokę - Kvaengenfjord. Widoki są bardzo ładne, dzikie i surowe. Kolejny podjazd pod górę i kolejny zjazd nad inną cześć fiordu. Droga w tej okolicy jest atrakcją turystyczną samą w sobie, zapewniając niesamowite panoramy. Przed nami ukazują się wysokie, skaliste góry pokryte lodowcami. Aż zatrzymujemy się by zrobić kilka zdjęć. To Alpy Lyngeńskie, lokalne wysokie pasmo górskie, które oferuje doskonałe drogi skiturowe i wspinaczkowe. Po kilku dalszych kilometrach pionowe ściany i skaliste szczyt zbliżają się jak na wyciągnięcie reki. Kolejne przystanki i kolejne sesje zdjęciowe. Pogoda sprzyja, widoki są rewelacyjne.







Droga prowadzi teraz na południe wzdłuż Lyngenfjordu. Potem odbija na wschód, bo musi objechać jego boczną zatokę - Kafjord. Tu góry zdają się sięgać nieba, droga wije się wzdłuż wybrzeża otoczona przez strome zbocza. Miejscami nie da się przejechać inaczej, niż wybitymi w skałach tunelami. Po kilkunastu kilometrach wracamy znów nad Lyngenfjord i znów jedziemy na południe. Fiord wreszcie kończy się, przejeżdżamy kawałek pod górę i po chwili docieramy do miasteczka Nordkjosbotn. Tu robimy mały postój, tankujemy do pełna.

 
Odbija tu na północ droga do Tromsø. Po kilku kilometrach jazdy zatrzymujemy się w punkcie widokowym i fotografujemy Balsfjord, którego wody otoczone są groźnymi i wysokimi górami.

 
Jedziemy dalej na południe, oddalając się teraz od wybrzeża. Naszym celem jest miejscowość Olsborg, gdzie w prawo odbija droga nr 854, prowadząca w kierunku wyspy Senja. Nawet są drogowskazy informujące o wyspie jako atrakcji turystycznej. Wyspa jest jednym z miejsc, które koniecznie chcemy zobaczyć w czasie naszej podróży. Jak ustaliliśmy wczoraj, jest wokół niej droga, która pozwala ją objechać i zobaczyć najciekawsze miejsca.

Droga 854 okazuje się bardzo dobra i po kilkunastu kilometrach docieramy do Finnsnes. To spore miasto, największe jakie dotąd widzieliśmy w Norwegii. Jest tu zadbane centrum, są nawet jakieś bloki. Jestem zdziwiony, wszak jesteśmy spory kawał za kołem podbiegunowym. Ludzi jest dużo, a ruch samochodowy jest zaskakująco intensywny. Na końcu miasta jest wysoki i długi most prowadzący na wyspę. Ma niemal kilometr długości! Po jego drugiej stronie też jest gęsta zabudowa. Droga tu jest już mniej zadbana, co chwila trafiają się kilkumetrowe odcinki bez asfaltu. Ograniczenia do 60 km/h są nawet poza terenami zabudowanymi. Rozumiem, remontują drogę. Ale po co co chwila zrywać cały asfalt zostawiając szuter i żwir? Nie rozumiem tego podejścia, szczególnie, że nie ma tu prowadzonych żadnych robót. Podejrzewam nawet, że pełnią po prostu rolę garbów zwalniających.

Droga jest nijaka, widoki również. Zaczynamy się irytować. Wyspę we wszystkich opisach wręcz reklamowano jako cud natury, coś porównywalnego z Lofotami. A tu jak na razie jest najbrzydziej z chyba całej wyprawy. Liczę jednak, że gdy wreszcie dotrzemy na wybrzeże po jej drugiej stronie, to coś się zmieni. Docieramy do małego portu, otoczonego stromymi szczytami. Ładnie, ale znowu nie jakoś rewelacyjnie. Tu skręca jeszcze bardziej wąska i zniszczona droga w stronę wysokich gór i tu właśnie są oznaczenia drogi widokowej. To dalszy ciąg obwodnicy wyspy, więc tam się kierujemy. Stromo i ostro pod górę. Droga jest tak wąska, że co i rusz są poszerzenia, takie mijanki, by samochody mogły bezpiecznie przejechać. W końcu górskie jeziorko i wjazd do tunelu. Może za nim będzie ładniej?

Gdy wyjeżdżam po drugiej stronie widok zmienia się jak w kalejdoskopie. Pod nami zatoka, otoczona pionowymi skałami o fantazyjnych kształtach. Jest tu mały parking i punkt widokowy z platformą wysuniętą nad przepaść. Stąd robimy kilka zdjęć. Wygląda to wreszcie tak, jak oczekiwaliśmy. Zjeżdżamy w dół, gdzie stajemy nad małą przystanią. Z dołu też widoki są imponujące. Rzeczywiście ta strona wyspy jest piękna i wręcz pocztówkowa. Kilka kilometrów dalej jest coś w rodzaju małej plaży, skąd widok jest jeszcze lepszy.



 


Największe widokowe atrakcje Esfjordu jednak dopiero przed nami. W osi drogi wyłaniają się skalne iglice. Jest tu parking zapchany samochodami. Ludzie idą na skaliste wybrzeże, skąd pionowe baszty prezentują się najlepiej. Wyglądają nieco jak zęby rekina. Robimy całą dłuższą sesję zdjęciową, bo widoki są tego naprawdę warte.





Pora jechać dalej, ale to dalej to zaledwie jakieś dwa kilometry, do miejscowości Esfjord. Tu jest najprawdziwsza plaża pokryta białym piaskiem. Tu również stoi sporo samochodów, bo miejsce jest bardzo urocze. Znów robimy kilka zdjęć. I znów ruszamy dalej, wąską drogą wzdłuż skalnych ścian. Kolejny tunel i... kolejny równie widowiskowy fiord - Mefjord. Parking w punkcie widokowym jest zapchany na maksa, ale kilkaset metrów dalej jest miejsce przed wlotem do kolejnego tunelu. Tu znów postój i kolejna sesja zdjęciowa. Mijają nas słowaccy rowerzyści, słysząc polski język pozdrawiają nas.




Dalsza droga jest już nieco mniej widowiskowa, choć również piękna. Jesteśmy teraz po wschodniej stronie wyspy i zaczynamy wracać do punktu wyjścia. Krajobraz łagodnieje, zaczynają się łąki i pola uprawne. Nie sądziłem, że tak daleko na północy jest tak rozwinięte rolnictwo. Znów pojawiają się denerwujące braki w asfalcie, znów co i rusz trzeba mocno zwalniać. Docieramy znów to tej brzydszej części Senji, tu gdzie są dziurawe drogi, liczne zabudowania i nieciekawe widoki. W końcu znów most i znów uliczki Finsness. I znów droga 854, którą docieramy do E6. Na stacji benzynowej robimy małą przerwę, dotankowujemy, robimy sobie kanapki i pijemy kawę. Robi się późno, pora szukać jakiegoś noclegu. Zastanawiam się, czy jechać aż do Narwiku, albo może nawet dalej. Obawiam się jednak, że będziemy tam po 20 i może już nie być nikogo na recepcji.

W nawigacji wyszukuję kemping, który nie jest przy samej drodze, ale jest niezbyt odległy od Narwiku. Mimo, że mijamy dwa całkiem dobre miejsca przy trasie, uparcie jadę tam gdzie sobie wyznaczyłem. W końcu skręcamy w szutrową drogę, która wspina się po górskim zboczu. Kemping jest, też całkiem w porządku, ale położony raz że w sporej odległości od trasy, co zapewnia ciszę, a dwa że dość wysoko, co zapewnia ładne widoki. Meldujemy się, dowiadujemy się że są tu prysznice na monety. To dość popularne rozwiązanie w Skandynawii, choć dotąd wszędzie mieliśmy prysznice wliczone w cenę noclegu. Do automatów należy mieć bilon, bez tego nie da rady się wykąpać. Przewidując taką sytuację zabraliśmy nieco drobnych. W zeszłym roku zabrakło mi 10 koron i po górskiej wycieczce nie mogłem się odświeżyć, co strasznie mnie denerwowało. Teraz postanowiłem nie dopuścić do takiej sytuacji.

W przerobionym na kempingową kuchnię domu mieszkalnym jemy wyczekiwaną kolację, robimy notatki, zgrywamy zdjęcia z aparatów. Kontaktuję się z Arturem, moim kolegą, który mieszka w okolicy Molde i ustalam, że dojedziemy do niego za dwa dni. Pora kłaść się spać. Zapowiada się chłodna, ale raczej sucha noc.



Ranek już tradycyjnie okazuje się mokry po nocnych opadach. Aktualnie jednak jest względnie pogodnie, więc korzystając z tego faktu otrzepuję namiot z wody i zwijam go czym prędzej, by nie robić tego w deszczu. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy w dalszą drogę. Dalej wiedzie przez góry, choć nie są one aż tak imponujące jak te widziane wczoraj. Wkrótce przed nami w dole ukazuje się zatoka i leżący na jej drugim brzegu Narwik. Mijamy odchodzącą w prawo drogę E10 prowadzącą na Lofoty, którą zresztą jechaliśmy dwa lata temu. Zatrzymujemy się na moment na przydrożnym parkingu, aby porobić nieco zdjęć morza i malowniczego fiordu.


 
Ruszamy dalej i... niespodzianka. Można znacznie skrócić dojazd, pokonując zatokę po wielkim wiszącym moście. Poprzednio był dopiero w budowie i dotarcie do Narwiku wymagało dobre 20 km jazdy więcej. Teraz szybko i sprawnie docieramy do miasta. Narwik jest ważnym portem, dochodzi tu linia kolejowa ze szwedzkiej Kiruny, którą docierają tu transporty rudy żelaza. To spowodowało, że w czasie II wojny światowej dla Niemców miał on niezwykłe znaczenie strategiczne. W okolicach miasta i na wodach zatoki w 1940 roku rozegrała się wielka bitwa o Narwik. W czasie walk został zatopiony niszczyciel ORP "Grom". W mieście jest pomnik ku pamięci polskich marynarzy, choć trzeba przyznać, że znajduje się w mało reprezentacyjnym miejscu.

Zastanawiam się gdzie zaparkować, docieram do samego centrum i tu zawracam, by było jednak bliżej. Zastanawia nas widok żołnierzy i policjantów, którzy obstawiają wszystkie ulice i mają przygotowane barierki. Szykuje się jakaś uroczystość? Pewnie chodzi o jakieś historyczne obchody. Zostawiamy samochód przez nieczynnym dziś supermarketem i piechotą ruszamy w stronę Gromsplass. Rzeczywiście miejsce reprezentacyjne nie jest - taka boczna dzielnica niewielkich domów, zaniedbane ulice, a sam pomnik nie jest widoczny z daleka. Robimy kilka zdjęć i wracamy.

 
Trochę niepokoją mnie ci mundurowi i te barierki. Gdy docieramy do głównej drogi... okazuje się że jest już zamknięta! Niech to cholera! A mogliśmy przejechać, w zasadzie przejechaliśmy, tylko wróciliśmy. Okazuje się, że to nie żadne obchody historyczne tylko po prostu... wyścig kolarski. Pytam policjantów jak długo to potrwa i jak długo będzie zamknięta droga, jedyna droga na południe Norwegii. Co najmniej kilka godzin, zresztą nie potrafią tego dokładnie określić. Niech to diabli. Utknęliśmy w tej dziurze na dobre. Co robić? Pytam przezornie o możliwość objazdu, ale oczywiście takiej możliwości nie ma. Z jednej strony góry, z drugiej morze. Nie ma innych dróg poza nieszczęsną E6. Pozostał jednak otwarty wyjazd na wschód i na północ. No ale co z tego? Może jechać na Lofoty i potem popłynąć promem? Bez sensu. No to może jechać przez Szwecję? Do Kiruny i dalej na południe? To chyba najlepsze rozwiązanie, przynajmniej będziemy jechać a nie bezczynnie stać. Gdy pytam policjantki o to czy tamta trasa jest otwarta, dołącza się do rozmowy mieszkający tu Polak. Mówi że droga otwarta, ale jak słyszy że w stronę Trondheim chcę jechać przez Szwecję to robi wielkie oczy. Przecież to straszne nadłożenie drogi! Wiemy o tym doskonale, no ale co robić?

Ruszamy wzdłuż zatoki na wschód. Droga jest zupełnie pusta, widocznie mieszkańcy wiedzieli, że jest wyścig i nie ruszali się samochodami z domów. Co innego turyści w kamperach - już ustawiła się długa kolejka. Docieram do odbicia drogi E10 i ruszamy w stronę Kiruny. Drogę znam nieźle, już dwa razy nią jechałem. Wznosi się dość mocno w górę i już po kilku kilometrach względnie normalny wygląd okolic Narwiku zmienia się w skalno-trawiastą pustynię. Wjeżdżamy w Góry Skandynawskie, które w tym miejscu tworzą rozległy płaskowyż. Krajobraz jak z Księżyca. Zatrzymuję się na kilka zdjęć. Potem dalsza jazda przez ponure pustkowie i docieramy do szwedzkiej granicy. Do Kiruny pozostało 120 km jazdy przez niemal zupełnie niezamieszkałe rejony. Nie ma tu żadnych miast ani wsi, są jedynie osady złożone z kilku domów, pełniące bardziej letniskowe funkcje. Wzdłuż drogi przebiega linia kolejowa i widzimy jadący na niej pociąg z wagonami wypełnionymi rudą żelaza. W okolicy jest park narodowy Abisko, na przystanku autobusowym czeka spora grupa turystów z plecakami.




Pogoda szybko się pogarsza. Zaczyna padać, droga staje się monotonna. Nie ma tu żadnych przeszkód, żadnych skrzyżowań, można więc jechać dość szybko. W przeciwieństwie do norweskich gór nie ma tu też żadnych większych zakrętów ani wzniesień terenu. Jedynym urozmaiceniem jest ogromne jezioro Torneträsk, którego wody widać po lewej stronie przez dłuższy czas.

 
Karłowate drzewa stają się coraz większe, by wreszcie przed samą Kiruną zamienić się w normalny las. Mijamy najbardziej na północ wysunięte miasto Szwecji. Po prawej stronie widać kompleks kopalni magnetytu - wielkie hałdy, górę którą przez lata wydobycia "rozebrano" do połowy, kopalniane wieże. To oczywiście nie jedyne miejsce wydobycia, cały obszar zawiera ogromne ilości tego cennego surowca. Kiruna swoje istnienie zawdzięcza właśnie kopalni. Jest jak na takie odludzie całkiem sporym miastem, bo liczy ponad 30 tysięcy mieszkańców. Jest tu lotnisko, są naprawdę duże centra handlowe. W jednym z marketów robimy zakupy - oczywiście cukierki na drogę, jakieś pieczywo, bo nasze z Polski już się kończy. Chleb kosztuje ponad 10 zł! Kupujemy też kilka jabłek, by nieco urozmaicić dietę. Koleżanka zauważa coś, na co polowała w Polsce, ale bezskutecznie - krem czekoladowy z powiększoną zawartością białka - Proteinella. Kupuje od razu dwa słoiki :)



Po dotankowaniu samochodu ruszamy dalej na wschód i południe. Droga szybko pustoszeje. Do kolejnej miejscowości związanej z wydobyciem żelaza, czyli Gällivare, zostało 100 km jazdy. Jednak na pustej drodze, gdzie tylko sporadycznie są skrzyżowania i fotoradary, średnia prędkość jest dość wysoka. Godzina z niewielkim kawałkiem i jesteśmy na miejscu. Dwa lata temu spaliśmy tu na całkiem fajnym kempingu, teraz tylko go mijamy. Niewielki ruch samochodowy kieruje się w całości drogą E10 w stronę miasta Luleå nad Bałtykiem. My skręcamy w drogę E45 ma południe. Droga bardzo przypomina te z Finlandii. Jest dobrej jakości, prowadzi przez dzikie leśne tereny, pozbawione jakichkolwiek zabudowań. Na mapie też niczego nie ma. Miasteczko Jokkmokk do którego zmierzamy jest odległe o kolejne 100 km. Nawigacja informuje mnie też, że nie ma po drodze żadnej stacji benzynowej. No cóż - Laponia. Niestety cały czas jedziemy w deszczu.



Po kolejnej godzinie docieramy do Jokkmokk. Tu jest stacja, więc zatrzymujemy się na niej i zalewam bak do pełna. Kolejna większa stacja jest nawet ponad 100 km stąd. Odpoczywamy chwilę korzystając z tymczasowej poprawy pogody. Robię jakieś kanapki, pijemy kawę z termosu. Obok nas siedzi rodzina Szwedów, którzy podróżują staroświeckim cadillakiem. W Szwecji co i rusz widać takie samochody w starym stylu, kiedyś natrafiłem nawet na cały zlot takich pojazdów. Widać że tu panuje jakaś moda na coś takiego. Kawałek za Jokkmokk znów przystanek - przecinamy tu koło podbiegunowe, jest specjalne miejsce, gdzie nawet można nabyć certyfikat potwierdzający to doniosłe wydarzenie ;) My jedynie robimy zdjęcia.



Ruszamy dalej na południe. Cały czas las, las, las... po prawej stronie widać sztuczne jezioro, mijamy też kilka zapór i hydroelektrowni. Las w tym rejonie przypomina ten z Finlandii - drzewa rosną czasem na gołych, ogładzonych skałach. Za ostatnią z zapór... widać tylko puste skalne koryto osuszonej niemal całkowicie górskiej rzeki. Przejeżdżamy po koronie zapory i dalej w ładnym, pagórkowatym krajobrazie pokonujemy kolejne kilometry. I znów las, las, las... Przyznam, że tak odludnych i dzikich terenów to nie widziałem nawet we wschodniej Finlandii. Tam co jakiś czas były domy, tutaj nic. Owszem, co kilkadziesiąt kilometrów zdarza się maleńka osada, ale potem znów całkowita pustka. Pogoda nareszcie się poprawia, ukazuje się słońce. Przed nami jednak w oddali znów widać ciemne chmury.

Nasza nieplanowana podróż przez Szwecję trwa już wiele godzin. Krajobraz nie ulega zmianie! Ciągle to samo. Na mapie wydawało się, że to blisko, ale mimo czasu jaki upłynął, do Östersund, do którego planowałem dotrzeć zostało ponad 300 km. Straszliwy kawał, a już robi się wieczór. Pora szukać jakiegoś noclegu. Jak na złość na tym odludziu kempingi są raz na kilkadziesiąt kilometrów. Coś ustawiam w nawigacji, ale to nadal wielki kawał drogi. W pewnym momencie przecinamy bardzo silny opad deszczu, da radę jechać może 40 km/h, a i tak nic nie widać. Opad jednak szybko się kończy i znów wychodzi słonce. Przy drodze pojawia się kilka domów, znów jest tu jakaś "miejscowość". Jest tu jednak też całkiem ładny kemping, więc skręcam na niego, by dowiedzieć się co oferuje. Kemping okazuje się położony nad pięknym jeziorem (a właściwie rozlewiskiem rzeki). Recepcja jest jeszcze czynna, choć za kilka minut zamykają. Zdążyliśmy w samą porę. Okazuje się że rozbicie namiotu to 250 koron. Pani zresztą dziwi się, że przy takiej pogodzie śpimy w namiocie. Okazuje się też, że... jest tu hytta za 300 koron. Dziś jest jakaś specjalna cena. Z radością wybieramy hyttę - będzie to pierwsza noc w normalnym łóżku od kilku dni. Taki domek to komfort w porównaniu z namiotem.

Robimy kolację, obchodzimy wokoło półwysep na którym leży kemping. Potem jeszcze różne wieczorne aktywności, ale zmęczenie daje o sobie znać. Robimy małe pranie, licząc że rzeczy przeschną do jutra. Rozstawiam w domku otwarty do połowy namiot. Niech przeschnie choć częściowo. Jeśli jutro dotrzemy do Molde, do Artura, to czeka nas kolejny nocleg w domu, więc lepiej by namiot był podeschnięty, by nie zgnił.



To pierwszy poranek, gdy nie musimy się jakoś mocno spieszyć ani nie musimy zwijać mokrego namiotu. Jemy spokojne śniadanie, idziemy jeszcze nad jezioro. Mimo, że wieczorem było całkiem ładnie, to okazuje się, że w nocy padało i to dość intensywnie. Opatrzność zesłała więc tą hyttę. Ustawiam w nawigacji dom Artura. To 800 km stąd! Tylko na mapie wyglądało to na względnie niewielką odległość. Skandynawia okazuje się bardzo rozległa. Wiem jednak, że 800 km jest jak najbardziej do przejechania w około 10 godzin, co sprawia, że dzisiejszy dzień należy traktować czysto "przejazdowo" bez zbytnich turystycznych atrakcji. Zresztą szwedzka Laponia poza gigantycznymi obszarami niezamieszkałej tajgi nie ma tych atrakcji aż tak wiele.

Ruszamy kilka minut po 8 rano. Droga jest nadal tak samo pusta jak wczoraj. Z ciekawości mierzymy odległość przejechaną pomiędzy kolejnymi samochodami jadącymi z naprzeciwka. Mijamy jeden pojazd, a następny dopiero po... 15 kilometrach! Ale my jechaliśmy w jego kierunku i on w naszym. Szacuję, że od poprzednika dzieliło go dobre 25 km. To najlepiej pokazuje z jakim ruchem mamy tu do czynienia. Tak pokonujemy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, by wreszcie minąć małe miasteczko Dorotea. Jest tu lotnisko, występujące pod nazwą "South Lapland Airport". Kilka kilometrów dalej zauważam grupę turystów fotografującą się przy jakiejś tablicy. No tak, tu kończy się Laponia, ale dla nich właśnie zaczyna, bo jadą z południa. I fotografują się przy tablicy powitalnej.

Dalsza droga nie jest już tak pusta. Pojawia się coraz więcej miejscowości, wzrasta ruch samochodowy. Znów tankuję do pełna. Jesteśmy coraz bliżej Östersund, które jak na szwedzkie warunki jest całkiem sporym miastem. Na szczęście nie musimy do niego wjeżdżać, miasto ma coś w rodzaju obwodnicy z dróg ekspresowych. Skręcam na drogę E14. Do granicy z Norwegią pozostało stąd ponad 150 km. Dwupasmowa ekspresówka kończy się, dalsza droga jest dobrej jakości, ale co i rusz są na niej skrzyżowania i fotoradary. Droga zaczyna zbliżać się do gór, które musimy przeciąć na naszej trasie do Trondheim. W tym miejscu jednak nie są to skaliste wysokie szczyty jak na północy, a raczej dość obłe góry, przypominające nasze Beskidy. Są tu nawet jakieś ośrodki narciarskie.

W pewnym momencie wszystkie samochody stają. Kilkaset metrów od nas widzę straż pożarną i samochody policyjne. Jakiś wypadek, ale z daleka wygląda to poważnie, skoro jest tyle służb. Zapowiada się dłuższy korek i dłuższe oczekiwanie. Na szczęście wypadek nie jest jednak poważny i po kilkunastu minutach udaje się pojechać dalej. A dalej znów ruch wahadłowy, bo droga jest w przebudowie. Osiągamy w końcu wysokość 500 m n.p.m. Teren nadal jest zalesiony, podczas gdy na północy na takiej wysokości była już tylko trawa. Przecinamy norweską granicę.

Droga teraz prowadzi łagodnie w dół, zjeżdżając w piękną dolinę. Tu po norweskiej stronie jakość asfaltu jest lepsza niż po szwedzkiej. Jest tu również nieco więcej zabudowań. Pogoda się poprawia, temperatura wzrasta do 23 stopni, robi się wręcz gorąco. Do Trondheim pozostało niecałe 100 km, im bliżej miasta tym większy ruch i tym gęstsza zabudowa. Tu nie da się już jechać szybko. Wkrótce docieramy do drogi E6, z której wczoraj rano musieliśmy zjechać w Narwiku. Tu zaczyna się już dwupasmówka, która doprowadza do Trondheim. Pogoda znów się psuje, znów zaczyna mocno padać. Na autostradzie to tak nie przeszkadza, ale akurat jest godzina popołudniowego szczytu, na drodze jest duży ruch i przy zjeździe na inną autostradę w stronę Oslo tworzy się korek. Później już jednak udaje się sprawnie pojechać drogą E39, która prowadzi w kierunku Molde i Ålesund. Tu jeszcze tankujemy i dzwonię do Artura, by potwierdzić nasze przybycie. Droga szybko robi się pusta, a że wiedzie brzegiem bardzo malowniczego fiordu, to jedzie się bardzo przyjemnie. Do celu pozostało nieco ponad 100 km. Czeka nas jednak jeszcze dodatkowa atrakcja - promowanie przez wody fiordu, bo droga nie ma tu ciągłości.



Gdy wreszcie docieramy do miejscowości Halsa, okazuje się, że prom właśnie podpływa. Całe szczęście! Wjeżdżamy na pokład, płacimy 150 koron. Rejs trwa dobre 20 minut, mamy czas by nieco rozprostować kości i porobić nieco zdjęć niezwykle malowniczych gór, które otaczają fiord ze wszystkich stron. I znów zaczyna kropić... pogoda dziś jest naprawdę bardzo zmienna.

 
Chowamy się w samochodzie, bo i tak zaraz dobijamy do brzegu. Wrota otwierają się i wyjeżdżamy w Kanestraum. Jeszcze kawałek. Już mam dosyć tej jazdy. Wreszcie widać już Molde, widać pas lotniska, który leży tuż nad wodami fiordu. Wjeżdżamy do miasta obok terminalu, ale zaraz za nim jest skręt w lewo. Tu zaczyna się długi tunel, który dość stromo opada w dół, by później równie stromo wspiąć się w górę. Tunel wyprowadza nas na małą wysepkę Bolsøya i dosłownie kilometr dalej wjeżdżamy na wielki, łukowato wygięty most nad kolejną cieśniną. Jakaś wioska, skręcamy w lewo. Wreszcie docieramy do celu. Solemdalen. To mała wieś, zabudowa ciągnie się poniżej drogi. Dom Artura miał być przy głównej i mieć żółty kolor. No jest taki. Zatrzymuję się, sprawdzam jeszcze raz adres. No tutaj, ewidentnie.

Pojawia się Artur z dziećmi, witamy się serdecznie. Chwilę później do domu wraca żona Artura - Jola. Jesteśmy zmęczeni całym dniem jazdy, a tu od razu dostajemy świetną kolację. Na rozmowach czas szybko mija. Artur pyta czy jedziemy jutro, czy zostajemy dłużej. Nigdy nie nadużywałem niczyjej gościnności, ale gospodarze są tak serdeczni, że aż mi głupio zwinąć się stąd za kilka godzin. Analizuję mapę, kupuję też bilety na prom z Kristiansad do Hirsthals. Rozważamy też prom z nieco bliższego Larviku, ale totalnie nie pasują nam jego późne godziny przypłynięcia - w Danii bylibyśmy w nocy i byłby problem ze znalezieniem noclegu. Tak czy siak czeka nas jeszcze kilkaset kilometrów po norweskich drogach, a później Dania. Prom mamy za trzy dni, stwierdzamy, że choć planowaliśmy nieco dłuższy pobyt, to niespecjalna pogoda sprawia, że lepiej nieco skrócić podróż czasowo. Skoro prom mamy za trzy dni, to jeszcze cały dzień i kolejną noc możemy zostać u Artura i Joli. Potem już w dwa dni dotrzemy na nasz prom. Planujemy jakaś górską wycieczkę na jutro, w niedalekim Andalsnes są potężne i wysokie góry, jakąś trasę nawet wyszukuję w sieci. Artur przekonuje mnie jednak, że warto może wybrać się na pobliską Skålę - najwyższy szczyt w okolicy. Widok z niej ponoć powala. Jazdę w góry Jotunheimen i całodniowe, trudne i wyczerpujące wejście na Glitertinden odpuszczamy - pogoda taka sobie, szczyt trudny, pokryty lodowcem, więc jest spora szansa że się nam nie uda. Lepiej coś łatwiejszego i bliższego. Pomysł wejścia na Skålę nam się podoba, ale ostateczną decyzję podejmiemy rano. Kolejna noc pod dachem i w jeszcze bardziej komfortowych warunkach niż poprzednia.




W nocy rzecz jasna padało i to mocno, więc błogosławimy fakt spania w domu, w komfortowych warunkach. Artur i Jola jadą do pracy, my wyruszamy samochodem, ale tylko kilka kilometrów na wschód. Skåla góruje nas całą okolicą, szczyt jest wyraźnie skalisty. Góra ma 1218 m n.p.m. co przy starcie niemal na poziomie morza daje całkiem konkretne, nazwijmy to "tatrzańskie" przewyższenie. Jedziemy według wskazówek Artura i skręcamy w boczną drogę, pnącą się zakosami w górę. Po kilkuset metrach przegradza ją szlaban. Dalej jest to prywatna droga płatna, działa to tak, że kto chce wjechać ten po prostu... wrzuca pieniądze do skrzynki i sam sobie otwiera szlaban. Norweska wiara w ludzką uczciwość zawsze mnie zadziwiała, ale tutaj to działa! My zostawiamy samochód przed szlabanem na maleńkim parkingu i ruszamy piechotą.

Z początku idziemy zwykłą, szutrową drogą. Pogoda jest niezła, masyw Skåli wyraźnie wybija się w panoramie przed nami. Liczę, że ze szczytu zobaczymy naprawdę wspaniałą panoramę gór w okręgu Møre og Romsdal. Po jakiś dwóch kilometrach droga się kończy, jest tu zresztą parking. Skracamy w ścieżkę w stronę góry. Bardzo szybko okazuje się, że trzeba pokonać podmokły, bagnisty teren. Są tu ułożone jakieś deski i kamienie, ale pod sam koniec okazuje się, że trzeba po prostu przejść po kostki w wodzie. Nieprzyjemne, koleżanka która ma letnie turystyczne buty od razu je przemacza. Cóż robić? Idziemy dalej. Nie ma tu zasadniczo żadnego szlaku, ale jest wydeptana ścieżka, którą ludzie zdobywają szczyt. Tyle że stoimy na środku bagna, a ścieżki nie widać. Nie ma jej nawet na moich mapach w telefonie. Na szczęście z pomocą przychodzą doskonałe i dostępne online mapy norgeskart.no. Na nich widzę, że ścieżka jest w pobliskim lesie. Docieramy tam i rzeczywiście, jest! Ruszamy dość stromo w górę, w gęstym lesie i wzdłuż potoku. Idziemy i idziemy... widoków jak na razie żadnych, choć zdobywamy wysokość.



Docieramy w końcu do miejsca, gdzie las rzednie, a teren robi się jeszcze bardziej stromy. Potok zmienia się w wodospad. W Tatrach wodospad tej wielkości i takiej urody byłby niezwykle popularnym miejscem. W Norwegii... są setki, o ile nie tysiące takich i większych wodospadów, wiec mimo tego, że obiektywnie piękny i duży, to jakoś nie robi on wielkiego wrażenia. Robimy mu pamiątkowe zdjęcia i ruszamy dalej w stronę wierzchołka.

 
Po kilkuset metrach docieramy nad górski staw, zajmujący dno polodowcowego kotła - Trollvatnet. Przypomina mi Zielony Staw Gąsienicowy - zarówno wielkością, kolorem wody jak i skalnym otoczeniem. Rożnica taka, że nie ma tu szlaku, że nie ma tu nikogo oprócz nas i że dookoła przechadzają się... owce. Tak, tak, w norweskich górach można natknąć się na chodzące luzem owce, w zeszłym roku doświadczyłem wielu takich spotkań.




Chwilę odpoczywamy, wzrokiem ogarniam trasę na szczyt. Trzeba iść skalistym grzbietem po prawej stronie, potem wejść na wierzchołek takiej większej buli którą w myślach nazywam Małą Skålą i potem już na szczyt wzdłuż grani. Wydaje się że choć stromo, to trudności nie napotkamy. Gorzej że pogoda znów zaczyna się psuć. Szczyt zaczynają zakrywać chmury. Słabo, bo jeśli to się utrzyma, to widoków nie będzie żadnych. No ale idziemy. Z początku widać jakieś pozostałości ścieżki, ale im wyżej, tym trudniej ją wynajdywać w skalnym otoczeniu. Jest stromo, teren miejscami dość mylny, są fragmenty gdzie trzeba sobie pomóc rękami. Daleko temu od trudności Orlej Perci, ale tu nie ma szlaku, tu samemu trzeba wybierać wariant podejścia, a w dodatku mgła zaczyna i nas ogarniać. Szczytu już nie widać, a i w dół widać coraz gorzej. Staram się zapamiętać jakieś charakterystyczne punkty, by w razie czego wiedzieć jak bezpiecznie wracać, jeśli widoczność jeszcze spadnie. Po lewej stronie zieje dwustumetrowe pionowe urwisko, momentami idziemy samą krawędzią grani i widok w mglistą otchłań jest nieszczególny. Zaczyna padać i to coraz mocniej.

Na wysokości 900 m n.p.m. na szczycie Małej Skåli robimy rachunek sumienia. W górę wiedzie skalna grań, nietrudna i technicznie i orientacyjnie, ale w deszczu i mgle wyglądająca niezbyt zachęcająco. Skała coraz bardziej mokra i śliska. Do szczytu ponad 200 metrów w pionie. I co zobaczymy? Nic nie zobaczymy, tylko zmokniemy. Stąd momentami coś jeszcze widać, choćby jezioro w dole. Robimy kilka zamglonych zdjęć. Pogoda raczej się nie poprawi, opad będzie ciągły.


 
Rezygnujemy z dalszej wspinaczki. Chwila odpoczynku i ruszamy w dół. A w dół jakoś łatwiej, bo łatwiej wyszukiwać wśród skał kamienne kopczyki i ślady ścieżki. Teraz idziemy nieco inaczej, nieco dalej od krawędzi przepaści. Nagle... niemal spod nóg wyskakuje spory zając i ucieka wielkimi susami po kamieniach! Skąd zając w górach? W Polsce nigdy się z tym nie spotkałem, zresztą nie tylko w Polsce. Zaskoczenie jest tak duże, że nie daję rady zrobić mu zdjęcia.

Deszcz zamienia się w ulewę. Jesteśmy cali mokrzy. Decyzja powrotu okazała się rozsądna. Jeszcze trochę w dół, już niedaleko i dotrzemy nad jezioro. Słychać już dzwonki owiec. Wreszcie zatrzymujemy się nad stawem. Tu już nie ma aż takiej mgły, a i sam deszcz nieco słabnie. Robimy jeszcze kilka zdjęć i niespiesznie ruszamy dalej. Mijamy wodospad i wchodzimy wreszcie pomiędzy drzewa. Teraz dopiero widzimy, że podejście było naprawdę strome! Jeszcze dłuższa chwila marszu w dół i pokonujemy ostatnią, niemiłą przeszkodę - mokradło, które dało się we znaki na początku wycieczki. Odwracam się - szczyt Skåli nadal schowany w chmurach. Szkoda, że nie udało się go zdobyć, bo góra okazała się niełatwa i chętnie bym stanął na jej wierzchołku. Trudno, może tu kiedyś wrócę. Idziemy szutrową drogą do samochodu. I znów zaczyna się ulewa...

Wsiadamy wreszcie do samochodu. Jesteśmy totalnie mokrzy. Ale jest dopiero godzina 16, wycieczka okazała się krótsza niż planowałem. Za wcześnie by wracać do Artura, nie będzie go jeszcze w domu. Postanawiam nie wracać od razu do Solemdalen, tylko objechać końcówkę fiordu od strony wschodniej i pojechać do Molde. Miasta w sumie nie widzieliśmy, a co tu robić z czasem? Tyle, że w mokrych i ubłoconych ciuchach głupio się między ludźmi pokazywać. Zupełnie lokalnymi drogami objeżdżamy fiord i wjeżdżamy na drogę E39, którą już wczoraj jechaliśmy. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy do Molde, nad naszą głową właśnie zniża samolot i siada na widocznym przed nami pasie lotniska. Tym razem omijam skręt do tunelu i jadę prosto, do miasta. Objeżdżamy je, bo okazuje się, że nie ma tu właściwie miejsc do parkowania. A że znów pada, to stwierdzamy że wystarczy nam Molde obejrzane zza szyb samochodu. Objeżdżam całe miasto, w końcu zawracam i kieruję się w stronę lotniska. Miasto łączy w sobie stare i bardzo nowoczesne budynki, a na stokach gór widać nawet jakieś bloki. Jest niewątpliwie ciekawe, choć chyba tak jak Artur wolałbym mieszkać w pewnym oddaleniu od niego.

Wjeżdżam do tunelu, tak jak wczoraj przecinam wyspę i imponujący most. Korzystając z małej przerwy w deszczu zatrzymuję się za mostem i robię mu zdjęcie.

 
Potem już bez zatrzymań jedziemy do Solemdalen. Teraz prysznic, suszenie butów i ubrań i doskonała kolacja. Wieczór mija bardzo miło, dużo rozmawiamy. Chętnie zostałbym jeszcze jeden dzień, no ale fakt że kupiliśmy już bilety na prom jest dla nas czymś w rodzaju dead-line. Musimy pojutrze i to najpóźniej o godzinie 14 być w Kristiansand, a to niezależnie od wybranego wariantu drogi ok. 800 km jazdy. Rano trzeba więc wyruszyć wcześnie i dojechać jak najdalej. Tak by następnego dnia był już relatywnie krótki odcinek, by przez coś nieprzewidywanego nie spóźnić się na prom.



Rano wstajemy wcześnie. Artur już pojechał do pracy, śniadanie jemy więc tylko z Jolą. Pakujemy się i serdecznie żegnamy. Dziękujemy jeszcze raz za wszystko co nas tu miłego spotkało. Ruszamy w stronę lokalnego promu, którym można pokonać sąsiedni Langfjord. Gdyby nie ten prom, to objechanie zatoki słabymi drogami zajęłoby ponad godzinę. A tak, po paru minutach znajdujemy się na drugim brzegu. Okoliczne górskie szczyty toną w ciemnych chmurach, jednak wody fiordów wyglądają zjawiskowo.



 
Teraz czeka nas objechanie końcówki Romdalsfjordu by po kilkunastu kilometrach dotrzeć do Andalsnes. Co i rusz zatrzymujemy się na sesje zdjęciowe, bo okolica jest cudna. W końcu docieramy do miasteczka. Byłem tu 2 lata temu, stąd ruszyłem w górę na niedaleką słynną Drogę Trolli. Teraz też rozpatrywaliśmy ten wariant, ale pojechanie ta drogą, choć piękne krajobrazowo, to jednak wymusiłoby podróż przez krainę fiordów - a to oznacza jazdę górskimi serpentynami i ciągłe promowania. A dziś chcemy przejechać 600 km... w tych warunkach to mogłoby być niewykonalne. Zresztą - drogi przez krainę fiordów już znamy, a drogi w stronę Lillehammer nie, więc wybieramy wariant podróży trasą E136.

Większość samochodów skręca w prawo, właśnie na Drogę Trolli. My jedziemy prosto gigantyczną górską doliną. Po obu stronach piętrzą się niebosiężne skalne ściany. Szczytów nie widać, bo toną w chmurach. Zaraz, przecież tu właśnie jest Trollveggen! To najwyższa pionowa skalna ściana w Europie, ma ponad 1400 m wysokości. Ustępuje północnej ścianie Eigeru w Alpach, która liczy 1800 m, ale tamta nie jest aż tak pionowa. Jest tu nawet specjalny parking, ale... widać tylko jakąś połowę ściany, wyżej już są chmury. Widok nawet na tą dolną połowę jest imponujący. Co ciekawe, jej pierwszego zimowego przejścia dokonali Polacy, ale spędzili w niej... niemal dwa tygodnie! Rozmiary tutejszych gór i dolin przerażają, nigdzie w Tatrach nie ma aż tak dużych przewyższeń, choć w sumie ściana Małego Kieżmarskiego Szczytu, mająca 900 m wysokości, zbliża się do tych norweskich. 



Po sesji zdjęciowej na zatłoczonym parkingu ruszamy dalej. Dolina Romsdal jest naprawdę imponująco wielka. Jedziemy od wielu kilometrów wciśnięci między skalne ściany, a później wielkie masywy górskie. Jest tu co ciekawe... linia kolejowa. Nawet wyprzedza nas jakiś szybki pociąg.


 
Droga wznosi się i wznosi, w końcu osiąga 600 m n.p.m. Krajobraz łagodnieje, teraz góry przypominają takie większe Bieszczady. W końcu docieramy do miasteczka Dombas. Tu tankujemy, kupujemy czipsy na dalszą drogę. Robimy też zdjęcia oryginalnego kościoła, wybudowanego w stylu który już kilka razy spotkałem, ale chyba tylko w Norwegii.

 
Dalsza droga wiedzie w dół kolejnymi potężnymi dolinami. Artur przestrzegał nas, by nie jechać do Lillehammer, bo trasa jest w przebudowie i są ciągle miejsca z wahadłowym ruchem. Postanawiam odbić nieco w prawo i przeciąć góry Jotunheimen - najwyższe górskie pasmo Skandynawii. Jechałem tą drogą w zeszłym roku, wiem więc czego się spodziewać. A tym wariantem ominiemy trasę do Lillehammer i Oslo.

W miejscowości Sel skręcam w prawo, na jakąś lokalną drogę. W górę i w górę, szybko odzyskujemy znów dużą wysokość, ale tylko po to, by po przejechaniu przełęczy zjechać stromo w dół. Docieramy do drogi nr 15, nad bardzo piękne i duże górskie jezioro. Wygląda jak fiord, ale fiordem nie jest, to po prostu jezioro wypełniające dno doliny. Na parkingu zatrzymuję się i robimy kilka zdjęć.

 
Kilka kilometrów dalej skręcam w lewo w drogę nr 51, gdzie od razu zaczyna się długi i stromy podjazd. Wysokościomierz w zegarku idzie cały czas w górę, osiągając w końcu 900 m n.p.m. Znikają drzewa, pozostają tylko krzewy. Pojawiają się charakterystyczne domy z darnią i trawą na dachu. Jak dla mnie to wręcz symbol norweskich gór, zaraz obok wszędobylskich owiec.

 
Przecinamy usiany jeziorami płaskowyż, mijamy parking skąd w zeszłym roku ruszyłem na Bessegen - bardzo znany szlak trekkingowy. Droga wspina się coraz wyżej, w kulminacyjnym punkcie osiągając niemal 1400 m n.p.m. Tu już jest totalne pustkowie. Po prawej widać pokryte lodowcami szczyty gór Jotunhemien. Jest tu lokalna ciekawostka, dwa wielkie głazy, które natura pozostawiła jeden na drugim.



 
Jest zimno, bo zaledwie klika stopni powyżej zera i do tego mocno wieje, więc nie opuszczamy samochodu na długo. Tu i ówdzie jeszcze przystajemy na zdjęcia, by wreszcie zacząć zjeżdżać z płaskowyżu. Mijamy miejscowość Beitostolen, gdzie chyba wszystkie budynki, łącznie ze stacją benzynową, mają darń na dachach. Niżej i niżej. Wreszcie Fagernes. Tu chwilka przerwy, znów jakieś zakupy, tym razem słodyczowe.

Dalej spodziewam się normalnej i szerokiej drogi, w końcu jedziemy w stronę Oslo. Jednak droga, choć o wiele lepsza i szersza, nadal prowadzi wielkimi górskimi dolinami i to przez dziesiątki kilometrów. Gdzieś zatrzymujemy się, tankujemy, coś zjadamy. Ale przed nami nadal spory kawałek.

 
Droga w końcu wjeżdża w górzysty, ale o wiele łagodniejszy teren. To okolice Honefos, do Oslo jest stąd ok. 50 km. Jednak Oslo jest poza jakimikolwiek planami, chcemy je ominąć w sporej odległości. Skręcam w drogę nr 35. Przejeżdżamy przez Vikersund, gdzie widać jedną z największych na świecie skoczni narciarskich - Vikersundbakken. Nie udaje się jej jednak zrobić zdjęcia z samochodu, bo pokazuje się tylko na moment. W kolejnym mieście, Kongsberg, tankujemy i... kupujemy na stacji tandetne hot-dogi, ale w niskiej jak na Norwegię cenie 10 koron. To jakieś 5 zł, niemal jak w Polsce. Cały wyjazd na taką promocję polowaliśmy ;)

Dalsza droga to E134, prowadząca przez prowincję Telemark. Są tu całkiem spore, aczkolwiek dość łagodne w swoim kształcie góry i duża ilość jezior. Do wyznaczonego w nawigacji kempingu w Seljord zostało niecałe 100 km, ale widzę już, że nie wyrobimy się przed godziną 20. A co jak nie będzie już czynny po tej godzinie? Dalej też są kempingi, ale będziemy tam jeszcze później. Mijamy jakieś miasta pełne białych domków, przecinamy góry i przełęcze. W końcu zjazd serpentynami w wielką dolinę i docieramy do celu. Kemping jest wielki, stoi tu kilkaset bungalowów z przyczep kempingowych. Recepcja... jest zamknięta. Kartka na drzwiach mówi, że pani przyjdzie o 21, za niemal godzinę. Ale jest też możliwość "samoobsługi". Jest tu skrzynka, są koperty, na kopercie należy wypisać swoje dane, adres itp. a do koperty wrzucić 200 koron i... można się rozbić. Rejestrujemy się więc w taki nietypowy sposób i rozbijamy namiot nad wodami wielkiego jeziora. Jak głosi znak - pływa tu jakiś potwór, coś jak słynny Nessie. Kuchnia kempingowa jest niewielka i ciasna, ale udaje się zrobić całkiem dobrą kolację.



Gdy zapada ciemność, okazuje się że niebo jest wręcz idealne. Krystaliczna przejrzystość, ani jednej chmurki. Droga Mleczna jest widoczna wprost książkowo. Robimy jej nawet kilka zdjęć, choć nie mamy statywu, ale coś improwizujemy. Robi się jednak bardzo zimno i kładziemy się spać w polarach, dodatkowo mocno zaciągając kaptury śpiworów. To południe Norwegii, a jest to najzimniejsza noc na całej wyprawie, góra kilka stopni powyżej zera.



Rano okazuje się że, a jakże... pada. A nawet leje jak z cebra. Cholera by tą pogodę wzięła! Wyczekuję przerwy w deszczu, ale nic z tego, pada jedynie nieco mniej intensywnie. Po raz kolejny zwijam zupełnie mokry namiot. Jest tak zimno, że grabieją ręce. Nie ma co tu czekać, pogoda się nie poprawi.

 
Ruszamy dalej na południe. Do Kristiansand jest 200 km, bezpieczny dystans, by dotrzeć na prom, który wypływa o 16:30, ale lepiej zawsze być wcześniej. Droga nr 41, którą jadę ma nawet nazwę - Telemarksveggen. Jest miejscami bardzo wąska, miejscami wspina się w górę serpentynami nie gorszymi niż na Drodze Trolli. A jednak jest od niej znacznie mniej znana. Mijanie się z ciężarówkami na ciasnych zakrętach jest mało przyjemne, ale na szczęście ruch tu nie jest duży. Niestety pogoda pogarsza się coraz bardziej. Leje, wieje, jest paskudnie. Nawet krótkie sesje zdjęciowe poza samochodem są mało przyjemne i powodują zmoczenie ubrania.




Droga raz na jakiś czas staje się porządna i szeroka, by znów zmienić się w wąską i zniszczoną. Coraz bliżej celu, pogoda totalnie do niczego, postanawiam ostatni odcinek już odpuścić i w miejscowości Birkeland, po małych "cukierkowych" zakupach już do Polski, skręcam w boczną drogą, którą po kilku kilometrach docieram do ekspresówki E18. Tu można jechać nawet 100 km/h, trasa licznymi tunelami przebija się przez okoliczne góry. Docieramy do Kristiansand, skręcamy w końcu do portu. Jesteśmy jednymi z pierwszych, jest dopiero kilka minut po godzinie 13. Obok stoi wprawdzie dużo samochodów, ale na wcześniejszy rejs promem innej lini.

Stoimy w lejącym deszczu i nudzimy się strasznie. Czas nagle zwolnił. W końcu jednak podjeżdża obsługa bramek i zapala zielone światło. Odprawa jest błyskawiczna, bo system wykrywa wcześniej zgłoszoną tablicę rejestracyjną. Gdy podjeżdżam pod bramkę pan od razu ma w ręku nasze karty pokładowe i nawet nie sprawdza dokumentów. Za bramką obsługa ustawia nas na właściwej lini i ... znów czekanie. Co ciekawe, przestaje padać, pogoda zaczyna się poprawiać. Można nawet wyjść z samochodu. W porcie stoi jakiś gigantyczny wycieczkowiec, promy samochodowe wyglądają przy nim jak zabawki. Samochody z poprzedniego promu ładują się, prom odpływa. W tym samym czasie wpływa do portu nasz. Oczekiwanie aż wyjadą pojazdy i wjeżdżamy. Jesteśmy drugim samochodem który wjeżdża na pokład, więc docieramy do samego końca drugiego piętra pokładów... stając na pochylni. Bedzie ciekawie gdy przyjdzie nam wyjechać z promu ;)

Idziemy na pokład pasażerski. Siadamy przy jakimś stoliku. Teraz kilka godzin nudy. Gdy prom wreszcie rusza, to okazuje się, że na morzu całkiem nieźle wieje i buja, śmiesznie się chodzi w takich warunkach. A na zewnętrznym pokładzie wiatr jest tak mocny, że ciężko wytrzymać dłużej.
 

 
Rejs spędzamy głównie na czytaniu książek. W końcu ukazuje się duński brzeg, a my schodzimy do samochodu. Najpierw wyjeżdżają pojazdy z niższego pokładu, a potem opuszczona zostaje pochylnia wraz z nami. Trzymam hamulec, w końcu pracownik daje znak i można zjechać.

Hirsthals to maleńkie miasteczko, gdzie oprócz portu nic nie ma. Ale my mamy już sprawdzony wariant. Jedziemy autostradą do Aalborga, 60 km dalej. Jest tu całkiem porządny kemping, a co ważne - czynny i po godzinie 20. Docieramy tam niemal o 21 objeżdżając w mieście jakieś remonty dróg. Recepcja nie jest niby czynna, ale do 22 działa dzwonek, którym można przywołać kogoś z obsługi. Miła pani rejestruje nas, dostajemy... magnetyczne karty pod prysznice. Pani wyłapuje w komputerze, że byłem tu dokładnie rok temu :) Jemy kolację w wygodnej i wręcz komfortowej kuchnio-jadalni, rozbijamy namiot i kładziemy się spać. Teraz nie pada i nawet nieco wieje, namiot ma okazję przeschnąć.




Kolejny dzień to już powrót bezpośrednio do Polski. To niemal 1400 km, ale rok temu to sprawdziłem - da radę. Trzeba wstać wcześnie rano, szybko coś zjeść i ruszać. W nocy już niemal tradycyjnie - padało - więc namiot jak zwykle zwijam mokry. Ruszamy w drogę. To już nic specjalnego. Dania jest nudna i płaska jak stół, zresztą jedzie się autostradą. Utrzymując cały czas 120 km/h pokonuje się jednak dystans szybko. Po kilku godzinach wjeżdżam do Niemiec, przecinamy mostem Kanał Kiloński. Pod Hamburgiem czeka nas kawałek poza autostradą i tu mała niespodzianka. Droga jest w remoncie i jedziemy objazdem przez niemieckie wsie i miasteczka. A gdy wjeżdżamy na autostradę... oczom naszym ukazuje się gigantyczny korek. Musiał zdarzyć się jakiś wypadek. Na szczęście można zjechać od razu na wyjazd z autostrady. No ale co robić? Nie znam tego rejonu Niemiec. Włączam Google Maps. Korek jest długi, ale znika za sąsiednim węzłem. Jadę tak jak wszyscy - do jakiegoś miasteczka. Tu też już się korkuje, bo wszyscy tędy to objeżdżają. Jadę jakąś boczną drogą, w końcu wracam na autostradę. Uff... dalsza droga jest jednak długa i mecząca, bo niemieckie autostrady są w permanentnej przebudowie i jest masa ograniczeń i zwężeń. W dodatku temperatura przekracza 30 stopni, co jest szokiem po chłodnej Skandynawii. Mijamy w końcu Berlin, potem Świecko i Odrę. Jesteśmy w Polsce! Do Warszawy jest 500 km, ale jedziemy mimo zmęczenia. Ruch maleje, da radę pojechać znacznie szybciej niż w Niemczech. Wreszcie o 22 jesteśmy w Warszawie. Uff... to był długi i meczący dzień.




Cała pętla to 7914 km pokonanych samochodem i około 250 km pokonanych promami. Łącznie ponad 8000 km w podróży, dystans jak z Warszawy do Atlanty lub Tokio. Na całej trasie udało się uzyskać średnią 77 km/h i spalanie 6,0 l/100 km. To oznacza, że spaliliśmy 475 litrów benzyny, co przy uśrednionej cenie 6,5 zł/l kosztowało nas około 3000 zł. Wszystkie pozostałe rzeczy takie jak promy, jedzenie, kempingi itp. kosztowały ok. 4000 zł. 7000 zł podzielone między uczestników... to wcale nie tak dużo, jak za 12 dni w tak długiej podróży w tak drogich krajach. Oczywiście - spanie w namiocie, jedzenie z polskich konserw... ale to co zobaczyliśmy i przeżyliśmy, warte było wydania nawet 2 razy większej kwoty!