Ostatni miesiąc spędziłem właściwie bez żadnego wolnego dnia w pracy. Cały
miesiąc dzień w dzień, często kończąc około północy, czy nawet po niej. No
cóż, największa piłkarska impreza ma swoje wymagania. Jednak ostatni weekend
to już finał. Mam po raz pierwszy wolne i to aż dwa dni pod rząd. To wreszcie
pozwala na jakiś mały odpoczynek i reset.
Jako że aktualnie "wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni" to w
sobotę wybieram się z Madzią zrobić mały urbex w okolicach Zalewu Zegrzyńskiego.
Chcemy zobaczyć dwa ciekawe obiekty. Pierwszy to ruiny spichlerza w Nowym Dworze
Mazowieckim, który znajduje się tuż przy ujściu Narwi do Wisły. Dojeżdżamy rano
do centrum handlowego, gdzie zostawiamy samochód. Aby dotrzeć do celu wybieramy
ścieżkę która prowadzi niemal samym brzegiem Wisły. Jest tu pełno pokrzyw i
zarośli, momentami trzeba się wręcz przedzierać. Co ciekawe, jest tu pełno
śmieci... zawsze mnie zastanawia fakt wyrzucania ich w takich miejscach. Ciężko
tu iść piechotą, a jest ich tyle i w takim nagromadzeniu, jakby ktoś przywiózł
je samochodem. W końcu musimy wejść nieco pod stromą górę, gdzie o dziwo jest...
droga ze śladami kół samochodowych. Po chwili docieramy do celu wycieczki.
Spichlerz powstał w 1844 roku. Podczas bombardowań w 1939 został poważnie
uszkodzony i spalony, ale przetrwały jego mury. Po wojnie cześć wyburzono, ale
potem prace przerwano. W 2010 roku trafił w prywatne ręce, ale nic tu się nie
dzieje i popada w coraz większą ruinę. Obiekt jednak imponuje nadal rozmiarami
i wyglądem. W środku robimy nieco zdjęć. Da się tu zejść nad samą Narew, są
nawet resztki dźwigów, którymi ładowano zboże na barki. Niektóre ściany
trzymają się na słowo honoru, raczej nie trzeba pytać czy się zawalą, tylko
raczej - kiedy.
Idziemy jeszcze jakieś 100 m dalej na zachód. Tu schodzimy na wydłużony cypel.
Po prawej Narew, po lewej Wisła. Obie rzeki zlewają się w jedną. Widać stąd
ładnie budynki Twierdzy Modlin, a także most w Zakroczymiu. Miejsce dość
klimatyczne, spędzamy tu chwilę, ale pora w końcu wracać. Wybieramy tą lepszą
drogę, idziemy dłuższy czas wzdłuż płotu jakiejś jednostki wojskowej. Na jej
terenie widać stare koszary, chyba jeszcze z czasów carskich. Jest też sporo
pojazdów pożarniczych. To nie jednostka wojskowa a poligon doświadczalny
Straży Pożarnej. Tu okazuje się, że rzeczywiście droga jest zagrodzona bramą i
jest tabliczka zakazująca wejścia. No cóż, na ścieżce nad Wisłą takich nie
było. Omijamy bramę jakimś obejściem przez las i wracamy na parking.
Ruszamy teraz do Serocka. Po półgodzinnej jeździe docieramy do celu, a
właściwie do jednego z dwóch celów, czyli ogromnej truskawki reklamującej
przedsiębiorstwo Sadpol. Kiedyś widoczna z daleka, obecnie przewrócona i
zniszczona. Robimy jakieś zdjęcia, bo jednak jej rozmiary są imponujące. Ja
byłem przy niej w zeszłym roku (patrz
tu), ale Madzia widzi ją po raz pierwszy.
Po sesji z truskawką ruszamy na południe Serocka, gdzie docieramy do
opuszczonego hotelu Panorama. Należał on kiedyś do Polfy Tarchomin, ale od
wielu lat jest opuszczony i zdewastowany.
Byłem tu
wiosną, ale przyjechałem rowerem i nie miałem go jak bezpiecznie zostawić,
więc zrobiłem tylko kilka zdjęć. Obecnie nie ma problemu by zwiedzić całość,
ponadto mamy lepsze aparaty.
Ośrodek jest dość ciekawy, ale rzeczywiście totalnie zdewastowany. Zarówno w
górnym budynku, gdzie były stołówki i sale taneczne, jak i w dolnym gdzie były
pokoje i hangary na sprzęt wodny obecnie są pustki. Szkoda trochę tego
ośrodka, bo położony jest naprawdę w pięknym miejscu. Nad samą Narwią
odpoczywamy chwilę i wracamy do samochodu. Pora jechać do Warszawy.
Wycieczka okazała się ciekawa i pozwoliła na zrobienie kilku ładnych zdjęć.
Dobre prognozy pogody na jutro powodują, że decyduję się na samodzielny już
wyjazd z rowerem na Mazury, by pokonać ciekawą trasę w lasach Puszczy Piskiej.
Nastawiam budzik na 4:30
Rano pogoda jest bardzo ładna. Bez marudzenia pakuję się i ruszam w trasę.
Biorę rower górski, bo moje plany dotyczą raczej szutrowych i leśnych dróg. Z
tego powodu nie zamierzam też przekroczyć dystansu 100 km, bo nie chodzi o
odległość, co o ładną wycieczkę i kontakt z przyrodą. 3 godziny jazdy wczesnym
rankiem mijają szybko. Mam maleńki problem w Ostrołęce, gdzie jest całkowicie
rozkopana jedna z większych ulic i co gorsza nie ma informacji o objeździe.
Jednak jakoś omijam ten remont i podążam dalej na północ. W końcu docieram do
leśnego parkingu przy leśniczówce Pranie. To ten sam parking gdzie dotarłem w
czasie
listopadowej wycieczki
z zeszłego roku. Jakże teraz jest cieplej i przyjemniej :)
Przebieram się, pakuję potrzebne rzeczy do plecaka i ruszam na północ, w
kierunku Rucianego-Nidy. Po kilku kilometrach orientuję się, że nie zabrałem z
samochodu kremu z filtrem... nie chce już wracać, uznając, że dam radę. Trasa
w końcu w dużej mierze prowadzi lasami i w cieniu.
Zauważam, że mój zegarek z GPS traci sygnał z satelitów. Nie wiem czemu tak
jest, czasem się przycina. Zjeżdżam na Zieloną Bindugę nad jeziorem Nidzkim,
tu restartuję zapis trasy. Nie będzie dwóch kilometrów, ale trudno. Telefon
nadal rejestruje jako urządzenie zapasowe.
Wracam na drogę, po chwili dojeżdżam do Nidy. To spore osiedle betonowych
bloków. Dawniej był tu duży zakład produkujący pyły wiórowe i pilśniowe.
Największy w Europie! Zatrudniał 1500 pracowników. Jednak w połowie lat
90-tych zakład upadł, a cała miejscowość musiała zmagać się z ogromnym
bezrobociem. Fabryka obecnie to ruina i ciekawe miejsce na urbex, a Nida wraz
z pobliskim Rucianem postawiła na turystykę. Miasteczko ma szczęście leżeć na
południowym końcu głównego szlaku żeglugowego Wielkich Jezior Mazurskich i
latem jest tu masa turystów. Między Nidą a Rucianem muszę zjechać w sporą
dolinkę, którą płynie lokalna rzeczka - Nidka. Po chwili trzeba znów podjechać
pod górę. Docieram do drogi Pisz - Mrągowo i stacji kolejowej. Kieruję się na
zachód, przez centrum Rucianego, ale pod chwili odbijam na północ.
Wkrótce skręcam w szutrową drogę prowadzącą zachodnim brzegiem jeziora
Bełdany. Jedzie się niby blisko brzegu, ale jezioro widać tylko momentami. Są
tu spore wzgórza i regularnie podjeżdża się kawałek, by zaraz zjeżdżać. Droga
jest kiepska. Niby to ubity szuter, ale raz, że momentami jest sporo piasku, a
dwa że droga jest ubita maszyną, więc w efekcie robi się "tarka" na której
strasznie trzęsie. Po kilku kilometrach bolą dłonie i nadgarstki.
Mijam Wygryny, nieco większą wieś, która również żyje z turystyki. Nad
jeziorem jest spory port, a w samych Wygrynach jest dużo domów oferujących
noclegi. Jest tu również asfalt, który jednak kończy się wraz z miejscowością.
Dalej znów trzęsienie i kolejne górki i dołki. Kilometry mijają, a ja
zastanawiam się czy mam cisnąć szybciej, by dotrzeć do promu do Wierzby na
godzinę 10, czy jednak jechać wolniej. Uznaję, że nie ma sensu aż tak się
spieszyć, poza tym na tej nawierzchni jest to mało wykonalne. Jak na taką
drogę jest tu zaskakująco duży ruch samochodowy, choć głównie są to
warszawskie rejestracje, a więc turyści.
Gdy docieram do Iznoty, zaskakuje mnie tabliczka o "wysoce zjadliwej grypie
ptaków". Rozumiem że to ma znaczenie dla hodowców drobiu, ale oni chyba dobrze
wiedzą że taka choroba panuje w okolicy, nie trzeba chyba o tym informować
wszystkich przejeżdżających drogą. To podobne ostrzeżenia jak "zgnilec
amerykański pszczół, obszar zapowietrzony" i "obszar zagrożony afrykańskim
pomorem świń" które bywają nawet przy autostradach, a nie mają znaczenia dla
przeciętnego Kowalskiego. Za to jakoś nie widziałem tabliczek ostrzegających o
"SARS-CoV-2, obszar zapowietrzony", choć akurat to ma znaczenie dla
wszystkich.
W Iznocie pojawia się zniszczony asfalt, ale gdy mijam ujściowy odcinek
Krutyni, zwany właśnie Iznotą, to znów skręcam w piaszczystą leśną drogę. Do
promu pozostało jakieś 5 km. Tu znów są całkiem pokaźne wzgórza, raz po raz
jedzie się w górę by zaraz zjeżdżać w piachu. W pewnym momencie moja wysłużona
przerzutka zrzuca łańcuch nieco za daleko i wpada on pomiędzy najmniejszą
zębatkę a ramę. Na szczęście nie muszę odkręcać koła, wystarczy łańcuch
wyszarpnąć. Jednak mam teraz całą rękę w smarze... liczę że zaraz będę ją mógł
umyć w jeziorze. Jeszcze dłuższa chwila i docieram nad jezioro Bełdany.
Okazuje się, że prom pływa od godziny 11, a nie od 10 jak mi się wydawało. Mam
prawie pół godziny czekania. Jest już kilku rowerzystów i jeden samochód.
Schodzę nad wodę po betonowej pochylni i staję w miejscu gdzie woda już omywa
beton... jak się okazuje miejsce to pokrywa biofilm z glonów i jest to śliskie
jak lodowisko. Momentalnie obie nogi wyjeżdżają mi do przodu, buty wpadają w
wodę, a ja w widowiskowy sposób... siadam w wodzie :) Bardziej śmieszy mnie ta
sytuacja niż wkurza, choć dokładnie to samo zrobiłem w czasie
majowego spływu
na Krutyni. Woda jest ciepła, więc już siedząc w niej opłukuję dłonie ze smaru
i dopiero wstaję. Ludzie za mną tłumią wesołość. Sam się uśmiecham i mówię
otwarcie, że ogólnie nie jestem pierdołą, ale każdemu może się zdarzyć :) Na
szczęście jest już upał i buty i spodenki szybko wyschną.
Kilka minut po 11 prom rusza z przeciwnego brzegu i po chwili dociera na nasz.
W międzyczasie zrobił się tu już mały tłum. Wchodzą 3 samochody, 2 motocykle i
dobre 30 rowerów. Jak za taki transport cena jest niewygórowana - 3 zł, tak
samo za rowerzystę jak i osobę pieszą. Jest nawet chyba możliwość płacenia
kartą! Przynajmniej tak mi się wydaję, bo widzę terminal w kabinie
promu.
Przepływamy na drugi brzeg jeziora Bełdany. Panuje tu duży ruch jachtów i
motorówek, ale nic dziwnego. To główny szlak, a samo jezioro jest wąską rynną,
więc wszyscy się zagęszczają. Na północ zaczyna się już jezioro Mikołajskie,
które później płynnie przechodzi w Tałty, a to z kolei w Ryńskie. Całość ma 38
km długości. To właśnie to jezioro, choć zmieniające na rożnych odcinkach
nazwy jest najdłuższe w Polsce, a nie Jeziorak, który liczy 27 km. Gdyby
jeszcze doliczyć jezioro Nidzkie i Guzianka, oddzielone śluzą i krótkim
kanałem to razem będzie 64 km, choć rzeczywiście tu już są to osobne jeziora i
dokładanie ich jest nieco na wyrost.
Po drugiej stronie, w Wierzbie znajduje się ekskluzywna marina. Nie zamierzam
tu jednak dłużej zabawić. Kieruję się do Popielna, położonego nad brzegiem
jeziora Śniardwy. Byłem tam ostatnio w 1997 roku i zapamiętałem to jako
obskurną, postpegeerowską osadę na końcu świata. Ciekawe jak bardzo zmieniła
się od tego czasu? Pokonuję całkiem spore wzgórze, skąd widać już wody
największego polskiego jeziora i zjeżdżam nad brzeg. Popielono ewidentnie
zmieniło się na lepsze. Nadal są tu stare bloki, ale i one zostały odnowione.
Są tu też ładne domy nastawione na turystów, jest też całkiem niebrzydki port
żeglarski. Podjeżdżam i tam, by zrobić zdjęcie Śniardw. Jednak cześć widoku
zasłania duża kępa trzcin i nie widać całej ogromnej wodnej "patelni".
Wracam w kierunku Wierzby. W Popielnie jest też jeszcze jedna rzecz - ośrodek
PAN, który zajmuje się hodowlą konika polskiego. Ta rasa prymitywnego konia
została odratowana z jakiś ostatnich osobników i obecnie jest tu całkiem spore
stado. Co ciekawe, wokoło rozpościera się rezerwat, gdzie konie żyją na
wolności, tak jak ich dzicy przodkowie. Podjeżdżam do jednej z zagród i robię
kilka zdjęć ładnych zwierząt.
W Wierzbie kieruję się na południe. Teraz droga prowadzi przez rezerwat koni.
Są tu ostrzeżenia o potencjalnym niebezpieczeństwie spotkania z nimi, a także
o tym, że mogą uszkodzić samochody. Teren jest mocno falisty, upał coraz
mocniej daje się we znaki. W pewnym momencie zauważam kilka samochodów
stojących na poboczu. Czemu stoją? Sprawa wydaje mi się jasna i moje domysły
sprawdzają się. W lesie niedaleko drogi jest całe stado koników polskich.
Robię kilka zdjęć, ale nauczony doświadczeniem z Czarnobylskiej Strefy
Wykluczenia i
spotkań z dzikimi końmi Przewalskiego wolę nie podchodzić zbyt blisko.
Po kilku kilometrach kończy się rezerwat, ale kończy też las. Mijam Wejsuny,
gdzie pora na mały postój i zakupy w lokalnym sklepie. Kawałek jadę drogą w
stronę Rucianego, ale wkrótce odbijam w las. Jak mi się wydaje - będzie to
optymalny skrót w stronę Szerokiego Boru i Wiartla. Droga jest nieco
zarośnięta, ale dam radę.
Dwa kilometry przedzierania się przez zarośniętą drogę, przez wzgórza, przez
miękkie podłoże i mech, utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie był to jednak
optymalny skrót. Kieruję się na zachód, w stronę przecinki przeciwpożarowej,
którą odnajduję na mapie. Po kilkuset metrach wyjeżdżam na nią. Uff... spora
ulga, bo jest to utwardzona droga szutrowa. Kilka kilometrów jedzie się bardzo
dobrze, wreszcie mijam ruchliwą drogę Ruciane - Pisz i po chwili docieram do
drogi Ruciane - Wiartel.
Tu małe zaskoczenie, bo jakoś wydawało mi się, że droga jest asfaltowa.
Asfaltowy jak widać jest sam jej początek w Rucianem, bo tutaj jest to już
poniemiecki bruk. A za torami kolejowymi bruk się kończy i zaczyna się szuter.
Twardy, względnie równy, ale jednak szuter. Można po tym jednak sprawnie i
szybko jechać, a na dwucalowych oponach jest to niemal komfortowe. Na rowerze
gravelowym jednak już trzęsło by porządnie.
Droga jest prosta, w ogóle nie skręca. Docieram w końcu do Szerokiego Boru,
gdzie zaczyna się znów bruk. To ja już wolę szuter! Po bruku jedzie się
fatalnie. Jednak kawałek dalej zaczyna się już asfalt i jazda robi się lekka i
przyjemna. Z prawej strony momentami widać jezioro Jaśkowo, położone w sporym
obniżeniu terenu.
Docieram do Wiartla. Byłem tu w listopadzie, wtedy miejscowość była wręcz
wymarła. Teraz jest sporo ludzi, a na jeziorze Wiartel pływa nieco łódek i
rowerów wodnych. Co ciekawe, są tu też małe bloki. Co tu mogło być? PGR? Jakiś
tartak? W takich miejscowościach, w środku wielkich kompleksów leśnych, trudno
znaleźć inne wytłumaczenie istnienia takich budynków.
Za Wiartlem czeka mnie mały podjazd i jazda na południe i zachód znaną mi
dobrze, odnowioną całkiem niedawno drogą. Tu jedzie się wręcz komfortowo,
asfalt jest gładziutki. Zatrzymuję się jeszcze na wyniosłym brzegu jeziora
Nidzkiego, skąd je fotografuję. Do zamknięcia pętli pozostało jakieś 15
km.
W Przerośli skręcam w leśną szutrową drogę. Podobnie jak poprzednie - jest
robiona maszyną utwardzającą, co powoduje że to nieprzyjemna "tarka". Wszystko
boli od wstrząsów, których nie da się uniknąć. Mijam stary, poniemiecki
cmentarz. Przerośl jest już tylko punktem na mapie. Wieś została opuszczona po
wojnie i nigdy nikt do niej nie wrócił. Obecnie pozostał z niej tylko
cmentarz. Mijam kilka pól namiotowych nad jeziorem, niemal wszystkie są dość
mocno wypełnione namiotami i przyczepami kempingowymi.
Powoli mam dość ostatnich trzęsących kilometrów. W końcu odpada mi lusterko,
bo wstrząsy poluzowały mocowanie w gripie. Trudno, nie chcę mi się go
przykręcać, dojadę bez niego. Wreszcie docieram do Karwicy, gdzie znów zaczyna
się poniemiecki bruk a potem dziurawy asfalt. Docieram tu jeszcze na plażę.
Ludzi pełno, nie jestem w stanie zrobić zdjęcia roweru na pomoście, jak udało
mi się to
w listopadzie.
Pozostało ostatnie kilka kilometrów. Najpierw mocno piaszczysta droga i
wzgórze na tyle strome, że w piachu postanawiam nie walczyć z podjazdem, tylko
wprowadzić rower. Tu, jak i zresztą w czasie całej trasy, są ogromne ilości
jagód na krzaczkach. Kawałek dalej zaczyna się piękna trasa wśród sosnowych
borów. Uwielbiam ten fragment, przypomina mi tajgę w Finlandii.
Docieram w końcu na parking przy leśniczówce Pranie. Jest tu kilka samochodów,
ale ogólnie jest dość pusto. Na liczniku 75 km. Trasa niezbyt długa, ale ładna
i niespieszna. O to chodziło, nie chciałem tym razem robić jakiś długich
odcinków. Przebieram się, pakuję rower do bagażnika. Teraz trzeba się
spieszyć, by dotrzeć do Warszawy, nim zacznie się masowy powrót z weekendu. Do
Ostrołęki jedzie się zupełnie znośnie. W sumie nawet na trasie S8 jest całkiem
ok. Dopiero za Wyszkowem zaczyna się korkować a prędkość znacznie spada.
Niemal każdy węzeł drogowy oznacza korek. Powrót zajmuje mi 1,5 h dłużej niż
poranna jazda na Mazury. W końcu jestem jednak w domu. Zmęczony, mocno spalony
słońcem (jednak zemściło się nie zabranie kremu z filtrem), ale
szczęśliwy.
Mapka mojej wycieczki. Pętla wokół jeziora Bełdany i Nidzkiego zajęła mi nieco
ponad 5 h, ale zdecydowanie się nie spieszyłem. Polecam ją każdemu, bo jest
ona w zasięgu każdego przeciętnego rowerzysty, dystans nie jest jakiś duży,
raptem 75 km. Są za to spore różnice poziomów - wyszło ponad 1500 m sumy
podjazdów i zjazdów. Jedyne na co bym zwrócił uwagę to fakt, że szutrowe drogi
są albo mocno trzęsące, albo mocno piaszczyste i lepszy będzie tu chyba rower
górski niż gravelowy. Przy czym jeśli by chcieć powtórzyć dokładnie moją
trasę, to są tam odcinki nie do pokonania na gravelu, bo typowo leśne, z
miękkim podłożem i wysoką trawą. Trasa jest bardzo ładna, pozwala na kontakt z
naturą - jeziorami, lasami, a nawet dzikimi leśnymi końmi :) Miałem nieco
szczęścia do pogody - wieczorem pojawiły się potężne burze niemal w całej
Polsce.