1 maja pracuję dopiero na wieczór, więc postanawiam nieco pokręcić rowerowo w południowych okolicach Warszawy. Celu nie mam żadnego konkretnego, co zresztą staje się ostatnio brakiem motywacji do dłuższej jazdy, bo wszystko wokół miasta mam objechane na wszystkie strony. Jednak jazdę pociągiem w inny rejon w długi weekend odrzucam, będą zbyt duże tłumy.
Ruszam na południe, na nieszczęsne Gassy, czyli tereny Wiślanego Urzecza na południe od Konstancina. Z jakiś przyczyn okoliczne drogi, choć wcale nie jakieś rewelacyjne, cieszą się ogromną popularnością wśród rowerzystów, głównie szosowców. Ale w taki dzień jak dziś, to będą to rowerzyści wszelkiej maści. Gdy mijam Powsin i docieram do głównego "szlaku" dziwi mnie dość mała ilość ludzi na jednośladach. Pogoda piękna, gorąco, lekki wiatr. Jedzie się nawet nieźle.
Po dojechaniu do promu w Gassach postanawiam jechać dalej wzdłuż Wisły, choć jest tu kilkukilometrowy odcinek szutrowych dróg, a ja mam typowo szosowe opony. Jednak jadąc wolniej i uważając na kamienie, nie robię rowerowi krzywdy, a przynajmniej jestem sam. W Dębówce znów wracam na asfalt.
Jeszcze kilka kilometrów, stromy podjazd i jestem w Górze Kalwarii. Nieduża podwarszawska miejscowość, jest z też bliżej mi niezrozumiałych przyczyn mekką rowerzystów. Nic tu nie ma godnego uwagi, poza dwiema rowerowo stylizowanymi kawiarniami, w których chyba wypada być, bo zawsze są w nich tłumy. Nie wiem, nie bywam w kawiarniach, szczególnie na rowerowych wycieczkach, ale fakt pozostaje faktem.
Przecinam miasto bokiem, przez tereny dawnej jednostki wojskowej. Jest tu duży plac apelowy, dawne koszary i inne wojskowe budynki. Jest nawet radziecki czołg T-34.
Jadę dalej na południe, mijając obwodnicę Góry Kalwarii. Skręcam w kierunku Czerska, małej wsi, w której jest dość znany zabytek - zamek Książąt Mazowieckich. Zamki mnie mało interesują, szczególnie takie małe jak ten, więc po prostu go omijam, zjeżdżając stromo w dół z wiślanej skarpy. Tu krajobraz zmienia się, pojawiają się wokoło owocowe drzewa. Stąd też sam zamek prezentuje się ładniej niż z góry.
Jadę jakiś czas wzdłuż Wisły, kierując się na południe. Nie planowałem bardziej oddalać się od Warszawy, więc w miejscowości Coniew wjeżdżam z powrotem na skarpę i przecinam drogę nr 79. Trasa którą jadę to, jak wynika z tabliczek, rowerowy szlak "Velo Mazovia". W Polsce ostatnimi czasy powstaje coraz więcej rowerowych szlaków, ale tak jak w przypadku tego, to że on w ogóle jest można dowiedzieć się tylko z istnienia tabliczek. Żadnych innych oznaczeń, żadnych wiat czy przyborników z narzędziami, jak bywa na takich bardziej znanych szlakach. Może marudzę, ale wytyczenie szlaku poprzez po prostu umocowanie tabliczek średnio co kilometr, nie powoduje jeszcze, że trasa stanie się atrakcyjna i znana.
O tej trasie mogę powiedzieć że asfalty tu są nawet dobre, ludzi na rowerach mało, ale drogi przecinają owocowe sady i są to miejsca zupełnie nieciekawe, gdzie nie ma nie tylko sensownych widoków, ale nawet jakiejś ładnej przyrody, choćby w postaci lasów. Ot, wyremontowana mazowiecka droga.
Mijam Linin, Wincentów, Czaplinek i Sobików, gdzie jest przebudowa drogi. W tej okolicy przebudowy ciągną się od kilku lat i cały czas to idzie bardzo powoli. Na szczęście gorszy odcinek jest krótki i da się go objechać. Potem na północ, w stronę Warszawy, dobrze mi znanymi drogami, przez Dobiesz i potem Łubną.
Ostatnie kilometry to jazda w stronę Konstancina, najpierw wzdłuż drogi, a potem szutrami przez lasy. Są one na tyle twarde, że na szosowym rowerze specjalnie nie zakopuję się w piasku.
Jeszcze Konstancin, Kierszek i docieram do Lasu Kabackiego. Ludzi jest zaskakująco mało, tak jakby na tą majówkę większość gdzieś wyjechała. Po kilkunastu minutach wyjeżdżam po stronie Ursynowa i docieram pod swój blok.
Cała wycieczka nie była długa, w ciągu 3,5 godziny pokonałem 75 km. Pogoda
dopisała, choć mogłoby być chłodniej jak dla mnie. Rowerzystów było
zaskakująco mało, nawet w miejscach, gdzie raczej należałoby się ich
spodziewać. Załączam mapkę trasy.