niedziela, 9 lipca 2023

Svalbard 2023 - powrót do Arktyki

Wyjazd na daleką północ nie był planowany wcześniej, mogę powiedzieć że "spadł mi z nieba". Pod koniec maja zadzwonił do mnie kolega, który zarządza biurem podróży specjalizującym się w wyjazdach w ciekawe miejsca na świecie. Byłem już na Svalbardzie w 2018 roku (czytaj tu), ale wtedy była to całkowicie moja inicjatywa i sam zorganizowałem wyjazd od A do Z. Teraz mam pojechać z grupą ludzi, opiekując się i będąc odpowiedzialnym za ich podróż na Svalbard i z powrotem do Polski. Na miejscu grupą ma zajmować się lokalna polska przewodniczka, ale i tam mam swoje obowiązki, by ją w tym wspierać i pomagać. Trafia mi się wspaniała okazja do podróży do Arktyki, a jednocześnie zdobycia nowych, ciekawych doświadczeń. Biorę w ciemno, szczególnie że nie koliduje to z moim późniejszym urlopem, który też planuję na północy, ale w kontynentalnej Norwegii. Wrócę, będę miał 3 dni na przepakowanie się i znów jadę.

Przed samym wyjazdem pojawia się delikatny stres związany z nową rolą. Nie odpowiadam tylko sam za siebie, a dodatkowo za 10 osób. Jest tam też pan, który jak mnie uprzedzono, może być "problematyczny". Jest mocno wiekowy, ma znacznie wyższe wymagania niż inni i ogólnie będzie angażował mocno moją uwagę. Liczę, że reszta grupy będzie bezproblemowa. Przed samym wyjazdem muszę jeszcze wydrukować masę papierów - karty pokładowe dla wszystkich (łącznie na 3 loty), ubezpieczenia, plan, kontakty, dodatkowe bilety na transfer między lotniskami w Norwegii, bilety na statki na Svalbardzie. Wychodzi całkiem spora teczka. 

 

Poniedziałkowym rankiem jadę na Okęcie. W tą stronę na szczęście lecimy liniami Norwegian, których główną bazą jest lotnisko Oslo Gardermoen. Svalbard leży jednak poza strefą Schengen, więc raz, że wszyscy muszą mieć paszporty, a dwa, że musimy odebrać bagaż w Oslo i nadać go ponownie. Pan który miał być problematyczny okazuje się być wręcz szalenie problematyczny. Skupia na tyle dużo mojej uwagi, że reszta grupy odprawia się właściwie sama, bo ja muszę załatwiać dla niego wózek i pracownika, który na tym wózku odwiezie go do samolotu. Trzeba mu też zmienić miejsce w samolocie, ale to na szczęście udaje mi się załatwić z jedną z osób z grupy. W końcu jesteśmy odprawieni, ale ciężko mi się zupełnie wyluzować, bo muszę cały czas zagadywać pana, by nie miał ciągłych pretensji o wszystko. Na szczęście łatwo go zagadać i wtedy jest całkiem znośny. W końcu zaczyna się odprawa, wsiadamy do autobusu i docieramy na pokład naszego samolotu. Tu już wszystko przebiega sprawnie i bez opóźnień startujemy. Mam miejsce przy przejściu, ale wszystko mi jedno, bo nie lecę tu dla widoków. Udaje się za to złapać godzinkę snu... zmęczył mnie psychicznie nadzór nad najstarszym z uczestników. Reszta jest zupełnie w porządku, ogarnięci ludzie, nawiązują się pierwsze rozmowy i sympatie. 

W Oslo musimy przejść przez długi terminal na główną halę i odebrać bagaże. Teraz znów na poziom odlotów. Tu już jest samoobsługa - skanuje się kartę pokładową, automat drukuje pasek identyfikacyjny na bagaż, zanosi się go na transporter, skanuje i tyle. Tu już sam wrzucam na podajnik bagaże wszystkich po kolei, by było sprawniej. Potem kontrola bezpieczeństwa. Do naszego lotu pozostało kilka godzin i na razie czekamy w jakiejś przypadkowej części terminala. Gdy pokazuje się informacja do których bramek mamy się udać, ruszamy tam, przechodząc zautomatyzowaną odprawę paszportową. Ta część lotniska ma już osobne, wydzielone strefy dla każdego samolotu, więc jest komfortowo. Wkrótce ładujemy się na pokład kolejnego samolotu lini Norwegian. Schodzi ze mnie część stresu, bo to już ostatni odcinek podróży. Siedzę znów od strony korytarza, więc niemal od razu zasypiam. Budzę się, gdy wśród pasażerów jest wyraźne poruszenie i wszyscy z prawej strony samolotu fotografują coś przez okna. No tak, to już Svalbard, z góry wygląda bardzo malowniczo - góry i lodowce. Pogoda jest piękna, a niezachodzące słońce stoi wysoko na niebie, choć jest już po godzinie 21. Zniżanie i siadamy na lotnisku w Longyearbyen.

Byłem tu już, ale był to początek czerwca, było nadal sporo śniegu. Teraz jest względnie ciepło, jest kilkanaście stopni. Przeskok między Warszawą czy Oslo jest ogromny. Terminal jest malutki, obsługuje w zasadzie jeden samolot. Chwilę czekamy na bagaże, kontaktuję się z Dominiką, naszą przewodniczką, która już na nas czeka. Wreszcie całą grupą ładujemy się do autokaru, który prowadzi Jarek - Polak od lat mieszkający na Svalbardzie. W Longyearbyen mieszkają ludzie ponad 50 narodowości, mimo że miasteczko ledwie przekracza 2 tysiące mieszkańców. Z Dominiką meldujemy grupę w hotelu Mary Ann, który przypomina trochę bardziej luksusowe baraki. Oczywiście, najstarszy pasażer jest bardzo niezadowolony, że nie śpi w porządnym hotelu... nie wiem czego się spodziewał, ale tu przecież wszystko tak wygląda. Niby podróżuje po całym świecie, był nawet na Antarktydzie, więc dziwi mnie tym bardziej, że tego nie rozumie. Pokoje są małe i w dodatku dość mocno ogrzewane. Kaloryfera skręcić się nie da, ale można uchylić okno... tylko wtedy, mimo rolet, słońce świeci prosto w oczy. Razem z Dominiką idziemy na kolację do niezbyt odległego baru. Całkiem solidny wegetariański burger, frytki i piwo. Boję się ceny, ale... spadek wartości korony norweskiej i przyzwyczajenie do wywindowanych przez inflację cen w Polsce wprawiają mnie w zaskoczenie. Nie jest drożej niż w knajpie w kraju. Pora wracać do hotelu. Jestem zmęczony, więc pewnie będę spał kamiennym snem... nic z tego. Budzę się wielokrotnie, ostre światło utrudnia zaśnięcie. A wstać trzeba wcześnie, czeka nas rejs do Barentsburga.




Pobudka o 6 nie jest łatwa. Jeszcze czuję w kościach wczorajszy dzień i brak regeneracji. Pogoda jest świetna, zero chmurek i kilkanaście stopni. Co prawda wieje lodowaty wiatr, ale w Arktyce to norma, nawet latem. Po całkiem niezłym śniadaniu w formie szwedzkiego stołu spotykamy się przed hotelem. Podjeżdża bus z napisem "Polargirl". To statek, którym już płynąłem, który kursuje do Barentsburga i Piramidy. Bus zbiera ludzi zgłoszonych na rejs po całym Longyearbyen, a że nasz hotel jest ostatnim przystankiem, to jazda do portu zajmuje dosłownie 3 minuty. Na dobrą sprawę mogliśmy iść piechotą.

Na statku dziewczyna odpowiedzialna za sam rejs instruuje nas w kwestiach bezpieczeństwa. Potem idę już na zewnątrz. Zimno! Dopiero tu czuć jak nieprzyjemny jest wiatr. Widoczność rekompensuje jednak wszystko! Cały Isfiord - największy fiord wrzynający się od zachodu w Spitsbergen - jak na dłoni, nawet góry odległe o kilkadziesiąt kilometrów. Płyniemy wiele kilometrów od brzegów, ale niemal nie ma fal. Statkiem nie buja, można siedzieć w środku bez nieprzyjemnych objawów. Wolę jednak być na zewnątrz, robić zdjęcia. Osoby z naszej grupy raz pojawiają się na pokładzie, raz chowają. Nieliczni tkwią na zewnątrz cały czas. Powoli zbliżamy się do zatoki Ymerbukta i lodowca Esmarksbreen. Gdy byłem tu kilka lat temu, to przed nim było duże pole lodowe, na którym leżały foki. Obecnie nie ma go, jest po prostu rosnąca z minuty na minutę pionowa ściana czoła lodowca. W górę sterczą ogromne seraki. Nie można podpłynąć bezpośrednio do nich, bo gdyby jeden z nich właśnie się urwał, to stanowi wielkie niebezpieczeństwo dla ludzi i samego statku. Robimy z bliska sporo zdjęć, a załoga w tym czasie przygotowuje posiłek dla wszystkich pasażerów. Kiedyś był to stek z wieloryba, obecnie jest jakaś zupa... nic specjalnego, choć jest solidna i pożywna. Statek kieruje się teraz w południową część Isfiordu. Robię dużo zdjęć ptaków, latających wokoło. Za jakąś godzinę powinniśmy dopłynąć do Barentsburga, który majaczy już gdzieś na horyzoncie. Wiatr spędza większość ludzi pod pokład.



Barentsburg jest już coraz bliżej. Mijamy jego nieco oddaloną część - jakieś budynki i lądowisko dla śmigłowców i kierujemy się do samego miasta. Kilka kolorowych bloków, stare drewniane budynki portowe, jakieś kontenery, skład węgla. Taka wręcz książkowa rosyjska osada na końcu świata. Dobijamy do nabrzeża, ale aby zejść, jeden z członków załogi promu musi opuścić trap, posługując się pokładowym dźwigiem. Na brzegu pojawia się sympatyczna, nastoletnia dziewczyna. Jak się okazuje pół Rosjanka, pół Ukrainka. Mówi świetnie po angielsku i będzie przez godzinę nasza przewodniczką. Później będziemy mieli nieco czasu wolnego, każdy będzie mógł zobaczyć co tam chce. Po stromych i dość długich drewnianych schodkach wchodzimy na główny poziom leżącego na wysokim brzegu miasta. Kontrastują tu nowe lub odnowione budynki z takimi zupełnie starymi. Oczywiście nadal stoi pomnik Lenina i napis "наша цель коммунизм" czyli "nasz cel komunizm". Na pobliskiej górze jest jeszcze ciekawsze hasło "миру мир", które ma oznaczać pokój... w obecnej sytuacji na świecie, jest ono co najmniej takie sobie, a wiszące w miasteczku obok siebie rosyjskie i radzieckie flagi też jakoś średnio pasują, choć rozumiem, że jest to zrobione pod turystów. Jak się dowiadujemy, kopalnia w Barentsburgu wydobywa jakieś śmiesznie małe ilości węgla. Starcza to wyłącznie na oświetlenie i ogrzewanie Barentsburga i Piramidy, gdzie na stałe przebywa kilka-kilkanaście osób. Jaki jest cel utrzymywania w Arktyce miasta z kopalnią węgla kamiennego? Rozumiem, kopalnia diamentów, uranu, jakiegoś drogocennego pierwiastka. Ale węgla? Cel czysto propagandowy i sama obecność w Arktyce jakoś to uzasadniają, ale z pewnością Rosja do Barentsburga dopłaca.









Oglądamy jeszcze szkołę, coś w rodzaju centrum miasteczka, gdzie fotografujemy się pod pomnikiem Lenina i idziemy do małego baru. Tu są dostępne jakieś drinki, ale co ciekawe - płatność tylko kartą i tylko w koronach norweskich. Piję drinka pod nazwą 78 stopni - od szerokości geograficznej Barentsburga. Potem nasza przewodniczka prowadzi nas jeszcze do sklepu z pamiątkami. Tu już w sumie nic mnie nie interesuje, choć kilka osób coś kupuje dla siebie. Teraz godzina czasu wolnego. Idę z częścią grupy na północ, gdzie na nabrzeżu leży jakaś resztka wytworu radzieckiej techniki - coś w rodzaju wodolotu z napędem śmigłowym. To Tupolew A-3 Aerosani. Bardzo w sumie ciekawa hybryda, szkoda że to już tylko wrak. W tym czasie robotnicy usuwają drogę z płyt, prowadzącą do pomnika Lenina. Śmiejemy się, że jak już zobaczyliśmy co mieliśmy, to Rosjanie zwijają drogę. Robimy nieco zdjęć, nawet wchodzimy do opuszczonych budynków portowych. Czas nagli, pora wracać na statek. Gdy wszyscy jesteśmy na pokładzie to załoga sprawnie podnosi trap i ruszamy w stronę Longyearbyen. Po odbiciu jednak z mostka wychyla się dziewczyna z załogi i pokazuje nam wieloryba, który regularnie wyskakuje ponad powierzchnię wody gdzieś na zachód od nas. Kapitan kieruję tam "Polargirl", by każdy mógł zrobić nieco zdjęć. Nie udaje się podpłynąć całkowicie blisko, ale coś na zdjęciach udaje się złapać. Robimy niemal pełną pętlę, ale w końcu trzeba jednak skierować się na właściwy kurs.









Teraz płyniemy pod wiatr, robi się mocno nieprzyjemnie. Większość ludzi chowa się pod pokład, na dolnym zostaję tylko ja i jedna koleżanka. Robimy sporo zdjęć ptaków i odległych lodowców. Przed nami ukazuje się Grumantbyen - dawna rosyjska osada, licząca w okresie świetności około 1000 mieszkańców. Były tu również kopalnie węgla, ale w samym Grumantbyen nie było miejsca na port. Port był w sąsiedniej zatoce, zwanej Colesbukta, gdzie z kopalń prowadzą tory kolejki, mające kilka kilometrów długości. W dodatku część tej kolejki prowadzi wąskim tunelem we wnętrzu góry. Było to zupełnie nieopłacalne i osada została porzucona po zakończeniu wydobycia węgla. To samo czeka pewnie w jakiejś przyszłości Barentsburg... Robimy kilka zdjęć starych budynków i płyniemy dalej. Wiatr tu jest jeszcze silniejszy, ale siedzę na pokładzie, nie chowając się. Pojawiają się nawet maskonury, udaje mi się zrobić nieco zdjęć tym ciekawym ptakom. Po prawej stronie nie ma teraz niskiego brzegu, jest za to wysoka na kilkaset metrów skalna ściana. Wygląda to niesamowicie, bo widać jej zróżnicowaną geologiczną budowę - część skał jest zwietrzała, część nie, są różne kolory... naprawdę ciekawie to wygląda. W końcu pojawia się szeroka dolina i pojedyncze domki. To już niedaleko Longyearbyen. Widać już lotnisko. Statek skręca w stronę miasta i po kilkunastu minutach... znów nagle zwalniamy i rozlegają się okrzyki z mostka. Przed nami widać grzbiety dwóch białuch, czyli białych waleni. Wiem że one tu pływają, ale widzę je po raz pierwszy. Po zrobieniu kilku zdjęć ruszamy dalej i dość szybko docieramy do portu.




Jedziemy busem, ale tym razem nie do hotelu. Dziś nie mamy w planach kolacji w jakiejś restauracji. Jedziemy niemal na sam koniec Longyearbyen, do części miasta zwanej Nbyen. Jest tu małe centrum kultury, gdzie Dominika wraz ze swoim narzeczonym (Finem, ale wyglądającym jak najprawdziwszy Wiking) podejmują nas bardzo ciekawą kolacją. Jest to danie z renifera, z ziemniakami i żurawiną. Bardzo nietypowe i w sumie naprawdę dobre. Dominika ponadto prowadzi dla nas przez dobrą godzinę wykład o Svalbardzie. Ma za sobą zimowanie w stacji polarnej w Hornsundzie, ma więc wielkie doświadczenie i opowiada bardzo ciekawe rzeczy. Niestety pod koniec nasz najstarszy uczestnik zaczyna już wyrażać poirytowanie, więc by nie zaogniać sprawy i nie sprawić przykrości gospodarzom, postanawiam odprowadzić go do hotelu. To dobre 2 km marszu i mimo że jest po godzinie 22, to słońce stoi wysoko na niebie. Idąc z nim, coś mu opowiadam o Svalbardzie, o kopalniach, o lokalnych zwyczajach i cmentarzu... znów zauważam, że wystarczy go zagadywać i natychmiast daje się odwrócić jego uwagę od narzekania. W końcu docieramy do hotelu. Życzę mu dobrej nocy i pędem ruszam w drogę powrotną, chcąc zdążyć choć na koniec przyjęcia u Dominiki. Niestety, w połowie drogi napotykam naszą grupę, która już wraca. No cóż... w planie mieli wrócić ze mną. Niektórzy idą na wprost główną drogą, ale namawiam część na pójście nieco wyżej, właśnie obok cmentarza i kościoła. Zawsze jakieś urozmaicenie. Robimy nieco zdjęć, na koniec docieramy do hotelu niemal z jego tyłu. Życzę wszystkim spokojnej nocy, ale też informuję, że rano płyniemy do miasta Piramida, gdzie mamy spać. Albo trzeba wziąć ze sobą wszystkie bagaże, albo tylko to co potrzeba, główny bagaż pozostawiając w przechowalni w hotelu w Longyearbyen. Musimy też zwolnić pokoje na tą jedną noc. Oczywiście - w nocy znów słońce niemiłosiernie wali po oczach, ale tym razem udaje mi się w miarę normalnie spać.



 

Rano idziemy na śniadanie, ale od razu po nim musimy zdać pokoje. Część osób zostawia główny bagaż w hotelowej przechowalni, część zabiera go w całości ze sobą. Podobnie jak wczoraj zbieramy się przed hotelem, podobnie jak wczoraj pojawia się autobus zgarniający ludzi na rejs na "Polargirl". Dziś płyniemy do innego miejsca, dla wielu bardziej fascynującego niż Barentsburg. To Piramida (Pyramiden) - dawne radzieckie miasto, obecnie opuszczone, ale posiadające szkieletową załogę, która utrzymuje je przez cały rok i zapewnia obsługę pod turystów. Dziś na pokładzie naszego statku jest o wiele ciaśniej, płynie o wiele więcej osób. Jest tu oprócz naszej grupy także inna wyprawa z Polski, pod przewodnictwem znanego podróżnika Łukasza Supergana. Pogoda na szczęście jest równie dobra jak wczoraj, więc nie będzie problemu by przebywać na zewnątrz. Dziś płyniemy też zupełnie na północ, oddalając się zarówno od Longyearbyen jak i Barentsburga. To będzie najdalej na północ wysunięty punkt wyprawy.

Widoczność jest znakomita, chmur zero. Widać każdą stronę Isfjordu, wystające góry, ogromne lodowce. Mimo że oddalamy się od Longyearbyen z każdą chwilą, to jest niemal pełen zasięg sieci komórkowej. Płyniemy środkiem fiordu, powoli zbliżając się do jego zachodnich brzegów. Ta odnoga, zwana Billefiordem, jest niezwykle widokowa. Na brzegu jest dom, z którym wiąże się ciekawa, choć tragiczna historia. Trafiła tu kiedyś polarna wyprawa, zmuszona do przezimowania. Okazało się, że po jednej z poprzednich wypraw były spore zapasy, więc nie powinno być z tym problemów. Znaleziono dużą ilość konserw mięsnych. Na swoje nieszczęście, uczestnicy zaczęli je podgrzewać, co doprowadziło do uwolnienia ołowiu z puszek, a później do śmiertelnego zatrucia wszystkich.

Nieco dalej, w zatoce Skansbukta jest kolejna ciekawostka, czyli wrak łodzi, mający dobre 100 lat. Jednak zanim do niego dopływamy, z mostka kapitańskiego rozlegają się okrzyki, a statek wyłącza silniki. Na brzegu, dosłownie 50 m od nas, leży kilka morsów, wylegując się na słońcu. Pierwszy raz w życiu widzę morsy, więc robię im sporo zdjęć. Dominika wyjaśnia, że one tak potrafią bez ruchu leżeć wiele godzin. Czy wobec tego nie padają łatwo łupem niedźwiedzi polarnych? Otóż nie, niedźwiedzie z założenia nie atakują morsów, chyba że są naprawdę głodne. Mors może swoimi kłami mocno poranić niedźwiedzia. Wręcz czasem zaleca się, by w momencie spotkania z niedźwiedziem stanąć, wyciągnąć ręce w górę i mając w nich np. kijki trekkingowe, opuścić je w dół. Dla niedźwiedzia stajemy się optycznie czymś podobnym sylwetką do morsa i to może (choć oczywiście nie musi) zniechęcić go do bliższego podejścia.






Brzegi Billefiordu są wysokie i bardzo kolorowe. Tworzą ją skały powstałe nawet w prekambrze - Svalbard jest istnym rajem dla geologów, bo przemieszczał się po całej kuli ziemskiej i ma skały ze wszystkich epok i okresów. Pojawia się wokoło sporo mew i maskonurów. Zbliżamy się powoli do zatoki Mimerbukta, nad którą leży Piramida. Nazwa miasta pochodzi od charakterystycznej góry wznoszącej się ponad nim, przypominającą swoim kształtem schodkową piramidę. Dopiero gdy statek skręca w stronę doskonale już widocznych zabudowań i odległy brzeg w okolicach lotniska w Longyearbyen znika za górskim zboczem, to równie raptownie znika zasięg sieci komórkowej. Teraz nie mamy łączności ze światem, jest ona możliwa drogą satelitarną lub radiową, bądź wymaga wejścia na jakiś wyżej położony szczyt. Statek przybija do nabrzeża, załoga znów ręcznie ustawia trap. Rejon Piramidy jest już niebezpieczny jeśli chodzi o niedźwiedzie polarne - należy iść w grupie, z bronią i ogólnie uważać. Oprócz naszej grupy zostaje tu również grupa Łukasza, choć nie będziemy sobie wchodzili w drogę, bo oni mają nieco inne plany. Nasze bagaże zostają załadowane do małego busa z rosyjskim kierowcą. Jedna z koleżanek, której nie pasuje dość długi spacer, jedzie z nimi do hotelu w centrum. Wszyscy pozostali idą, robimy zdjęcia pod charakterystycznym powitalnym pomnikiem w kształcie piramidy, gdzie również stoi ostatni wydobyty w miejscowych kopalniach wagonik węgla. Miasto zostało opuszczone po zamknięciu nierentownych kopalń i po katastrofie lotniczej, gdzie zginęło ponad 100 jego mieszkańców. Od ponad 30 lat jest miastem duchów, choć bardzo dobrze zachowanym, bo mało kto miał okazję coś tu rozszabrować. W dodatku kilka budynków jest przeznaczonych na hotel dla turystów i mieszkania dla obsługi, a pozostałe zamknięte na klucz. Zwiedzanie odbywa się pod opieką lokalnych przewodników - raz by było po prostu bezpiecznie (niedźwiedzie lubią wchodzić do wnętrz), a dwa, by turyści nie zabierali ze sobą "pamiątek", które by bardzo szybko zniknęły i wszystko zaczęło przypominać smutny obraz ukraińskiej Prypeci. Niestety jest tu inny smutny obraz - na jednej ze ścian jakiś pracownik napisał  ДНР +  ЛНР + Russia = CCCP. Trochę smutne, że nawet na tak odległej północy nie może aktualnie być bez rosyjskich nacjonalistycznych haseł. Co ciekawe słowo "Russia" jest napisane alfabetem łacińskim, po angielsku, gdy cała reszta cyrlicą...







Docieramy do hotelu, na stołówce zamawiamy coś do jedzenia. Hotel jest wręcz niesamowicie porządny jak na takie miejsce. Oferuje nieporównywalnie wyższy standard niż to co mieliśmy w Longyearbyen, jest to po prostu normalny hotel, z porządnymi pokojami, łóżkami, łazienkami. Barek też jest bardzo solidnie zaopatrzony. Poznajemy naszego przewodnika - Igora - z którym umawiamy się za półtorej godziny na spacer po mieście i jego okolicach. W międzyczasie zjadamy coś ciepłego, przypominającego mi ukraińskie czy białoruskie posiłki - pomieszanie z poplątaniem. Nie ma jednak co narzekać. Po obiedzie zbieramy się i ruszamy przez centrum miasta na zachód. Piramida w czasach swojej świetności była wizytówką ZSRR, trafiali tu wyselekcjonowani górnicy, zarobki były wysokie. Było przedszkole, szkoła, kompleks sportowy, a nawet przywieziono z Ukrainy wysokiej jakości glebę, by w mieście rosły kwiaty. Pamiętać jednak należy, że miasto leży niemal w środku Spitsbergenu, przez kilka miesięcy panuje tu noc polarna, a lody fiordu rozmarzają dopiero w czerwcu. To bardzo utrudnia komunikację ze światem i żyło się tu raczej ciężko. Na środku głównego skweru jest charakterystyczny symbol niedźwiedzia polarnego i przedsiębiorstwa "Arktikugol" odpowiedzialnego za wydobycie węgla. Dalej jest kompleks sportowy i pomnik Lenina, wpatrzonego w świetlaną przyszłość, czyli ogromny lodowiec po drugiej stronie fiordu.






Nie mamy teraz zamiaru ani planu by odwiedzać wnętrza budynków, idziemy za miasto, nieco wznoszącą się szutrową drogą do ciekawego domku, zbudowanego w całości z... butelek. Igor wyjaśnia nam, że zbudowano go dawno temu i służył celom rozrywkowo-wypoczynkowym. Z początku szyjki butelek były na zewnątrz, ale wiatr tak głośno na nich grał, że skierowano je do środka. Po chwili wracamy, kierując się w stronę charakterystycznych torów górniczych kolejek, wspinających się po zboczu góry do wylotów szybów kopalni. Igor proponuje wejście nimi na samą górę, skąd rozpościera się piękny widok na miasto i okolicę. To jednak niemal 400 m przewyższenia, spacer nie dla każdego. Trochę zastanawiamy się co robić, nasz najstarszy uczestnik z pewnością nie da rady tam podejść, choć zarzeka się że będzie próbował. Sam do hotelu wracać nie może. Broń mają tylko Dominika i Igor. Ustalam z Dominiką, że najwyżej odprowadzi go do hotelu, a reszta grupy pójdzie z Igorem i ze mną.


Zanim jednak docieramy do kolejki... STOP! Na szutrowej drodze widać charakterystyczne ślady, których wielkość i wygląd powodują przyspieszone bicie serca. To ślady niedźwiedzia polarnego, a najprawdopodobniej matki z młodymi. Ślady są znacznie mniejsze i znacznie większe, muszą należeć do przynajmniej dwóch osobników. Kiedy niedźwiedzie tędy szły? Ciężko określić, od wielu dni nie pada, więc mogą mieć i kilka godzin jak i kilka dni. Pewnie nie więcej niż tydzień, bo wtedy rozwiałby je wiatr. Igor zresztą mówi, że widuje tu niedźwiedzia raz na 2-3 tygodnie. No ale to on widuje, nie oznacza to, że nie bywają tu częściej.


Zgodnie z przewidywaniami, już po kilku metrach podejścia najstarszy uczestnik odpada, co zmusza Dominikę do odprowadzenia go do hotelu. Nie powinniśmy się może tak rozdzielać, ale do hotelu jest kawałeczek, więc zdoła tu za chwilę wrócić. Reszta grupy zaczyna mozolne podejście. Jednak i tu, szybko kolejne osoby zaczynają zwalniać, zatrzymywać się i całość niemiłosiernie się rozciąga. Co gorsza Igor ciśnie pod górę, robiąc jak dla mnie za krótkie przerwy. Ja mogę na górę nawet wbiec, nie ma to dla mnie znaczenia, ale idące z tyłu dziewczyny nie dają rady i w końcu zatrzymują się. Powinien dostosować tempo do najsłabszych. No nic, osoby które zostały już na miejscu mają tu zostać i czekać na resztę. Ja wychodzę niemal na sam przód grupy i szybkim krokiem pnę się coraz wyżej. Nie odpoczywam bo i po co? Chcę jak najszybciej wejść, zrobić kilka zdjęć i zbiegać w dół do osób które pozostały niżej. I tak będę z nimi czekał na całość grupy. I tak nie mam broni, więc mogę co najwyżej krzyczeć na ewentualnego niedźwiedzia i walczyć z nim pięściami. Jaki będzie wynik takiego starcia - wiadomo. Pocieszam się, że wejść do tunelu jest niewiele i misiek musiałby wręcz celowo tu wejść. Natomiast gdyby wszedł, to tunel jest znakomitą pułapką dla ludzi. Ostemplowanie na szczęście jest oznaczone i gdy docieram do ostatniego numerka, z cyfrą 40, to mogę wyjść na zewnątrz. Okazuje się, że da się wejść po górskim zboczu jeszcze wyżej, ale już to sobie odpuszczam. Robię dosłownie minutową przerwę, kilka zdjęć, mówię koledze by nie wychodził gdziekolwiek dalej, zanim nie będzie Igora, a sam biegiem ruszam w dół. Na szczęście w tunelu jest drewniane podłoże, ale trzeba iść po nim uważnie, bo mogą wystawać jakieś gwoździe. Mijam resztę podchodzących osób i Igora. Z tego co pamiętam, to dziewczyny które zostały, miały siedzieć koło poziomu 13. Jednak gdy tam docieram... nikogo nie ma. Cholera! Może przyszła Dominika? Już zdenerwowany całą sytuacją docieram na sam dół. Uff, siedzą, czekają tak jak było umówione. Dominika też przychodzi, dosłownie 3 minuty później. Wewnętrznie jestem zły, po prostu nie powinniśmy się rozdzielać. Ale też taka prawda, że bez broni niewiele bym mógł w razie czego zdziałać. Czekamy kilkanaście minut na grupę schodzącą wraz z Igorem. Teraz już wszyscy idziemy do hotelu. Umawiamy się na jutro, na czterogodzinne zwiedzanie budynków w Piramidzie.



Pora coś zjeść. Jest po 20, ale oczywiście gdyby nie mieć zegarka, to ciężko określić godzinę, bo słońce jest wysoko na niebie. Po posiłku zostajemy w stołówce. W ruch idą kolejne kolejki piwa i czegoś mocniejszego. Następuje pełna integracja, ale wreszcie rozsądek nakazuje przerwać imprezę. Pora iść spać, rano czeka nas dużo chodzenia.


Po porannym posiłku pakujemy bagaże i zostawiamy je w hotelowej przechowalni. Czeka nas dłuższy spacer po mieście, a niektórzy nadal odczuwają skutki wczorajszej integracji. Jak na Arktykę, to pogoda jest wspaniała od kilku dni, trafiliśmy idealnie. Na taki marsz jest wręcz zbyt ciepło, kilkanaście stopni powyżej zera. Dziś oprócz Igora idzie z nami jego młoda koleżanka, która dopiero uczy się do roli przewodnika w Piramidzie. Sympatyczna i uśmiechnięta dziewczyna, podobnie jak ta z Barentsburga zna doskonale język angielski. Zaczynamy od budynków socjalnych i mieszkalnych. Jest ich nieco, my chcemy głównie zobaczyć tzw. Londyn i Paryż. Tak nazywano budynki gdzie osobno mieszkali nieżonaci mężczyźni i niezamężne kobiety. Dla rodzin był inny duży budynek, stojący tuż przy hotelu, zwany Szalonym Domem lub Domem Wariatów, ze względu na ciągłe krzyki dzieci. Dziś jest w całości opanowany przez mewy. W domach dla mieszkańców zostało już niewiele rzeczy. Pokoje są zazwyczaj puste, ale gdzieniegdzie są jakieś plakaty z lat 80-tych (w tym dużo zachodnich filmów). Obchodzimy kolejne pięta, aż w końcu trafiamy na dach. Stąd pięknie widać całe miasto i tunel kolejki górniczej, którym wczoraj podeszliśmy w stronę szczytu Piramidy. Robimy sporo zdjęć i schodzimy na dół. Igor zamyka budynek na klucz i idziemy do kantyny.



Kantyna to spory budynek, składa się z wielu pomieszczeń. Głównym jest dobrze zachowana kuchnia z nadal obecnymi tam naczyniami i garami. Ponoć w całym ZSRR tego typu pomieszczenia miały bardzo zbliżony układ i wyposażenie. Jest tu również na piętrze niezwykle ciekawa mozaika, przedstawiająca arktyczne otoczenie Piramidy - lodowce, góry i niedźwiedzie polarne. Została misternie ułożona i jest niemal dziełem sztuki. Zwiedzamy cały budynek i idziemy do kolejnego - do szkoły. Jest znakomicie zachowana, w porównaniu do tych np. z Prypeci. Jest pełne wyposażenie klas, mapy, podręczniki, zeszyty. W jednym z pomieszczeń też jest misterna mozaika, zrobiona z kawałków drutu w różnokolorowej izolacji. Niesamowite ile ktoś musiał poświęcić czasu na zrobienie czegoś takiego na całą ścianę.







Ruszamy teraz do budynku dyrekcji kopalni. To już zupełnie co innego - są tu dokumenty, plany, ale nawet całe centrum kontrolne, przypominające to z elektrowni. Nie spodziewałem się, że taka w sumie dość prymitywna kopalnia była jednak normalna i zautomatyzowana w pewnym stopniu. Są tu też pomieszczenia KGB, tajne dokumenty i sejfy. To oczywiste, że mimo ścisłej selekcji górników, ktoś ich musiał kontrolować, wszak do ucieczki na Zachód był jeden krok...

Ostatnim miejscem, gdzie spędzimy sporo czasu jest kompleks kulturalno-sportowy. Jest tu sala gimnastyczna z boiskiem do koszykówki i piłki ręcznej. Są nawet pamiątkowe transparenty meczów międzynarodowych ZSRR - Norwegia. Jest tu zupełnie dobra piłka do kosza i rozgrywamy mały "mecz" w składzie 2 na 2. Po dłuższej chwili mamy dosyć. Ruch zrobił nam dobrze, ale czeka nas coś jeszcze. W budynku są również dwa baseny. Duży dla dorosłych i mały, przeznaczony dla dzieci. Oba są pozbawione wody, ale i tak są w znacznie lepszym w stanie niż te w Prypeci. Na koniec chyba największa atrakcja - sala kinowa i sala projektorów. Projektory są działające, a samo kino ma magazyn ponad 1000 filmów na celuloidowych taśmach. Jednak jak mówi Igor - nie mają wyszkolonego operatora projektorów, bo jedyny który się na tym zna, jest obecnie w Rosji z powodu jakiś problemów zdrowotnych. Nikt poza nim nie chce się podjąć obsługi, bo urządzenia są unikalne, nie ma do nich części zamiennych, a łatwo je uszkodzić przez złe założenie taśmy.










Po wizycie w kinie żegnamy się z Igorem. Jest tu sklep z pamiątkami, biblioteka i kawiarnia. Wychodzimy na zewnątrz, a ja proponuję grupie, by wszyscy poszli pod znak z niedźwiedziem polarnym. Z odległości i z użyciem teleobiektywu mogę zrobić im ciekawe zdjęcie z lodowcem w tle. Potem idziemy do hotelu, pobieramy nasze bagaże i ładujemy się do busa, który odwozi nas do portu. Tu czeka już "Polargirl", która w międzyczasie przywiozła innych turystów. Umiejscawiamy się na statku i po chwili odbijamy od brzegu. Załoga już przygotowuje posiłek, jest to niestety taka sama zupa jak dwa dni temu. Zjadają wszyscy, bo każdy odczuwa już głód. Statek płynie w kierunku potężnego lodowca Nordenskjoldbreen, gdy na bardzo odległym horyzoncie wyłaniają się góry z okolicy Longyearbyen, wraca zasięg sieci komórkowych. Sam lodowiec jest gigantyczny, powyżej jego czapy wystają nunataki, czyli górskie szczyty zewsząd otoczone lodem. Lodowiec jest tak naprawdę początkiem rozległych pól lodowych, całkowicie pokrywających już ląd, aż do wschodnich wybrzeży Spitsbergenu. Wyspa jest najsilniej zlodowacona właśnie na wschodzie, północy i południu, rejon Isfiordu jest dość ciepły, ze względu na docierający i tu ciepły Prąd Zatokowy. W kanadyjskiej Arktyce rejony położone tak daleko na północ są całkowicie pokryte lodem, archipelagi Svalbardu, Ziemi Franciszka Józefa czy Nowej Ziemi są dość wyjątkowe. 






"Polargirl" dopływa niemal do czoła ogromnego i poszczelinionego lodowca. Stąd odczuwa się całą jego potęgę. Wszyscy fotografują, nie widać jednak ani fok, ani niedźwiedzi polarnych. Po kilkunastu minutach statek kieruje się na południe. Nie płyniemy jednak bezpośrednio do Longyearbyen. Nasza trasa wiedzie wschodnim brzegiem Billefiordu, przy potężnych górskich ścianach. Pojawia się coraz więcej ptaków, w tym maskonurów. Robię sporo zdjęć, ale na pokładzie jestem teraz w sumie tylko ja i koleżanka z grupy. Cała reszta ma chyba dość wiatru i odczuwa spacer po Piramidzie, bo siedzi pod pokładem. Kilka razy statek zwalnia, po czy to przed dziobem czy przy burtach pojawiają się grzbiety wielorybów. Mijamy tez kilka gór lodowych, niby niezbyt wielkich z daleka, ale po podpłynięciu - całkiem okazałych. Przecinamy kolejną odnogę Isfiordu, czyli Sassenfiord i docieramy do dużej kolonii ptasich gniazd. Tu znów krótki postój, bo jest sporo okazji do bardzo ciekawych fotografii. Teraz już powrót do Longyearbyen, w bliskiej odległości od brzegu. Mimo ciągle bezchmurnego nieba robi się odczuwalnie zimniej, długotrwałe działanie wiatru robi swoje. Blisko portu zaczynam z jednym z kolegów wyjmować bagaże całej grupy. Statek cumuje w Longyearbyen, schodzimy na ląd.








Znów jedziemy do hotelu Mary Ann, meldujemy się w pokojach. Całą grupą zbieramy się i idziemy do restauracji, gdzie mamy zarezerwowany duży okrągły stół. Zamawiamy lokalne piwo i burgery z łosia. Ciekawe mięso w smaku, choć nie jest to coś nadzwyczajnego. Miła odmiana od wołowiny. Czuję narastające zmęczenie, dzisiejszy dzień dał mi popalić, a w dodatku słońce świeci mi cały czas w oczy. Najstarszy uczestnik naszej wycieczki chce iść do hotelu, więc czuję się w obowiązku go odprowadzić, pozostawiając resztę grupy z Dominiką. Potem jeszcze długi spacer po mieście, kończę go po godzinie 23. 

 

Rano znów musimy spakować się i opuścić pokoje. Bagaż znów może zostać na kilka godzin w hotelowej przechowalni. Większość grupy ma udać się do położonej poza miastem psiej hodowli, by tam popróbować jazdy psimi zaprzęgami. Ja, wraz z Dominiką i trzeba osobami mamy udać się na trekking po okolicy. Niestety... jedną z tych trzech osób jest nasz senior. Nie ma żadnych szans, by poszedł w jakiekolwiek góry. Nie chcę psuć jednak tej atrakcji pozostałym, ani robić problemów Dominice. W dodatku wszyscy, oprócz tego właśnie jednego pana wiedzą, że Dominika wraz se swoim narzeczonym mają dziś niezwykle ważną uroczystość. Na tyle ważną, że całkowicie wykluczam obecność tam osoby, która może zrzędzić i głośno marudzić. Ustalam, że wezmę go na "obszerny" spacer po mieście i już, będę mu o nim opowiadał dotąd, aż ci co pojechali do psów wrócą, Dominika wróci z trekkingu i cała uroczystość (w obecności zebranej już grupy) się odbędzie - a wymaga to wizyty u Gubernatora by podpisać niezbędne dokumenty, a później wizyty w kościele... Jednak oba budynki będę miał na oku, mam łączność z resztą grupy, więc będę miał nad wszystkim kontrolę.





Rozdzielamy się. Dominika z dwiema dziewczynami idzie pod górę, ja z naszym seniorem chodzę po mieście. Okazuje się zaskakująco żywotny i wytrwały, robimy dobre 6-8 km. Dużo opowiadam, zagaduję go, idę z nim do sklepu, do muzeum Svalbardu, w końcu i on zaprasza mnie do jakiejś kawiarni, co mnie nieco zaskakuje. Wiem że grupa już się zebrała, że właśnie idą z urzędu Gubernatora do kościoła i widzę ich w oddali. Wiem, że będą tu za pół godziny. Idziemy jeszcze do przystani, gdzie natarczywe małe mewy broniąc swoich gniazd przypuszczają na nas atak, więc szybko się wycofujemy. Wreszcie daję sobie spokój z oprowadzaniem i zarządzam "czas wolny", a sam spotykam się nareszcie z resztą grupy. Gratuluję Dominice i życzę dużo szczęścia. Jeszcze mały spacer i jakiś posiłek. Zbieramy się już razem i całą grupą wracamy do hotelu.

Pobieramy bagaże i ładujemy je do autokaru, wynajętego specjalnie dla nas. Jedziemy całą grupą na wschód od miasta, dobre 10 km, aż do jednej z nielicznych działających jeszcze kopalń - kopalni nr 7. Droga wznosi się coraz wyżej po górskim zboczu. Do samej kopalni co prawda dotrzeć nie możemy, ale kierowca zatrzymuje się w dogodnym miejscu, gdzie można zrobić kilka zdjęć kopalni i samej doliny. Pakujemy się i ruszamy z powrotem. Widzę, że wszyscy są coraz mocniej zmęczeni, kilka dni aktywności dało im się we znaki. Mijamy znów Longyearbyen, grupa fotografuje się jeszcze przy słynnym znaku z niedźwiedziem polarnym. Wjeżdżamy ponad lotnisko, do miejsca, gdzie mieści się Globalny Bank Nasion. To ciekawa budowla, gdzie są składowane nasiona roślin, z których według założeń można odtworzyć rolnictwo w przypadku jakiejś globalnej klęski żywnościowej. To co widać to samo wejście, całość konstrukcji jest ukryta pod ziemią.









Zjeżdżamy na lotnisko, żegnamy się z Dominiką i dziękujemy jej za te kilka wspólnych dni. Pora ustawić się do odprawy. Samolot jest jeden, ale kolejka długa, a my stoimy na samym końcu. Z najstarszym uczestnikiem idę bokiem, ma on wszak bilet dla osób z asystą. Załatwiam mu odprawę poza kolejnością, ale sam rzecz jasna wracam do grupy. Dostajemy miejsca jak leci, nie są one z góry określone. Potem kontrola bezpieczeństwa i oczekiwanie na wyjście do samolotu. Wreszcie bramki zostają uruchomione i wchodzimy na pokład. Czas pożegnać się z Arktyką. Samolot kołuje na koniec niezbyt długiego pasa, ale jest to wystarczająca długość do startu. Mimo że mam miejsce przy przejściu, to i tak widoki są super, nawet udaje mi się przeprosić jednego z kolegów i zrobić kilka zdjęć. Szczególnie imponująco wygląda południowa część Spitsbergenu, całkowicie pokryta lodowcami. Potem pojawia się ciągła powłoka chmur. Nieco przysypiam, lot jest dość długi. Chmury na pewnym odcinku znikają, widzę bardzo ładnie łańcuch wysp w archipelagu Lofotów, gdzie mam zamiar dotrzeć samochodem za jakiś tydzień. Potem znów chmury i dopiero w okolicy Oslo nieco się przeciera. Lądujemy na lotnisku w Gardermoen. Wychodzimy z samolotu sprawnie i sprawnie trafiamy na halę odbioru bagażu. I tu mały zgrzyt, bo na walizki czekamy... 45 minut. Wreszcie jednak mamy je.


Teraz niby prosta rzecz, ale jednocześnie trudna. Mamy rezerwację w hotelu, położonym przy lotnisku, ale nie przy głównym terminalu. Trzeba tam dojechać, bo to kilka kilometrów. Wszyscy zmęczeni, wszyscy źli. A Norwegia to kraj niemal bezgotówkowy, wszystko załatwia się aplikacjami na smartfonie czy kartą. Muszę kupić 11 biletów na konkretny autobus i konkretną godzinę, wyklikując w aplikacji trasę, potem w mojej aplikacji bankowej potwierdzając opłatę. Prościej by było u kierowcy najzwyczajniej w świecie przyłożyć kartę do terminala. Wreszcie jest nasz autobus. Kierowca teraz w moim telefonie sprawdza te 11 biletów... Jest niemal północ. Jazda to rzeczywiście kilka minut. Wysiadamy w pobliżu hotelu. Tu już prościej, bo wszystko jest opłacone, więc tylko rozdaję klucze do pokoi. Uff... dzień był długi, ale nareszcie koniec. I nareszcie jest ciemno!


Wstajemy rano i spotykamy się w stołówce na śniadaniu. Potem powtórka z rozrywki, czyli kupno biletów by wrócić do głównego terminala. Podróż jest zaplanowana niestety tak, że nie lecimy z Gardermoen na Okęcie, a musimy dotrzeć na lotnisko w Torp (dobre 180 km), po drodze robiąc kilkugodzinne zwiedzanie centrum Oslo. Z Torp też nie lecimy na Okęcie, a do Modlina, więc i w Polsce będzie trzeba jakoś wykombinować transport do Warszawy. Robi się dziś straszna logistyka, ale na szczęście mam bilety na szybki autobus z Oslo do Torp, na godzinę 12:10.

Jedziemy pod główny terminal i schodzimy na stację kolejową. Tu łapiemy pociąg do centrum Oslo, za który tak samo muszę zapłacić w aplikacji. Niby jest to wygodne, ale uciążliwe. Jakakolwiek awaria telefonu - i nic nie można zrobić. Docieramy na główny dworzec w Oslo, w przechowalni zostawiamy bagaże. Mamy tak naprawdę 2,5 godziny. Ustalamy, że oprowadzę po kilku najciekawszych miejscach, a potem każdy będzie miał czas dla siebie. Oslo jest miastem co najwyżej takim sobie, nie ma w nim żadnych większych zabytków ani niczego porywającego. Idziemy na dach Opery (betonowego klocka w samym centrum), potem w stronę katedry, ratusza i parlamentu. Potem czas wolny. Wracam w stronę dworca i idę na dworzec autobusowy, by upewnić się z którego stanowiska będziemy jechać do Torp. O wyznaczonej godzinie wszyscy spotykamy się w przechowalni i odbieramy nasze bagaże. Marsz na dworzec autobusowy to kilka minut, ale potem idzie sprawnie. Mam wydrukowane bilety, więc nie są one zależne od kaprysów telefonu. Kierowca sprawdza je i pomaga wrzucić bagaże do luku. Dzień jest upalny, więc klimatyzacja w autobusie jest bardzo miłym dodatkiem. Teraz około dwóch godzin jazdy, jednak mijane tereny są jak na południe Norwegii dość ładne i ciekawe, przypominające nasze Beskidy. Jechałem tędy w zeszłym roku pociągiem, ale była noc i teraz z ciekawością to obserwuję. Docieramy wreszcie na niezbyt wielkie lotnisko dla tanich lini.






Tu odprawa idzie sprawnie, do naszego samolotu jeszcze pozostały 3 godziny. Sprawdzam w międzyczasie jak zorganizować ostatni etap, czyli przejazd części grupy do Warszawy. Problemem są taksówki w Modlinie, a raczej ich brak. Są jakieś busy, pociągi. Problem w tym, że każdy z grupy potrzebuje jechać inaczej, ten ma samochód tu, ktoś inny gdzie indziej. W dodatku sam muszę odstawić naszego seniora na Dworzec Gdański, bo stamtąd ma bilet kolejowy... No nic, jakoś będzie. Ładujemy się do samolotu znanych irlandzkich tanich lini. Lot do Modlina przebiega spokojnie, choć załoga samolotu non-stop kursuje próbując wcisnąć a to super perfumy, a to super alkohol, a to zdrapki gdzie można wygrać miliony... mam powoli dosyć.

W końcu zniżanie i lądujemy. I spełnia się to czego się obawiałem. Tu nie ma żadnej sensownej korporacji taksówkowej, nikt z Warszawy nie dojedzie, można pojechać pociągiem, ale nagle każdy ma sprzeczne i indywidualne wymagania. W końcu część grupy jedzie tam gdzie potrzebuje uberami, część ma stąd transport autobusowy, a ja z jednym kolegą i najstarszym uczestnikiem jadę najpierw autobusem do stacji Modlin, a potem pociągiem Kolei Mazowieckich. Jeszcze tylko pożegnanie z nim na Dworcu Gdańskim, wsiadam w metro i docieram do domu. Dzień dał mi w kość jak żaden.


Wyprawa na Svalbard okazała się bardzo udana pod kątem pogodowym, Była rozszerzoną wersją mojej wyprawy z 2018 roku, choć nieco inną. Spędziłem aż 2 dni w Piramidzie, ale nie bawiłem się w indywidualne trekkingi, gdzie sam nosiłem karabin i rakietnicę. Tu jednak miałem swoje obowiązki i jak się okazało - były one dla mnie dość wymagające. Byłyby o wiele prostsze, gdyby nie obecność pana, który strasznie absorbował moją uwagę. Choć pod koniec całkowicie zmienił podejście do mnie na bardzo pozytywne, to i tak non-stop musiałem nim się zajmować, co z pewnością odbiło się na reszcie grupy. Ale taki test mojego dotychczasowego doświadczenia podróżniczego wypadł pozytywnie, widzę siebie w takiej roli i jak trafi się podobna okazja, to chętnie powtórzę. Zrobiłem mnóstwo zdjęć i przywiozłem dla siebie coś niezwykle cennego. Wyprawę zapamiętam do końca życia.