Koniec października zaskakuje idealną wręcz pogodą. Wreszcie nastała złota polska jesień, a w dodatku prognozy na najbliższe dni są pomyślne. A przecież zazwyczaj jest już bardzo zimno i leje. Żal nie skorzystać z takiej okazji - postanawiam wyskoczyć na weekend w góry. Jadę z córką i znajomymi i za nasz cel obieramy Tatry. Krótkość dnia i leżący w najwyższych partiach śnieg powodują, że wycieczkowe cele ograniczymy do Tatr Zachodnich i tylko do ich polskiej części. Jedziemy w piątek po południu i mamy wrócić w niedzielę. To jedna dłuższa (więc na jakieś szczyty) i jedna krótsza (dolinowa) wycieczka. Zresztą, zobaczymy na miejscu, pogoda wszak może się zmienić. Tak jak mój wyjazd w góry Norwegii z września, gdzie prognozy były dobre, ale pogoda skutecznie pokrzyżowała plan wypadu (czytaj tu).
Ruszamy z Warszawy w piątek około godziny 15, udaje nam się uniknąć największych korków, ale ruch jednak jest bardzo duży. Wylotowy odcinek z Warszawy do Tarczyna zajmuje nam niemal godzinę. Później jedzie się już lepiej, ale gdzieś pomiędzy Radomiem i Kielcami jest jakiś wypadek, znów tracimy pół godziny w korku. Dalej robi się luźniej. Kraków omijam od wschodu bocznymi drogami, bo jego centrum jest zapewne mocno zakorkowane. Na Zakopiance jest zaskakująco pusto biorąc pod uwagę zaczynający się długi weekend i piękną pogodę. Nie martwi mnie to jednak w ogóle. Przez Czarny Dunajec i Chochołów dojeżdżam do Zakopanego. Jest prawie 22, więc podróż jednak trochę potrwała. Jesteśmy padnięci i szybko kładziemy się spać. Planem na jutro są Czerwone Wierchy, co nie wymaga dojeżdżania gdziekolwiek samochodem. Mieszkamy na Krzeptówkach, blisko Drogi pod Reglami.
Poranek jest piękny. Gdy budzimy się, jest jeszcze zupełnie ciemno, ale temperatura zwiastuje ładny dzień. Na niebie gasną ostatnie gwiazdy, w drogę ruszamy o wschodzie słońca. Na niebie pokazuje się nieco wyższych chmur, ale jak na razie nie ma się co nimi martwić. Drogą pod Reglami docieramy do doliny Małej Łąki. Jest na tyle ciepło, że idziemy ubrani "na krótko", dłuższe rzeczy zostawiając w plecakach. Spotykamy kilka osób, ale o tej godzinie dolina jest niemal pusta. Skręcamy na niebieski szlak w stronę Przysłopu Miętusiego. Jeszcze kilka lat temu rósł tu gęsty las, obecnie to wiatrołom i otwarta przestrzeń. Smutny obrazek, ale widać okoliczne wapienne skałki, które wcześniej trudno było zauważyć. Po kilkunastu minutach dochodzimy do rozległego i widokowego siodła Przysłopu Miętusiego, gdzie chwilkę odpoczywamy. Tu już jest nieco osób, ale to skrzyżowanie dość popularnych i ruchliwych szlaków. Chmur jest coraz więcej, ale też godzina jest wczesna, liczymy że wyżej się rozpogodzi.
Niebieski szlak prowadzi niezbyt stromo w górę, zboczem doliny Miętusiej. Gdzieś nisko pod nami są słynne Wantule, czyli głazowiska porośnięte lasem, jednak stąd nie da się ich zobaczyć. Idziemy dość niespiesznie, mija nas nieco osób. Na szlaku robi się może nie tłoczno, ale jednak ludzi jest zauważalna ilość. Spada kilka kropel deszczu, ale chwilę później wychodzi słońce. Docieramy do wylotu Kobylarzowego Żlebu. Teraz zacznie się najbardziej stroma część podejścia.
Początkowy odcinek prowadzi pod wapiennymi ścianami, po ładnie ułożonej ścieżce. Wkrótce docieramy do skalnych płyt, gdzie jest kilkanaście metrów łańcucha w dwóch odcinkach. To niezbyt trudne miejsce, ale po deszczu, albo przy oblodzeniu... dobrze jednak, że ten łańcuch w tym miejscu jest.
Sprawnie pokonujemy ubezpieczone miejsce i mozolnie idziemy coraz wyżej. Widoki w tył są coraz rozleglejsze, zbliżamy się też do obszaru, gdzie wreszcie wyjdziemy z cienia. Jeszcze kilka minut i wychodzimy z żlebu, zatrzymując się na rozległym, trawiastym wypiętrzeniu tzw. Czerwonego Wierchu. Tu kilka minut przerwy, jakaś przekąska. Widoki są świetne, pięknie stąd prezentuje się Giewont i prowadzące na niego szlaki przez dolinę Małej Łąki i przez Grzybowiec.
Dalsze podejście jest już znacznie łagodniejsze, a widoki są coraz szersze. To po prostu jeszcze pół godziny lekkiego marszu w górę. W końcu docieramy na zatłoczony szczyt Małołączniaka. Jest on jednak tak rozległy, że można usiąść gdzieś z daleka od ludzi i podelektować się wspaniałą panoramą.
Widać stąd pięknie Giewont i Zakopane. Widać właściwie całe Tatry Wysokie, od Koszystej po Krywań. Zza Koziego Wierchu i Świnicy wystaje masyw Lodowego Szczytu, na prawo widać Gerlach, Rysy na jego tle oraz strzelistą Wysoką. A jeszcze dalej Tatry Krywańskie. W drugą stronę Krzesanica i Ciemniak nieco przesłaniają Tatry Zachodnie, ale z ich szczytów zobaczymy je w pełnej okazałości. A dalej widać Niżne Tatry i szczyty Małej Fatry, a także Pilsko i Babią Górę. Widoczność jest wspaniała.
Siedzimy tu dłuższą chwilę. Gdy ruszamy w stronę Krzesanicy, mijamy nieliczne płaty śniegu. Co ciekawe ostał się tylko mały nawis na południowej stronie grzbietu. Tu robimy kilka zdjęć, a Flo nawet lepi malutkiego bałwanka. Po chwili dalszego marszu stajemy na najwyższym wzniesieniu całych Czerwonych Wierchów. Krzesanica ma 2122 m n.p.m. i tak jak pozostałe szczyty zapewnia kapitalne widoki. Co ciekawe - wszędzie są tu kamienne kopczyki. Pojawiły się kilka lat temu i systematycznie ich przybywa. Schodzimy na przełęcz, gdzie ścieżka prowadzi nad samą krawędzią pionowej skalnej ściany. Najbardziej okazale urwiska Krzesanicy prezentują się jednak z samego Ciemniaka.
Tu również chwilkę odpoczywamy. Naszą uwagę zwraca kruk, krążący wokoło i szybujący na wietrze. Momentami wykorzystuje podmuchy tak, że wisi zupełnie w miejscu, dosłownie metr nad ziemią. Nie robi sobie zupełnie nic z obecności ludzi. Udaje się zrobić mu kilka ciekawych zdjęć.
Pora schodzić. Ruszamy w stronę Twardego Upłazu. Z początku jest zupełnie łagodnie, ale później robi się już stromiej. Znajomi zauważają dwie kozice niedaleko od szlaku, więc robimy im kilka zdjęć. Co ciekawe, niemal nikt poza nami nie zauważa tych pięknych zwierząt.
Mijamy Chudą Przełączkę, gdzie jest możliwość zejścia zielonym szlakiem do doliny Tomanowej. My jednak postanawiamy iść dalej czerwonym do Kir, tak będzie najszybciej i najkrócej, a dzień nie jest teraz zbyt długi. Jesteśmy coraz niżej, ale nadal spory kawałek przed nami. Dawno nie robiłem tak długiego zejścia, odrobinę odczuwam już kolana. Docieramy do kosówki, gdzie szlak zaczyna się pokrywać śliskim błotkiem. Tu trzeba iść ostrożniej. Wreszcie pierwsze drzewa i charakterystyczna skała Piec. Niżej przecinamy rozległą polanę Adamicę i docieramy do lasu.
Już powoli mam dość tej krótkiej i niezbyt przecież wymagającej wycieczki. Zaczynają się kamienie, korzenie, idzie się coraz mniej komfortowo, a końca nie widać. Ten obszar dawniej też był porośnięty lasem, a obecnie to wiatrołom. Widać już coraz wyraźniej drogę w dolinie Kościeliskiej, ale jeszcze trochę pozostało. Zejście nie chce się skończyć. Wreszcie dochodzimy do doliny Miętusiej i chwilkę potem do Kościeliskiej. Składamy kijki i przyczepiamy je do plecaków. Teraz jest już zupełnie płasko, choć do wylotu doliny pozostał kilometr, a do Krzeptówek dodatkowe cztery. Powoli zapada zmrok.
Przy wylocie doliny, w Kirach powstaje coś dużego, stoi tu budowlany żuraw. Trochę mnie irytuje myśl, że ktoś zbuduje tu jakiś duży hotel i skąd wziął na to pozwolenie. Okazuje się jednak, że to inwestycja TPN - centrum edukacyjne parku. Ma być gotowe w 2023 roku, a jeszcze nie ma nawet fundamentów, więc dość sceptycznie podchodzimy do tego terminu.
Pozostałe cztery kilometry pokonujemy wzdłuż asfaltowej drogi. Dystans kilkunastu kilometrów po górach dał się odczuć, jesteśmy zmęczeni. Na szczęście pogoda okazała się wspaniała i dzięki temu wycieczkę można uznać za bardzo udaną. Robimy jeszcze małe zakupy żywnościowe.
Co do planów na jutro, to sami nie jesteśmy pewni co robić. Ja jestem za tym, by jednak odpuścić sobie Tatry, szczególnie że czeka nas długa podróż do Warszawy. Można by pójść co najwyżej do jakiejś doliny. Do Gąsienicowej? Byliśmy dziesiątki razy, więc nie widzimy sensu. Myślimy albo o Pilsku w Beskidzie Żywieckim albo o Sokolicy w Pieninach. Rano zdecydujemy co robić. Ustalamy, że nie ma sensu zrywać się przed świtem, bo wycieczka w każdym wariancie zajmie maksymalnie cztery godziny.
Pogoda okazuje się równie piękna jak wczoraj. Za cel wycieczki wybieramy Pieniny - są bliżej i widoki na Tatry będą lepsze, ponadto szlaki tam są bardziej malownicze niż na Pilsku. Pakujemy wszystkie nasze rzeczy, bo już tu nie wrócimy. Przebijamy się przez lekko zakorkowane centrum Zakopanego, po drodze kupujemy jakieś oscypki. Orientujemy się dopiero teraz, że w nocy była zmiana czasu i mamy wcześniejszą godzinę niż sądziliśmy. To dobra wiadomość, bo zbieranie się zajęło nam chwilę czasu. Przebijam się przez Nowy Targ, gdzie korki są równie duże jak w Zakopanem. Droga do Krościenka jest już jednak pusta, a jej przebieg jest bardzo malowniczy. Po mniej więcej godzinie od wyruszenia docieramy do miasteczka, gdzie parkujemy na znanym mi już parkingu przy ulicy Trzech Koron. to tereny prywatne, koszt 10 zł, ale stąd jest najbliżej do wyjścia na szlaki. Przebieramy się w górskie ubrania, ale jako że jest cieplej niż wczoraj, a my nie będziemy nigdzie wysoko, to idziemy zupełnie na lekko, w plecakach mając tylko wodę i coś do przegryzienia.
Z początku podejście jest dość strome, ale szybko łagodnieje. Szedłem tędy z Flo dwa lata temu, tuż przed początkiem pandemii Covid-19. Weszliśmy wtedy na Trzy Korony i mimo że było to zimą i było mocno ślisko, to szlak zapamiętaliśmy jako spacerowy (czytaj tu). Ten w stronę Sokolicy nie wydaje się być inny. Zwykła ścieżka przez malowniczy złocisty las. Nachylenie jest niewielkie, podejście niemal nie męczy.
Docieramy do wiatki turystycznej, gdzie jest ostrzeżenie, że dalsza część szlaku jest eksponowana. Zastanawiam się, jaka to ekspozycja może być w Pieninach, gdzie co prawda jest sporo skałek, ale raczej Orlej Perci to tu nie ma. Szlak wprowadza na Czerteż i Czertezik. I rzeczywiście, gdyby nie metalowe poręcze, to szlak mógłby być trudny i niebezpieczny, bo prowadzi po eksponowanych skałach wapiennych. Przy poślizgnięciu można polecieć nawet kilkadziesiąt metrów w dół. Jednak warto było tędy iść, bo z punktu widokowego wspaniale widać Tatry Wysokie, Trzy Korony i płynący dołem Dunajec.
Widać też odległą o około 500 m Sokolicę. Jest ona niższa, a w dodatku oddziela nas od niej spora przełęcz. Trzeba więc będzie kawałek zejść. Zaczynają się strome zakosy w dół. Na ścieżce leży pełno liści i trzeba iść ostrożnie, bo jest po prostu ślisko. W pewnym momencie wyjeżdżają mi nogi i ląduję na plecach. Na szczęście nic sobie nie robię, ale to potwierdza moje obawy. Idę teraz czujniej.
Docieramy na Przełęcz Sosnów. Tu podchodzimy kawałek w stronę Sokolicy. Wejście na sam szczyt jest płatne, ale to ciekawy punkt widokowy i warto. Ktoś w końcu ułożył tą ścieżkę, przymocował zabezpieczające poręcze, a za wstęp do parku narodowego się nie płaci. Kilka minut stromego podejścia po skałkach i jesteśmy na górze. Widoki są ciekawe, choć podobne jak z Czerteża. Lepiej widać sam Dunajec w dole. No i jest tu największa atrakcja - reliktowe sosny, w tym ta utrwalana na tysiącach zdjęć. Niestety nie tak dawno przy akcji GOPR z użyciem śmigłowca utraciła jedną z gałęzi i nie jest już tak okazała, ale i tak uwieczniam ją na zdjęciu.
Chwila odpoczynku i ruszamy z powrotem na przełęcz. Do Krościenka wracamy zielonym szlakiem, który łagodnie schodzi przez las i dość szybko docieramy nim nad Dunajec. Potem jest już zwykła szutrowa droga wzdłuż rzeki.
Do parkingu jest kilka kilometrów, ale idzie się przyjemnie, bo jest słonecznie i ciepło. Przy samochodzie przebieramy się. Ruszamy w drogę do Warszawy. Przydałoby jednak się zjeść coś konkretnego. Jedziemy na Nowy Sącz, ale potem odbijamy w drogę nr 968 na Lubień. Znajomi znają na tej trasie dobrą restaurację w miejscowości Kamienica. Rzeczywiście, okazuje się fajna, a jedzenie jest bardzo dobre. Solidnie posileni ruszamy dalej.
Droga w zapadających ciemnościach jest bardzo ładna, a okoliczne góry należące do pasma Gorców niezwykle klimatyczne. Mijamy Mszanę Dolną i w Lubieniu wjeżdżamy na Zakopiankę. Ruch nie jest przesadnie wielki jak na niedzielny wieczór. Korkuje się tylko nieco przed samym Krakowem. Tym razem jadę przez centrum miasta. Za Krakowem ruch maleje i do Warszawy można już jechać szybko i przyjemnie. Jesteśmy nieco przez 22 w domu.
Weekendowy wyjazd okazał się bardzo udany. Pogoda dopisała jak rzadko to bywa
pod koniec października. Ludzi na szlakach zarówno w Tatrach jak i w Pieninach
było niezbyt wielu i pozwoliło to nacieszyć się barwami jesieni.