Od pewnego czasu mam w planach rowerową wycieczkę po Mazurach. Jednak w
przeciwieństwie do wypadu, który zrobiłem w czerwcu, kiedy to objechałem
wokoło całą krainę Wielkich Jezior rowerem szosowym (czytaj
tu), teraz chcę zabrać rower górski i zrobić wariant krótszy, ale o wiele
bardziej terenowy. Nie sprzyja mi długość, a raczej krótkość dnia. 7-8 godzin
to maksymalny czas wycieczki, pozwalający cieszyć się naturalnym światłem. W
dodatku od dłuższego czasu mamy brzydką, typowo jesienną pogodę. Nie
spodziewam się słońca, bardziej zależy mi by nie padało. Mój plan zakłada
objechanie wokoło jeziora Nidzkiego niemal ściśle nad jego brzegiem,
pojechanie wzdłuż jeziora Bełdany niemal do Mikołajek, przecięcie północnej
części Puszczy Piskiej i przejazd nad jeziorem Mokrym. Łącznie około 120 km
terenowej jazdy.
Aby rozpocząć mazurską wycieczkę o sensownie wczesnej godzinie nastawiam
budzik na 4:40. Jednak nie mogę jakoś zasnąć i gdy wreszcie mi się to udaje,
to niemal od razu dzwonek wyrywa mnie ze snu. Spałem 2,5 h, trochę mało...
Szybko zbieram się, ładuję do samochodu i ruszam. Na szczęście w sobotę nad
ranem nie ma niemal zupełnie ruchu. Mijam Zegrze, Pułtusk, Różan, Ostrołękę.
Powoli robi się jasno, ale im dalej na północ tym coraz więcej mgły. Las w
tych warunkach wygląda miejscami wprost surrealistycznie.
Miałem pierwotnie zostawić samochód w Rucienem-Nidzie, ale decyduję się na
pusty parking przy leśniczówce Pranie. Stąd wygodniej ruszyć w objazd jeziora
Nidzkiego, pętla będzie miała sensowniejszy przebieg. Poza tym parking jest
pusty i taki zapewne pozostanie, nie ma żadnego problemu bym przebierał się w
rowerowe ciuchy. W mieście musiałbym robić to w samochodzie, co nie jest zbyt
wygodne. Zjadam śniadanie, ale termos z kawą zostawiam na zakończenie
wycieczki. Jest mokro i nieprzyjemnie, 4 stopnie powyżej zera.
Ruszam na południe. Wycieczka jest dla mnie swojego rodzaju podróżą
sentymentalną. Jako dziecko nie raz bywałem w okolicy, przyjeżdżając na
wakacje do Krzyży. Próbuję w pamięci odtworzyć drogę którą jadę i... nijak mi
to nie wychodzi. Zapamiętałem ją jako płaską, a jest falista i to dość mocno.
Ciągłe podjazdy powodują, że rozgrzewam się szybko. Po dłuższej chwili
docieram do miejsca które jednak pamiętam doskonale i które prawie w ogóle się
nie zmieniło - początek wsi Krzyże. Po prawej stronie jest ośrodek
wypoczynkowy, który w latach 80-tych należał do KWK Ziemowit. Nawet kiedyś
mieliśmy tu wykupione obiady, bo kuchnia "u górników" była naprawdę dobra w
czasach gdy w sklepach nic nie było, a pod namiot brało się wekowane mięso.
Obecnie ośrodek ma innego właściciela, ale działa chyba prężnie, bo jest
zadbany.
Skręcam tu w lewo, w stronę jeziora. Na końcu drogi jest leśniczówka, na
terenie której wiele lat temu rozbijaliśmy namioty i spędzaliśmy wakacje.
Stwierdzam, że nic właściwie się nie zmieniło, wygląda tak jak zapamiętałem.
Wracam do centrum wsi. Tu zauważam że przed chwilą zawiesił mi się zegarek,
muszę go zrestartować by kontynuować zapis śladu trasy, choć niestety pierwsze
kilometry będą w osobnym pliku. Tu znów odbijam w stronę jeziora, tu był
kiedyś ośrodek jakiś zakładów mleczarskich, w którym byłem z dziadkami. Dziś
również ma nowego właściciela i jest odnowiony. Ciesze się, że nie podzielił
losu wielu ośrodków z czasów PRL, których dziś już nie ma.
Dalej kieruję się w stronę wsi Karwica, wybierając szutrową drogę wzdłuż
jeziora. Jest tu duże pole biwakowe - Binduga Bobrowa. Obecnie tak mocno tonie
we mgle, że... mijam ją nawet nie wiedząc kiedy. Dopiero w Karwicy zauważam,
że już jestem dalej. Tu skręcam nad samo jezioro, które jest bardzo zamglone i
właściwie go nie widać.
Moja dalsza trasa ma przebiegać jak najbliżej brzegów jeziora. Całkiem dobra z
początku szutrowa droga zmienia się wkrótce w zarośniętą leśną ścieżkę. W
dodatku wysoki brzeg powoduje, że co i rusz muszę podjeżdżać, by chwilę
później zjeżdżać. W końcu docieram do Bindugi Drapacz. O tej porze roku jest
totalnie pusta, ani namiotów ani żadnych łódek. W sumie pogoda niezbyt
przychylna, jezioro jest ledwie widoczne.
Odbijam na południe, by po jakimś kilometrze dotrzeć do szerokiej przecinki,
która ma twardą szutrową nawierzchnię. Teraz jedzie się o wiele szybciej.
Trochę muszę nadrobić, bo jak dotąd za często zatrzymuję się na zdjęcia czy na
nawigację na leśnych rozjazdach i moje tempo jest wolne. Droga pozwala na
utrzymywanie nawet 30 km/h, ale staram się nie cisnąć tak mocno, wiedząc, że
jeszcze wiele kilometrów przede mną, a dobra nawierzchnia wkrótce się skończy.
Po dłuższej chwili docieram do kolejnego pustego pola biwakowego - Bindugi
Lasek.
Kawałek dalej zatrzymuję się na dłuższy moment. Niegdyś była tu wioska
Przerośl. Obecnie już jej nie ma, pozostał jedynie mały cmentarz, na którym są
jeszcze niemieckie groby. W Puszczy Piskiej jest więcej takich byłych wsi,
dziś mam zamiar jeszcze kilka takich miejsc odwiedzić. Kawałek dalej docieram
do asfaltowej drogi Turośl - Pisz, którą jechałem zresztą w czerwcu. A jeszcze
kawałek dalej z wysokiego w tym miejscu brzegu, robię kolejne zdjęcie jeziora
Nidzkiego.
Asfaltową drogą po kilku kilometrach docieram do ronda, na którym skręcam w
lewo. Tu czeka mnie spory zjazd by po chwili dotrzeć do miejscowości Wiartel.
Tu kończy się rynna jeziora Nidzkiego. Jest tu wąska i zarośnięta struga,
którą kajakarze mogą przy pewnej dozie samozaparcia przedostać się na kolejne
jezioro, jakim jest jezioro Wiartel. Jeszcze dalej można płynąć na jezioro
Brzozolasek i Pogubie, a przez rzekę Rybnicę dotrzeć do szlaku Pisy. Jest to
jednak szlak kajakowy, szlak żeglarski kończy się w zasadzie tutaj. Jest tu
sporo łódek na przystaniach, obecnie są wyjęte z wody i przygotowane do
zimowania.
Przejechawszy na drugi brzeg jeziora Nidzkiego skręcam na zachód. Teraz będę
poruszał się jego drugą stroną. Mijam miejscowość Jaśkowo, gdzie kończy się
jakakolwiek zabudowa. Szutrowa droga szybko staje się zarośnięta i pokryta
grubą warstwą opadłych liści. W dodatku po tej stronie jeziora brzegi są
niższe i silnie podmokłe. Pojawia się błoto, wokoło są mokradła. Martwię się,
czy nie pojawią się problemy z przejazdem, ale na szczęście trasa aż tak mokra
nie jest. Wysysa jednak sporo sił, bo miękkie podłoże jest mało przyjemne do
jazdy. Docieram w końcu do kolejnej wioski, która już nie istnieje - Sowiróg.
Dalej uparcie trzymam się jak najbliżej brzegu. Jeszcze kilka kilometrów i
dotrę do PTTK Czaple - stanicy wodnej, obecnie zapewne zamkniętej na cztery
spusty. Znów przybywa błota, jedzie się momentami uciążliwie. Wreszcie
docieram do kilku widocznych w lesie domków letniskowych.
Tu droga staje się twardsza i znacznie przyjemniejsza do jazdy. Wkrótce
docieram do asfaltówki, którą postanawiam dojechać do Zamordejów. Będę
dokładnie naprzeciwko Karwicy, w której byłem półtorej godziny temu, może uda
się ją zobaczyć? Asfalt jest nowiutki, widać że niedawno go położono. Mijam
stary poniemiecki cmentarz i docieram do wioski złożonej z kilku domów.
Niestety wszędzie jest to teren prywatny i nie mogę dojechać do brzegu
jeziora. Postanawiam odpocząć 5 minut i coś zjeść. Zastanawiam się co dalej.
Miałem jechać wzdłuż brzegów jeziora, ale ostatni odcinek dał mi w kość. A
czas leci, mogę wtedy nie wyrobić się z innymi ciekawymi miejscami, które dziś
zaplanowałem.
Ostatecznie decyduję się jechać asfaltową drogą wprost do Rucianego. To skróci
moją trasę czasowo i da mi moment wytchnienia od ciężkiego terenu.
Jednocześnie nie zobaczę wielu ładnych miejsc nad jeziorem Nidzkim, ale będę
miał więcej czasu na inne jeziora. Droga jest niesamowicie prosta, na całej
swojej długości nie ma najmniejszych zakrętów. Fotografuję tabliczkę
informującą o możliwości spotkania z rysiem. To bardzo rzadkie zwierzę w
Polsce, chętnie bym go zobaczył na wolności.
Kolejne kilometry są dość nudne. Cały czas pusta nitka asfaltu, las nie
zmieniający się niemal w ogóle. Miejsce jest dość odludne, mija mnie najwyżej
kilka samochodów. Wreszcie dojeżdżam do Rucianego, gdzie stromym zjazdem
docieram do jeziora. Kawałek podjazdu, tory kolejowe i przecinam kanał,
łączący jezioro Nidzkie z jeziorem Guzianka. Po chwili jestem w centrum
miasteczka, o tej porze roku wszystko jest zamknięte, a całość wygląda raczej
ponuro i smutno.
Tu odbijam w prawo, w stronę miejscowości Wejsuny. Mijam stare, opuszczone
fabryki, jakieś gruzowisko. Na szczęście nieciekawe widoki kończą się, a
przede mną ukazuje się południowy kraniec jeziora Bełdany. Jeszcze moment i
jestem przy śluzie Guzianka, łączącej jezioro Bełdany z jeziorem Guzianka.
Teraz nie ma żadnego ruchu wodnego, nie wiem czy śluza działa. Jak byłem w
zeszłym roku w maju, to miałem pewien kłopot z przepłynięciem jej kajakiem
(czytaj
tu) właśnie z powodu pokonywania jej w nietypowym terminie. Obok śluzy jest
stary bunkier, który w sezonie można zwiedzać.
Gdyby to było lato, to pojechałbym dalej na północ, aż nad jezioro Śniardwy,
do Wierzby. Tam przeprawiłbym się przez Bełdany promem samochodowym. Obecnie
jednak on nie działa, co zmusza mnie do jazdy zachodnim brzegiem jeziora
Bełdany. Droga jest niby porządnie ubita, ale są tu regularne wzgórza, co
powoduje, że na zmianę mam podjazd ze zjazdem. Momentami nawierzchnia robi się
zupełnie piaszczysta - na podjazdach jest to mordęga. W dodatku droga prowadzi
dość daleko od jeziora, więc widoków nie ma w zasadzie żadnych.
Mijam Wygryny, kieruję się dalej na północ. Pierwotnie miałem zamiar dotrzeć
na wysokość promu, ale to dość daleko. Jest już wczesne popołudnie, boje się,
że dalsze ciągniecie trasy na siłę spowoduje, że będę ją kończył po ciemku. A
piach, podjazdy i nawierzchnia tworząca "tarkę" nie pozwalają na uzyskanie
dużej prędkości. W końcu mały odpoczynek i posiłek.
Kawałek dalej docieram do Iznoty. To mała wieś przy ujściu Krutyni do jeziora
Bełdany. Do samego jeziora jest jednak spory kawałek, więc robię już tylko
zdjęcie samej rzeki. Postanawiam tu zakończyć posuwanie się na północ i odbić
w kierunku zachodnim. Jest tu stara i zniszczona droga asfaltowa, która przez
liczne górki prowadzi do miejscowości Nowy Most i dalej do drogi nr 609
Mikołajki - Ruciane-Nida.
Droga mimo że asfaltowa to nie zapewnia zbyt wielkiego komfortu jazdy. Mam już
kryzys energetyczny, jak już zjadę z asfaltów mam zamiar zatrzymać się i coś
zjeść. Jeszcze zdjęcie Krutyni z Nowego Mostu. Dziwnie wygląda tak popularny
szlak bez kajakarzy.
Po przecięciu drogi nr 609 zaczyna się znów leśna szutrówka o miękkiej
nawierzchni. Teren jest mocno falisty, ale jedzie się o dziwo bardzo
przyjemnie. Może dlatego że coś zjadłem i czuję przypływ sił? A może dlatego,
że sama droga jak i cała okolica są bardziej malownicze? Kieruję się na
miejscowość Krutyń, przecinając jeszcze drogę nr 610. Tu orientuję się, że mój
telefon będący aparatem, nawigacją i drugim urządzeniem zapisującym ślad ma
zaledwie 1% baterii, więc szybko podłączam go pod powerbank.
Jeszcze kilka kilometrów po lesistych wzgórzach i jestem w Krutyni. Wieś żyje
ze spływów kajakowych, jest tu masa wypożyczalni. Stąd brałem kajaki na
zeszło- i tegoroczne spływy (czytaj
tu,
tu
i
tu). Obecnie jest tu pusto. Kieruję się na most i dalej szutrową drogą w stronę
jeziora Mokrego.
Przecinam dość wysokie morenowe wzgórza. Sam brzeg jeziora Mokrego widziany z
powierzchni wody zawsze pamiętałem jako wysoki. Ciekawe jak będzie wyglądać
droga która tam prowadzi. Zaczynam od długiego zjazdu i wreszcie docieram
niemal nad samą wodę.
Droga w kierunku południowym jest znakowanym szlakiem turystycznym do Zgonu.
Jestem jednak już wyraźnie zmęczony, głodny, a każdy podjazd w piasku staje
się wyzwaniem. W dodatku jest tu cała masa opadłych liści, które maskują
liczne korzenie i kamienie. Jedzie mi się coraz gorzej, miejscami już
przeklinam tą trasę. W pewnym momencie jednak zatrzymuję się - na jeziorze
płynie kilka kajaków, co jak na połowę listopada jest rzadko spotykanym
widokiem.
Objeżdżam południowy kraniec jeziora. Są tu małe leśne zbiorniki wodne o
podmokłych brzegach. Tu gubię kierunek, muszę kawałeczek wrócić. Znów pełno
śliskich korzeni, muszę podprowadzić rower. Wreszcie wyjeżdżam na drogę nr 58
Mragowo - Ruciane-Nida obok wjazdu do wsi Zgon. Jest na niej spory ruch, w
dodatku sporo ciężarówek. Nie chcę nią jechać, choć gładki asfalt kusi.
Odbijam w lasy na południe. Dobra z początku droga staje się błotnistym,
rozjeżdżonym bajorem. W lesie prowadzona jest wycinka drzew i ciężkie pojazdy
tak ją zryły. Nie da się dosłownie po tym jechać, koła toną w błocie. Znajduję
jakąś zarośniętą ścieżkę w bok, docieram do równoległej przecinki. Tu
nawierzchnia jest lepsza, ale teren jest pofalowany, więc ciężko mówić że
jedzie się komfortowo mając już w nogach 80 km. W efekcie docieram z powrotem
do drogi nr 58, ale w miejscu, gdzie na południe odbija asfaltowa droga do
Karwicy. Uff, wreszcie nieco wytchnienia.
Zaczyna się powoli ściemniać. Niby jeszcze słońce nie zaszło, ale przez
mgłę i szczelną powłokę chmur w lesie widoczność jest już mocno ograniczona.
Liczę, że dotrę na parking zanim będzie kompletnie ciemno, co ułatwi mi
przebieranie się i pakowanie. To już całkiem niedaleko. Przecinam linię
kolejową, kieruję się leśnymi drogami na wschód, w stronę jeziora Nidzkiego.
Wyjeżdżam na bardzo przyzwoity szuter, ale z mapy wynika, że nieco krócej
będzie leśnymi drogami. Szybko przeklinam w duchu tą decyzję, bo drogi są
rozmiękłe i trawiaste, a w dodatku na sporych wzniesieniach. Jeszcze
kawałeczek. Na drogę przede mną wychodzi spory dzik, ale widząc mnie szybko
chowa się w zaroślach, więc nie daję rady zrobić mu zdjęcia. Wreszcie docieram
do parkingu przy leśniczówce Pranie. Jadę jeszcze pod sam budynek, który jest
muzeum Konstantego Gałczyńskiego.
Cofam się na parking. Licznik wskazuje 90 km. Miało być 120, ale nie martwi
mnie że skróciłem trasę. I tak okazała się fajna, choć długa i męcząca. Pakuję
rower do bagażnika, choć oczywiście jest cały ubłocony i ciężko to zrobić by
też się nie ubłocić. Teraz szybkie przebranie się. Tak by się nie wychłodzić,
by jak najmniej ciepła stracić. W czasach pandemii przeziębianie się jest
niewskazane. Termos z kawą, którego nie ruszałem rano, teraz okazuje się
idealnym rozgrzewaczem.
Ruszam w drogę powrotną do domu. Jest już niemal ciemno, a mgła dodatkowo
gęstnieje. Jadę ostrożnie, pomny spotkania z dzikiem. To wielkie kompleksy
leśne, pełno zwierząt, które teraz wychodzą na żer. Łatwo o wypadek.
Przyspieszam dopiero na drodze w kierunku Ostrołęki. Sobotni wieczór powoduje
jednak, że ruch jest niewielki i w Warszawie jestem około godziny 19.
Przyznaję, że trasa i znikoma ilość snu dały mi mocno w kość, ale była to
fajna rowerowa wyrypa i będę ja miło wspominał.
Mapka mojej trasy. Planowałem jechać do końca brzegami jeziora Nidzkiego a
potem dotrzeć dalej na północ. Jednak fakt, że skróciłem trasę do 90 km nie
uważam za ujmę na honorze. To co pokonałem okazało się na długich odcinkach
bardzo uciążliwe i męczące. W dodatku często zatrzymywałem się na zdjęcia lub
nawigowanie. Dodatkowe 30 km robione już po ciemku po lasach pełnych korzeni,
kamieni, dziur i innych niespodzianek byłoby nierozsądne. W dodatku
pogłębiłoby zmęczenie, przez co powrót do domu też byłby niebezpieczny. Gdyby
kogoś interesował dokładny track z mojej trasy to jest dostępny
tu
lub tu (bez
pierwszych 3 km).
Wycieczka była po części podróżą sentymentalną.
Odwiedziłem kilka miejsc z dzieciństwa i kilka miejsc nie widzianych od wielu
lat. Miło było je zobaczyć listopadową porą, choć szkoda, że było tak mgliście
i widoki były mocno ograniczone.
Na moim blogu etykietą #średnie
określam rowerowe wypady powyżej 150 km. Ten wyjątkowo zaliczam też do tej
kategorii, ze względu na ilość zaangażowanego dodatkowego czasu na dojazd i
powrót.