piątek, 3 maja 2019

Kajakowa majówka 2019


Po raz pierwszy od kilku lat udało mi się mieć wolne dwa dni w czasie tzw. majówki, czyli długiego weekendu na początku maja. Postanawiam wykorzystać tak hojny dar losu i pojechać z Flo na mały spływ kajakowy.

Dwa tygodnie temu byliśmy na kajakach na Krutyni, przepłynęliśmy 12 km z miejscowości Zgon do Krutyni, pokonaliśmy spore jezioro Mokre, samodzielnie zrobiliśmy małą przenoskę i zobaczyliśmy najpiękniejszy chyba fragment tej rzeki. Opis naszego wypadu tutaj. Wypożyczalnia z której usług korzystałem, As-Tour, okazała się bardzo solidna a jej pracownicy mili i serdeczni. Postanowiłem, że tym razem weźmiemy kajak również od nich i wystartujemy z miejscowości Krutyński Piecek, który leży tuż obok Krutyni. Jest tam przeszkoda w postaci wodnego młyna i przenoski, więc lepiej zacząć spływ już za tą przenoską. Zamierzałem dopłynąć do szlaku Wielkich Jezior Mazurskich, zanocować gdzieś nad jeziorem Bełdany i następnego dnia zakończyć trasę w Rucianem-Nidzie. Trasa to niecałe 40 km, ale przy rozłożeniu tego na dwa dni nie będzie to zbyt wymagającym dystansem.

Dojeżdżam do Krutyni ok. 10 rano, załatwiamy formalności i dostajemy fajny, nowoczesny, laminowany kajak z komorami ładunkowymi i ze sterem. Lata temu pływałem na kajakach ze sterem i bardzo sobie chwaliłem to rozwiązanie. Sterowanie jest bardzo proste - za pomocą dwóch pedałów i linek łączących je z płetwą sterową.

Jeden z pracowników wypożyczalni wiezie nas wraz z kajakiem do młyna w Krutyńskim Piecku. Pakujemy wszystkie nasze rzeczy na dwa dni, namiot, śpiwory i karimaty. Trzy butelki wody i nieco jedzenia. Upychamy to w komorach na dziobie i rufie, oraz w samym kajaku. Wreszcie jesteśmy gotowi, spychamy kajak na wodę i ruszamy.


Z początku płynie się terenem zalesionym, ale dość szybko Krutynia traci swój piękny charakter. Zaczynają się łąki i podmokłe tereny. W dodatku na rzece jest bardzo dużo kajakarzy, czy wręcz jak ich nazywam w myślach "Januszy kajakarstwa". Nie potrafią wiosłować, robią jakieś dziwaczne i nieprzewidywalne manewry, klinują się na konarach i drzewach... czy to naprawdę takie trudne naprzemiennie zanurzać pióra wioseł z mniej więcej jednakową siłą? Ciężko wszystkich mijać, bo trzeba brać poprawkę na nieprzewidywalne zachowanie. W miejscowości Rosocha na moment zatrzymujemy się i smarujemy kremem z filtrem. Słońce mocno przygrzewa, lepiej się nie poparzyć.



Dalej Krutynia staje się już typowo nizinną rzeką, która łagodnie wije się między łąkami. Drzew jest niewiele, zakręty nie są wymagające, po prostu płynie się z prądem. Takie pływanie szybko nas rozleniwia. W okolicy widać sporo wodnych ptaków, mijamy nawet łabędzicę siedzącą w gnieździe.



Mijamy odnogę do jeziora Duś, nad którym stoi ciekawy klasztor staroobrzędowców. Płyniemy dalej na północny wschód, przepływamy pod mostkiem w Wojnowie.


Jeszcze kilka kilometrów i naszym oczom ukazują się zabudowania Ukty. Miejscowość pamiętam dobrze, na dwóch spływach tym szlakiem spałem na fajnym polu namiotowym, na którym była nawet sauna. Pole jest i działa, sauna też jest, nawet opisana na tabliczce jako "jedyna sauna na szlaku Krutyni, znana od wielu lat". Kawałek dalej kolejny most drogowy, za którym jest plaża, na której wielu spływowiczów kończy trasę. Różne wypożyczalnie odbierają tutaj swój sprzęt. My jednak bez zatrzymań płyniemy dalej. Mijamy szczątki czegoś co wygląda na kamienny wiadukt kolejowy. Woda wyraźnie się tu burzy i rzeka przypomina górski potok. Budzę Flo, którą leniwy spływ zdołał uśpić i proszę by przygotowała się na ewentualne niespodzianki.


Wzburzony nurt udaje się jednak pokonać bez problemów. Dalej rzeka znów staje się bardziej malownicza, przecinając zalesione tereny z wyższymi brzegami. Po kilku kilometrach jednak rozlewa się już szerzej i szerzej, a jej nurt słabnie. Mijamy drogowy most w miejscowości... Nowy Most ;)




Dalej zaczyna się ujściowy odcinek rzeki. Jest coraz szerzej i głębiej, nie ma już pni w wodzie. Docieramy wreszcie do jeziora Gardyńskiego.


Z jeziora zawracamy na południe wąskim przesmykiem na jezioro Malinówko. Teraz już ciężko określić czy to nadal rzeka, czy tylko rozlewisko. Koryto niby jest, ale prądu już właściwie nie odczuwamy. Na naszych oczach jeden z wędkarzy na brzegu wyciąga sporego, liczącego dobre 60 cm szczupaka. Gratulujemy zdobyczy, uśmiecha się do nas.


Tu jest kolejna możliwość zakończenia spływu. Tuż przed ujściem rzeki do jeziora Bełdany jest miejsce gdzie wypożyczalnie odbierają swój sprzęt. My płyniemy dalej i wreszcie naszym oczom ukazuje się jedno z najpiękniejszych mazurskich jezior, czyli właśnie Bełdany. Zaskakuje mnie niewielka ilość żaglówek, choć spodziewałem się, że piękna pogoda i majówka są kombinacją, która sprawi, że żagli będą dziesiątki.

Tu w ogóle pewna ciekawostka. Uważa się, że najdłuższym polskim jeziorem rynnowym jest liczący 27 km Jeziorak. Jednak połączone jeziora Ryńskie, Tałty, Mikołajskie, Bełdany, Guzianka i Nidzkie to tak naprawdę jedno bardzo długie jezioro, które tylko na poszczególnych odcinkach przybiera różne nazwy. Ale to jedna rynna jeziorna o długości ok. 64 km! Nawet gdyby nie wliczać jezior Guzianka i Nidzkiego, oddzielonych śluzą, to i tak jest to 38 km. Jesteśmy więc na zdecydowanie najdłuższym polskim jeziorze.


Zastanawiam się co dalej. Płyniemy już 4 godziny, pora powoli szukać miejsca na biwak i nocleg. Może na kempingu? Ale to bez sensu, będzie tam kupa ludzi i zero spokoju. Decydujemy się na biwak "na dziko" na drugim brzegu jeziora. Widać tam kilka miejsc, gdzie są niewielkie wyrwy w pasie trzcin, w sam raz, by dojść do brzegu i rozbić na nim namiot, a równocześnie na tyle małe, że obok nie dopłynie już nikt inny. Docieramy do brzegu, lokujemy się za trzcinami. Na jeziorze jest odczuwalna fala i wiatr, chwilę walczę z nimi wyciągając kajak z wody. Brzeg jest wysoki, ale skarpa zaczyna się kilka metrów od wody, jest tu wystarczająco miejsca by rozbić namiot. Sprzątamy szyszki i patyki i rozstawiamy nasze schronienie. Przenosimy do środka maty i śpiwory, a na koniec resztę bagaży.


Pora zjeść małą kolację. Otwieramy puszkę tuńczyka i dopychamy to chlebem i kukurydzą. Porządkujemy namiot. Wieczór jest piękny, ale jest jeszcze wcześnie. Za wcześnie na sen. Podziwiamy wspaniały zachód słońca.



Gdy zaczyna się robić ciemno proponuję Flo, że rozpalimy sobie niewielkie ognisko. Chcąc ją nauczyć czegoś nowego, daję jej do ręki krzesiwo i kawałki brzozowej kory. Przygotowujemy drobne patyczki. Krzesanie z początku wychodzi jej tak sobie, ale szybko jednak kora zaczyna się tlić, a rozdmuchana daje małe płomyki. Dokładamy patyczki i po chwili mamy niewielkie ognisko. Cieszę się, że Flo nabyła nową umiejętność. Nie każdy przecież umie rozpalić ogień bez zapałek ;) Pokazuję jej też, jak poradzić sobie mając tylko nóż, gdy trzeba przerąbać nim grubą gałąź. Batonowanie idzie jej całkiem nieźle. Miałem w samochodzie toporek, ale celowo go nie wziąłem, chcąc Flo nauczyć nieco "survivalu" ;)


Opiekamy nad ogniskiem chleb. Nie mamy innej wędliny poza kabanosami, które średnio się nadają do pieczenia na patyku. Na koniec zalewamy ognisko wodą. Jest sucho, dobrze jednak nie wywołać przypadkiem jakiegoś pożaru lasu. Pora iść spać. Jest już niemal zupełnie ciemno.


W namiocie gadamy jeszcze dłuższą chwilę. Na drugim brzegu jest jakiś kemping, skąd po wodzie doskonale niosą się odgłosy głośnej muzyki i pijackich pokrzykiwań. Cieszę się, że wybraliśmy takie miejsce na biwak, bo na takim kempingu byłoby nie do wytrzymania. Wreszcie zasypiamy. W nocy zrywa się mocny wiatr, a nad ranem staje się on na tyle przenikliwy, że robi się dosłownie zimno nawet mimo śpiwora zapiętego pod szyję. Co prawda swój puchowy oddałem Flo, samemu śpiąc w takim typowo letnim. Oddałem jej też swoją matę samopompującą, samemu leżąc na cieniutkiej alumacie. Jest twardo i nie śpi się komfortowo, no ale przypominają mi się studenckie czasy.

O 6:40 rano budzi mnie alarm w telefonie. Jest przejmująco zimno i wilgotno, a silny wiatr zdaje się przewiewać namiot. Flo w puchowym śpiworze i na macie samopompującej wyspała się o wiele lepiej ode mnie. Zarządzam jakieś śniadanie, na turystycznym palniku podgrzewam wodę, by napić się czegokolwiek ciepłego. Na moment robi się lepiej. Pora spakować wszystkie rzeczy, upchnąć je w kajakach i na koniec wytrzepać z piasku i złożyć nasz namiot. Wszystkie te czynności trwają, ale w końcu o 8 rano udaje się zepchnąć kajak na wodę. Jest wietrznie, zimno i ponuro. Mam nadzieję że padać nie będzie. Flo jest ubrana w koszulkę, bluzę i softshell, a na to wszystko kapok. Mi wystarczy koszulka i softshell, w końcu to głównie ja wiosłuję. Na wszelki wypadek umieszczam z przodu kajaka przeciwdeszczowe poncho.


Wiatr jest bardzo silny. Na jeziorze nie ma teraz żadnych żaglówek, płyniemy więc samotnie. Oczywiście pod wiatr, więc walczymy mocno, ochlapywani raz po raz przez wodę z wioseł i z dziobu kajaka. Flo wiosłuje mało. Nie wzięliśmy rękawiczek i marzną jej dłonie. Co gorsza, jak nie rusza się to marznie też cała. Proszę by schowała ręce pod kurtkę i ogrzewała je o samą siebie, a wiosłować będę tylko ja.


Czeka nas pokonanie najszerszej części jeziora koło Wygryn. Wiatr szaleje, na falach tworzą się grzywy. Flo marznie coraz bardziej. Każę jej założyć poncho, które jakby nie patrzeć stanowi kolejną warstwę. Jakoś to pomaga, mówi mi że jest jej zimno, ale wytrzyma. Udaje mi się dopłynąć wreszcie do wyspy, która chroni przed wiatrem. Przed nami końcowa cześć jeziora, które znów się zwęża.


Jeszcze kawałek i dotrzemy do śluzy Guzianka. Postanawiam zadzwonić do wypożyczalni i spytać czy stąd nie mogą nas odebrać, nie chcę by Flo tak marzła. Jednak nie ma tu dobrego dojazdu i proszą nas, byśmy jednak dopłynęli do Rucianego. Wreszcie naszym oczom ukazuje się otwarta śluza, więc wpływamy do niej.


Tkwimy tak dobre 10 minut, ale nic się nie dzieje, nikt się nie pojawia. Śluza jest czynna od 8:00, a jest już 9:45. O co chodzi? Wypływam z powrotem i pytam żeglarzy z zacumowanego jachtu. Nic nie wiedzą, ale jeden z nich idzie do budki obsługi. Niestety nikogo tam nie ma. Co do cholery mam robić? Flo jest przemarznięta, a tu nie wiadomo ile to potrwa. Znów dzwonię do wypożyczalni i pytam czy mogą nas odebrać skądś z jeziora Bełdany. Pani informuje mnie, że musimy się wrócić do Wygryn. Cholera, to dobre 3 km i to w tym wietrze. Ale nie ma chyba wyjścia. Jednak w tym momencie pojawia się człowiek z obsługi śluzy i wrota od strony Bełdan zamykają się. Łapiemy się jednej z cum i czekamy aż śluza napełni się wodą. Trwa to kilka minut, ale wznosimy się dwa metry w górę. Pan pobiera od nas opłatę, tradycyjnie podstawiając woreczek na długim kiju. Mamy tylko 50 zł, a opłata za kajak to 7 zł 28 groszy. Kto wymyślił taką cenę? Przecież nikt nie ma takiej kwoty równo odliczonej. Mówię panu by wydał mi do 10 zł, a reszta niech będzie dla niego. Odbieram 40 zł i bilet. Otwierają się wrota i wypływamy na jezioro Guzianka Mała. Tuż obok już jest jezioro Guzianka Wielka. Wielka tylko z nazwy, by się odróżniały. W rzeczywistości oba są małe.


To już blisko końca, jeszcze ze dwa kilometry. Mija nas statek wycieczkowy. Takiego jeszcze w życiu nie widziałem, różni się i to znacznie od dawnych statków "Białej Floty".


Jeszcze kilometr. Zaczyna mżyć. Wreszcie wyłania się przystań "U Faryja" gdzie mamy zakończyć spływ. Dzwonię znów do wypożyczalni by ktoś przyjechał, opływam przystań i na piaszczystym brzegu wychodzimy z kajaka. Każę Flo robić przysiady i pobiegać, byle się rozgrzała. Sam stojąc po kolana w lodowatej wodzie wyciągam na brzeg wszystkie rzeczy i pakuję w jak najmniejszą ilość pakunków. Czekamy dłuższą chwile na mżawce, ale wreszcie przyjeżdża pracownik wypożyczalni. Wrzucamy kajak na przyczepę, a sami chowamy się do cieplutkiego wnętrza samochodu. Dopiero teraz czuję jak skostniałe mam place. A przecież ja cały czas wiosłowałem! Dłonie Flo są jeszcze bardziej zmarznięte. Gdy dojeżdżamy do Krutyni rozgrzewamy się już na dobre.


Teraz przepakowanie gratów do naszego samochodu, przebranie się w suche rzeczy i powrót. Nie jedziemy jednak do Warszawy. Mam odwieźć Flo do moich rodziców, na działkę pod Płock. Trasa będzie zupełnie inna. Zaraz za Krutynią zatrzymuję się na chwilę, by sfotografować spacerującego po łące bociana.


Jedziemy Przez piękne lasy Puszczy Piskiej. Koło Spychowa zatrzymujemy się, bo po prostu muszę sfotografować oryginalną nazwę rezerwatu. Co ciekawe, tak również niegdyś nazywało się Sypchowo ;) Pochodzi to jednak z niemieckiego słowa "puppen".


W Myszyńcu skręcam w drogę wiodącą przez środek Puszczy Kupiowskiej. To mało zaludnione i mało cywilizowane rejony. Mam wrażenie, że czas tu się zatrzymał naprawdę dawno temu, choć droga jest bardzo malownicza i ma odnowioną nawierzchnię. Są tu jakieś zapomniane stacje kolejowe i totalnie zarośnięte tory.


Mijamy miejscowość o ciekawej nazwie Jednorożec. W jej środku jest rondo, gdzie jest... pomnik Jednorożca :)


Dalej już Przasnysz, Ciechanów, Glinojeck, Bielsk i wreszcie działka moich rodziców. Zostawiam Flo, jem jakiś szybki obiad. Teraz szybko do Warszawy, mam jeszcze sporo rzeczy do załatwienia w pracy. Zatrzymuję się jednak na moment po drodze, by sfotografować płocką rafinerię, która jest największym zakładem i siedzibą Orlenu.


W Warszawie jestem o godzinie 18, ale od razu jadę do pracy. Sprawy które miałem załatwić przeciągają się, gdy wreszcie wszystko kończę jest... północ. Docieram do domu jeszcze później. Uff... to był intensywny dzień, a w zasadzie dwa dni.


Na Krutyni i jeziorze Bełdany spędziliśmy dwa dni. Pierwszego dnia pokonaliśmy 27 km, drugiego 11 km. Łącznie 38 km w zróżnicowanych warunkach wodnych i pogodowych. Od leniwego płynięcia z prądem przy słoneczku, do walki z wiatrem, deszczem i zimnem na jeziorze. Fajny nocleg na dziko nad jednym z najpiękniejszych mazurskich jezior. Kilka bezcennych chwil w bliskości z naturą. Było warto i trzeba będzie powtarzać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz