wtorek, 28 września 2021

Wrześniowy wypad w Tatry

Minął tydzień od mojego kilkudniowego wypadu w Alpy Romsdalskie (czytaj tu). Zarezerwowałem sobie w pracy jeszcze jeden weekend, licząc na pogodę i możliwość zrobienia jakiś przyjemnych wycieczek w jesiennych Tatrach. Wszelkie prognozy mówią jednak o bardzo silnym wietrze i opadach w całej Polsce... No cóż, zawsze mogę zrezygnować na rzecz innej aktywności.

Na dzień przed planowanym wyjazdem prognozy pogody dla Zakopanego wskazują jednak na wietrzną, ale słoneczną pogodę. Super, najważniejsze że nie pada. W piątek rano jeszcze pracuję, ale około południa jestem w domu i pakuję się na raptem dwa dni, więc nie jest tego zbyt wiele. Odbieram Flo ze szkoły i od razu ruszamy w drogę. Obawiam się nieco ruchu i korków w Krakowie, do którego dotrzemy w godzinach popołudniowego szczytu.

Mimo że zjeżdżam z mocno już korkującej się "siódemki" w Słomnikach i omijam centrum Krakowa przez Luborzycę i Nową Hutę, to i tak na Zakopiankę wjeżdżam już o zmroku. Ruch jest bardzo duży i już kilka kilometrów przed końcem dwupasmówki robi się korek. Wynajduję jakąś boczną drogę, w którą udaje mi się zjechać. Kilkanaście kilometrów dalej znów wracam na Zakopiankę, ominąwszy jednak najgorsze miejsce. Jednak nawigacja pokazuje, że przed Nowym Targiem czeka mnie jeszcze dłuższy korek. Skręcam więc na Chabówkę i Czarny Dunajec. Drogą którą często wykorzystuję jako alternatywny dojazd okazuje się być strzałem w dziesiątkę - jest zupełnie pusta, a za Czarnym Dunajcem ma wreszcie niemal w całości nową nawierzchnię. Po godzinie 20 docieramy w końcu na Krzeptówki. Rano planuję wstać przed 6, więc szybko idziemy spać.

Nasza planowana na dziś trasa obejmuje polskie Tatry Zachodnie. Choć na Słowacji w dolinie Rohackiej są atrakcyjniejsze szlaki, to stawiam na dolinę Chochołowską. Znacznie krótszy dojazd, a ponadto w końcu września nie powinno być zbyt wiele ludzi. Jednak kilka minut po 6 rano na Siwej Polanie jest już dużo samochodów. Zauważam, że od mojej ostatniej bytności w tym rejonie powstało dużo nowych parkingów. To chyba reakcja na miłośników krokusów i wiosenne najazdy tysięcy turystów. Teraz krokusów nie ma, pogoda jest taka sobie, a mimo to już zaczyna robić się tłoczno. Kupujemy bilety wstępu i ruszamy w długi i nudny marsz rozległą doliną.


Chochołowska zawsze była dla mnie mniej malownicza niż sąsiednia Kościeliska, a ponadto jej dziwna przynależność jednocześnie do TPN i wspólnoty 8 wsi w Witowie powodują, że rządzi się swoimi prawami. Kursuje tu turystyczna "kolejka", można wjeżdżać rowerami i wchodzić z psami. Prowadzona jest też intensywna gospodarka leśna, a mówiąc wprost - rabunkowa zrywka drewna. Dolina wygląda jak pobojowisko - ogromne łyse przestrzenie, ścięte drzewa, błoto i ślady opon ciężkich pojazdów. A widoków i tak nie ma zbyt wiele. Swoim charakterem i rozległością przypomina mi dolinę Cichą w słowackich Tatrach, ale ruch tutaj jest o wiele większy. 

Droga dłuży się nam. Zagadujemy się, opowiadamy sobie różne filmy. Mijamy wylot doliny Starej Roboty, a potem Trzydniowiańskiej. Obie wyglądają nie lepiej niż Chochołowska. W końcu wychodzimy na Polanę Chochołowską i docieramy do schroniska. Tu chwila odpoczynku i mały posiłek.



Ruszamy dalej, szlakiem w stronę Grzesia. Tu też prowadzona jest intensywna zrywka drewna i "szlak" wygląda wręcz odpychająco. Kilka lat tu nie byłem, ale zmiany na gorsze są bardzo wyraźne. 

Wyżej na szczęście las zaczyna już wyglądać normalnie. Docieramy w pewnym momencie do oznaczenia szlaków, który 10 lat temu Madzia osobiście wymalowała na drzewie. Teraz robię zdjęcie Flo przy tym znaku. Wtedy podróżowała w nosidle na moich plecach, teraz chodzimy razem po górach. Czas szybko płynie. 

(składanka zdjęć które dzieli 10 lat)

Wyżej zaczyna coraz mocniej wiać. Coraz mniej też widać, bo docieramy do  podstawy chmur. Już we mgle wchodzimy na szczyt Grzesia. No cóż, skończyło się strome podejście, teraz długi marsz "połoniną" w kierunku Rakonia.



Idzie się całkiem przyjemnie, wiatr momentami odwiewa chmury i widać całkiem sporo. Nachylenie też jest niewielkie, więc marsz nie jest męczący. Kępy kosówki skutecznie osłaniają przed wiatrem. W końcu docieramy na Rakoń. Kawałek za nim dochodzi drugi szlak z doliny Chochołowskiej, którym też idzie nieco ludzi. Przed nami ostatnie podejście tego dnia, na schowany nadal w chmurach Wołowiec.

Tu już nachylenie stoku rośnie, wysiłek więc również się zwiększa. Na szczęście na tym odcinku wieje w plecy. Wkrótce wchodzimy znów w chmury. Ciężko powiedzieć ile zostało do szczytu, ale to już musi być niedaleko. No i rzeczywiście - wkrótce pojawiają się tabliczki na szczycie Wołowca. 2063 m n.p.m. Pierwszy raz w tym roku przekroczyłem 2000 m. Norweskie góry mimo alpejskiej rzeźby są niższe, a w Tatrach byłem zimą, ale nie miałem czasu by wejść wyżej niż na Sarnią Skałę (czytaj tu). 




W związku z tym, że niczego nie widać, jemy coś, chwilę odpoczywamy i ruszamy w dół. Wkrótce wychodzimy z chmur i widoki są całkiem ładne, zarówno na Rakoń i dolinę Chochołowską jak i na Stawy Rohackie.  



Postanawiamy zejść wariantem przez Wyżnią Chochołowską. Szlak jest mniej uczęszczany i będzie spokojniej. Pod samym Rakoniem jest dość stromo, ale wkrótce nachylenie stoków maleje. Z minuty na minutę poprawia się też pogoda. Zaczyna pojawiać się błękit i słońce, choć Wołowiec jest nadal w chmurach.  


Gdy szlak wreszcie wchodzi w las staje się dość uciążliwy - pełno korzeni i kamieni, cały czas w dół, a w dodatku coraz więcej błota. Widać w końcu schronisko na Polanie Chochołowskiej, ale to jeszcze kawałek marszu. Niżej prowadzona jest już zrywka drewna i choć nie wygląda to aż tak fatalnie jak pod Grzesiem, to dolina jest pełna ściętych drzew i błota. Przy schronisku składamy kijki, chwilę odpoczywamy i ruszamy w dół. 



 

Teraz są tu już tłumy, ale pogoda zrobiła się idealna. Że też nie mogła dwie godziny temu! No cóż, mieliśmy mały niefart. Marsz jest męczący i monotonny, znów umilamy sobie czas opowieściami. Mijamy Huciska, na asfalcie można nieco przyspieszyć. W końcu Siwa Polana i parkingi. Samochodów co niemiara. 


Ruszamy z powrotem na Krzeptówki. Robimy jeszcze małe zakupy. Za nami 27,5 km marszu po górach, ale nie jest dane nam zjeść normalny obiad. Do lokali gastronomicznych w okolicy są kolejki w których trzeba czekać. Trudno, zalewane wrzątkiem posiłki muszą nam wystarczyć. Rano mamy zrobić tylko niewielką wycieczkę po dolinkach. Zmęczenie szybko z nas wychodzi, szybko kładziemy się spać.


Jako że chcę wyjechać nie później niż w południe, to poranna wycieczka nie może być długa. Postanawiamy dotrzeć do doliny Strążyskiej. Jest niedaleko, ale jednocześnie jest ładna i Flo jeszcze w niej nie była. Przechodzimy przez łąki na Krzeptówkach i docieramy do Drogi pod Reglami. Teraz kilkanaście minut marszu na wschód. 


W dolinie Strążyskiej od jakiegoś czasu jest nowoczesna z wyglądu budka z biletami. Trochę mi nie pasuje do klasycznych tatrzańskich budek, a bardziej przypomina te znane ze Skandynawii. Kupujemy bilety, spodziewając się tłumów większych niż wczoraj w Chochołowskiej. Nic z tych rzeczy, bo dolinka jest niemal pusta. 


Po półgodzinie niespiesznego marszu docieramy do polany i skrzyżowania ze Ścieżką nad Reglami. Idziemy jednak dalej, bo kilkaset metrów dalej jest niewielki, ale ładny wodospad Siklawica. Kilka zdjęć i wracamy. 




Godzinę później jesteśmy na Krzeptówkach. Wycieczka niby nijaka, a przeszliśmy prawie 10 km. Jednak zmęczenie żadne, to był w zasadzie spacer. Pora pakować się i jechać, by uniknąć korków. Kilkanaście minut po 11 ruszamy w drogę. I tu popełniam błąd, który zaważa na całej dalszej trasie. Uznaję, że o tej porze Zakopianka z pewnością nie będzie zatłoczona i zamiast jechać przez Chochołów i Czarny Dunajec, to ruszam klasycznie w stronę Nowego Targu. Już samo Zakopane to gehenna. Co gorsza za miastem wcale nie jedzie się lepiej. Odcinek do Nowego Targu zajmuje ponad godzinę! A to dopiero początek kłopotów.

Na wylocie z miasta korek robi się tak skuteczny, że już w ogóle nie jedziemy tylko stoimy. Zerkam w nawigację - Zakopianka cała na czerwono aż po Pcim. W dodatku w Krakowie też czerwono. Co robić? Na szczęście jakieś 200 m dalej jest lokalna droga, którą da się wyjechać z tej pułapki i wrócić do centrum Nowego Targu. Gdy wreszcie w nią skręcam mam za sobą już 2 godziny "jazdy" a dalej jestem 20 km od Zakopanego. Wybieram wariant wolny ale pewny - przez Pieniny, Krościenko, Nowy Sącz i Brzesko. A potem się zobaczy. Droga trzeba przyznać - bije Zakopiankę na głowę swoją urodą. Ale to zwykła droga, przez niemal ciągły teren zabudowany i góry. Jedzie się 50 km/h. Po 5 godzinach od wyjechania mijam Brzesko, czyli jestem na wysokości Krakowa, tylko na wschód od niego. Teraz już z górki. Lokalnymi drogami na Busko-Zdrój, na Kielce i wreszcie do upragnionej S7. Tu już można depnąć... do czasu. Do czasu, aż na wysokości Grójca robi się korek sięgający Tarczyna, a i dalej na mapie wygląda nie za ciekawie. Tu jednak każdą drogę znam z rowerowych wycieczek, więc uciekam gdzieś w bok i docieram do Piaseczna i do domu. 9 godzin w trasie tylko dlatego, że nie robiliśmy żadnych przerw. To czas czystej jazdy.

Wypad okazał się fajny, zrobiliśmy wycieczkę dłuższą i krótszą, byliśmy powyżej 2000 m n.p.m. a dla Flo oba szlaki były nowe. Pogoda trzeba przyznać - też okazała się bardzo ładna, choć może nieco zabrakło widoków na Wołowcu. Jednak zarówno dojazd jak i powrót - to koszmar. Do Zakopanego zjeżdżają się niewiarygodne tłumy, o wiele większe niż kilka lat temu o tej porze roku. Niewydolny system dróg na całym Podhalu generuje olbrzymie korki. W porównaniu z norweskimi górami w których byłem niedawno... nie ma w sumie żadnego porównania, bo to są dwa różne światy. Szybciej można dostać się z Warszawy do Norwegii niż do Zakopanego, za podobne pieniądze, a same góry są zupełnie puste, dzikie, pełne lodowców i oferują zupełnie inne rzeczy niż zatłoczone Tatry. Nie oznacza to, że w Tatry nie chcę już jeździć, ale coraz ciężej znaleźć mi do tego motywację, szczególnie do ich polskiej części. W sumie moją główną motywacją jest pokazanie wszystkich tatrzańskich szlaków Flo i cieszy mnie fakt, że ona lubi takie wypady.

poniedziałek, 20 września 2021

Norwegia 2021 - wrześniowy wypad w Alpy Romsdalskie

Moje tegoroczne wakacje były bardzo skromne. Zaledwie kilkudniowy wypad na Kaszuby i Pomorze (czytaj tu), a poza tym wszystko szczelnie wypełnione pracą. Na tyle szczelnie, że nie miałem nawet czasu na dłuższe rowerowe wycieczki. Wrzesień zapowiada się równie źle, ale postanawiam zrobić sobie jednak kilka dni luzu. Moim celem jest Norwegia - kraj w którym wiele razy byłem, a który jest jednym z najbardziej malowniczych i niezwykłych w Europie. Ważne jest też to, że dla Norwegii jesteśmy obecnie strefą "zieloną" jeśli chodzi o pandemię, więc wystarczy mieć paszport covidowy i nie ma żadnych problemów, testów, kwarantanny itp. To znaczy byłyby problemy, gdybym jechał przez Danię lub Szwecję własnym samochodem. To już są strefy czerwone. Ja jednak mam zamiar polecieć tam samolotem - wyjdzie najszybciej, najtaniej i bez żadnych obostrzeń. Nie będę co prawda tak niezależny, ale jadę dosłownie na kilka dni, głównie by pochodzić po górach, więc mogę obyć się swobodnie bez samochodu.

Moim celem są Alpy Romsdalskie - groźne i postrzępione pasmo górskie w północnej części krainy fiordów, jak nazywa się południowo-zachodnią Norwegię. Góry nie są może specjalnie wysokie, bo ich najwyższe wierzchołki nie przekraczają 2000 m n.p.m. ale należy pamiętać, że góry te wychodzą praktycznie prosto z morza, więc przewyższenia są ogromne, podobnie zresztą jak w sąsiadujących z nimi Alpach Sunnmorskich. Surowy klimat sprawia też, że wyżej jest sporo lodowców, a sama rzeźba jest typowo alpejska. Tu znajduje się choćby Trollveggen - najwyższa pionowa skalna ściana w Europie. Zresztą właśnie w jej okolice zamierzam dotrzeć, do miasteczka Åndalsnes. Dotrzeć można dwojako - lecąc samolotem do Oslo i jadąc tam pociągiem, albo lecąc do Oslo, potem do Molde i docierając do Åndalsnes autobusem. Wybieram tą drugą opcję, bo pasują mi czasowo połączenia jakie oferuje linia Norwegian, wychodzi też najtaniej.

W poniedziałek, 13 września, pakuję się w dwa plecaki. Większy, gdzie wchodzi mój namiot, śpiwór, mata samopompująca, a także kilka liofilizowanych posiłków, kijki i ubrania na surowe, norweskie warunki. Mniejszy plecak też jest pełen. Mam zamiar być samowystarczalny przez kilka dni, ograniczając zakupy na miejscu do minimum. Na Okęciu sprawnie odprawiam swój większy plecak, od razu do Molde. W Oslo będę musiał poczekać niemal 4 godziny, ale że lot realizuje ta sama linia, to wszystko poleci transferem. Moja odprawa idzie szybko, ale przerażeniem ogarnia mnie widok ludzi lecących gdzieś do ciepłych krajów - ogromny ogon, wypełnianie jakiś dokumentów, płaczące dzieci. Trzeba mieć samozaparcie.

Samolot do Oslo jest niemal szczelnie wypełniony. Lot trwa niecałe dwie godziny. Polska tonie w chmurach, ale nad Szwecją z okna widzę dwa największe jeziora tego kraju i jedne z największych jezior Europy - Wetter i Wener. Szczególnie to drugie jest dosłownie jak morze. Z wysokości 11 km nie widać drugiego brzegu, zlewa się z horyzontem! Samolot w końcu ląduje na lotnisku w Gardermoen. To główny port lotniczy Oslo, choć od samego miasta odległy o kilkadziesiąt kilometrów.



Na lotnisku okazuje się jednak, że z bliżej niezrozumiałych powodów zamknięte jest przejście dla pasażerów lecących transferem. Trzeba wyjść na główną halę, odebrać bagaż, nadać go ponownie, ponownie przejść kontrolę bezpieczeństwa... ja mam kilka godzin, ale ludzie mający godzinę na przesiadkę nie wyrabiają się z tym i klną poirytowani. W Warszawie nikt ich o tym nie zawiadomił. Ja po dłuższej chwili trafiam z powrotem do hali odlotów, czekając na swój samolot do Molde.

Wreszcie zaczyna się boarding, który teraz trwa już bardzo szybko - pasażerów jest dosłownie garstka. Gdy wznosimy się w powietrze już się ściemnia, ale widzę pod sobą liczne jeziora, potem skalisty płaskowyż i pokryte lodowcami i śniegiem góry Jotunheimen. Lot trwa zaledwie 45 minut i wkrótce po wzniesieniu się na wysokość przelotową samolot zwalnia i zaczyna schodzić w dół. Przy podejściu do Molde przelatujemy już nisko nad szczytami Alp Sunnmorskich i Romsdalskich - mimo zapadających ciemności wygląda to niesamowicie. Po chwili jestem na małym lotnisku.

Kemping w Molde działa do godziny 22, więc żwawo idę w jego kierunku. To jakiś kilometr marszu i mimo kilku stopni powyżej zera rozgrzewam się. Melduję się na kempingu, rozbijam namiot na miejscu dla kamperów. Kemping jest bardzo ładny, położony nad samym morzem. Kuchnia, łazienka - wszystko ma wysoki standard, ale prócz kilku kamperów nie ma tu w ogóle nikogo, więc wieczór spędzam sam, jedząc wreszcie coś ciepłego. Pora iść spać, pierwszy poranny autobus do Åndalsnes jest kilka minut po 6 rano, więc nastawiam budzik na 5.


Kilka godzin snu to mało by wypocząć. Gdy wstaję jest nadal ciemno, więc zwijam namiot przy świetle czołówki. Jest cały wilgotny, ale wiem że za jakieś dwie godziny znów go rozstawię i wyschnie. Na szczęście do przystanku mam dosłownie 100 m. Autobus jest niemal pusty, podróż ma trwać półtorej godziny i kosztuje mnie 148 koron. W tej cenie jest również przeprawa promowa, bo droga nie ma ciągłości. Powoli się rozwidnia, jadę w stronę majestatycznych, szpiczastych gór. Pogoda zapowiada się znakomicie.

W Åndalsnes autobus objeżdża jeszcze całe miasteczko. Żałuję, że nie wysiadłem na samym początku, bo 10 minut krążenia... tylko wydłużyło mój marsz na kemping - ostatni przystanek jest dalej niż pierwszy. Muszę przejść dobre 2-3 km zanim dotrę w docelowe miejsce. Marsz z dwoma plecakami mocno mnie rozgrzewa. Dochodzi 8 rano, na recepcji nie ma jeszcze nikogo. Rozbijam namiot, jem ciepły liofilizowany "zapychacz" w postaci puree z jakimś pseudomięsem. Przebieram się w górskie ciuchy, do małego plecaka pakuję kurtkę, picie oraz prowiant na wycieczkę. Na recepcji pojawiła się obsługa, więc melduję się i płacę za 3 dni pobytu (2 noclegi). Wychodzi 400 koron. Kemping jest bardzo ładnie położony, poza miastem, ma wysoki standard, jest tu miła i ciepła kuchnia i przyzwoity węzeł sanitarny.


Ruszam przez kładkę na rzece Rauma. Idę lokalną drogą w dzielnicy mieszkalnej, położonej bezpośrednio pod niemal pionowymi, skalnymi ścianami. Docieram na parking, skąd zaczyna się szlak Romsdalseggen, którym zamierzam dotrzeć tak daleko jak to się da. Pierwszym ciekawym obiektem będzie położona kilkaset metrów wyżej Rampestreken - kładka nad skalną ścianą, skąd rozpościera się wspaniała panorama. Wyżej znajduje się szczyt Nesaksli - stromej góry, gdzie można dotrzeć też kolejką linową z Åndalsnes. Wariant pieszy z początku to metalowe podesty, ale później zaczyna się bardzo strome podejście po korzeniach. Przyznam, że jest to bardzo męczące, a upał, który zaczyna się powoli robić, nie pomaga w tym podejściu. Ubrałem się chyba zbyt ciepło, nie przewidziałem że temperatura tak wzrośnie.



Wreszcie nad głową pojawia się zawieszona w ścianie Rampestreken. Jeszcze kilka minut i mogę na nią wejść. Końcówka jest ażurowa, można spojrzeć w dół. Widok rzeczywiście jest świetny, a dzisiejsza pogoda dodatkowo go potęguje. Jednak to nieco ponad 500 m n.p.m. a im wyżej, tym panorama będzie coraz szersza. Po kilkunastu minutach wspinaczki naprawdę stromymi i przepaścistymi chodnikami docieram na szczyt Nesaksli, w pobliżu górnej stacji kolejki linowej. Tu również jest metalowa platforma widokowa. Stąd dopiero widać, że szlak wznosi się wyżej i wyżej, a wycieczka będzie naprawdę długa.







Po krótkim odpoczynku ruszam dalej. Pot leje się z czoła, upał narasta. Widoki jednak rekompensują wysiłek. Słychać dzwonki owiec, które tutaj wolno się pasą. Zawsze mnie to rozczula w norweskich górach. Po osiągnięciu szczytu kolejnego wzniesienia zaczyna się wąska i momentami eksponowana grań, która po chwili staje się znów wznoszącym się grzbietem. To już 1000 m n.p.m. Przede mną dwa kolejne szczyty. To już chyba koniec wzniesień, już tylko tam i z powrotem. Znów mijam eksponowany odcinek nad przepaścią, znów mozolne podejście po kamieniach. Wreszcie jestem i... i to wcale nie koniec. Kilometr dalej kolejna góra. Miejsce gdzie dotarłem, mimo imponującego kamiennego kopca, to tylko punkt widokowy. Nazywa się Akesvarden i ma 1140 m n.p.m. 







Tu postanawiam zakończyć wycieczkę. Kosztowała mnie już sporo sił, a przecież trzeba wrócić. Rzeczywiście widok stąd jest wspaniały, na doliny Romsdalen i Isterdalen, ale także na Romsdalfjord. Widać nawet odległe Molde! Odpoczywam dłuższą chwilę, zjadam coś z moich zapasów. Martwi mnie woda, która powoli mi się kończy, a najbliższe jej źródło jest w okolicy Rampestreken. No cóż, założyłem że będzie sporo chłodniej i będę znacznie mniej pił.

Ruszam w dół. Idzie mi się tak sobie, odczuwam zmęczenie i nie mam wielkiej motywacji by przyspieszyć. Kamienie zresztą nie pomagają. Bardziej eksponowane miejsca wymagają uwagi, nie można przez nie przebiegać, tylko trzeba pokonać ostrożnie. Pojawia się nieco turystów, ale ogólnie szlak jest bardzo pusty. W Polsce, w Tatrach, takie pustki właściwie nigdy nie występują.






Mijam kolejne, coraz niższe wzniesienia grzbietu, docieram w końcu do górnej stacji kolejki linowej. Tu widzę robotnika który... bez żadnego zabezpieczenia stoi na krawędzi dachu. Gdyby się pośliznął, to czeka go lot w ogromną przepaść. Ciekawostka, takie podejście do BHP. Ale kamizelkę odblaskową ma, tu już wszystko musi się zgadzać :)



Jeszcze kilkanaście minut w dół, po najbardziej chyba stromym odcinku. W tą stronę trzeba dwa razy bardziej uważać, bo potknięcie może być opłakane w skutkach. Docieram do Rampestreken i napełniam bidon zimną wodą. Uff... Od razu lepiej.

Jeszcze dobre 30 minut zejścia. W górę było to męczące, ale w dół, po tych korzeniach... dramat. Nie da się iść szybko, trzeba uważać, a całość jest naprawdę stroma. Z wielką ulgą witam parking w Åndalsnes. Wycieczka okazała się wspaniała widokowo, ale męcząca z powodu upału i nieprzyjemnego w wielu miejscach podłoża.

Idę przez centrum miasta, docieram do sklepu REMA-1000. To tanie supermarkety, gdzie norweskie ceny bywają jeszcze znośne. Kupuję kilka podstawowych rzeczy i wracam na kemping. Teraz jeszcze kupuję na recepcji żetony pod prysznic - 3 po 20 koron każdy. Każdy zapewnia 5 minut gorącej wody. Wystarczy na cały mój pobyt. Jem kolację, dłuższą chwilę siedzę z książką w kuchni. Oczy jednak szybko zaczynają się zamykać - mało dziś spałem, wysiłek był duży, więc nic dziwnego. Przed 22 jestem w namiocie i układam się do snu.


Rano budzę się tuż przed świtem. Dzisiejszy plan jest dość ambitny, ale wymaga nieco szczęścia. Moja górska wycieczka ma zacząć się na górnym parkingu Trollstigen - słynnej Drogi (lub Drabiny) Trolli. To 17 km marszu i 700 m przewyższenia. Zakładam jednak, że uda mi się podjechać z kimś łapiąc tzw. stopa. To właśnie kwestia szczęścia, czy ktoś mnie podwiezie czy nie. Pogoda jest równie dobra jak wczoraj, ale tym razem wiem, że będę sporo wyżej, więc chyba upał mi już dokuczać nie będzie. Jem śniadanie, pakuję plecak i ruszam żwawym krokiem. Tak czy siak pierwsze 3 km muszę przejść sam, bo to boczna droga, którą dopiero dotrę do drogi nr 63, prowadzącej w górę doliny Isterdalen, kończącej się serpentynami Trollstigen.


Przy połączeniu dróg jest również kemping. Zdejmuję plecak, zerkam na drogę i macham ręką, bo jedzie jakiś samochód. O dziwo, zatrzymuje się! Starszy mężczyzna jedzie właśnie w górę, pyta tylko czy nie mam koronawirusa, ale gdy widzi maskę nie robi problemów i mówi, że zawiezie mnie na górny parking. Wprost idealnie! Nie czekałem nawet minuty! Jazda trwa dłuższą chwilę, rozmawiamy o okolicznych górach, o covidowej sytuacji... nawet nie wiem kiedy mijamy serpentyny i wysiadam na parkingu. Dziękuję mu jeszcze raz, życząc miłego dnia.




Tu jest już zupełnie inny świat niż 700 m niżej. Jałowa i kamienista przestrzeń, potężne góry dookoła, płaty śniegu. Jest też o wiele chłodniej. Mój szlak prowadzi dość wyraźną ścieżką na wschód, w wielką, zawieszoną dolinę. Po kilku kilometrach marszu dotrę do szczytu Trollveggen i spojrzę w dół tej gigantycznej skalnej ściany. Na razie jednak nie widać gdzie jest ten szczyt. Mijam potężne stożki piargowe i zakosami pnę się w górę przy wielkim wodospadzie. Za mną została Droga Trolli i jej niesamowite serpentyny.





Kolejne piętro doliny jest niemal płaskie, a nawet obniża się w południowej części i widać tam spory górski staw. Przede mną widzę dwójkę turystów, zmierzających tam gdzie i ja. Poza tym - nie ma tu nikogo. Dolinę zamyka spore wzniesienie usłane głazami, wydaje mi się, że to tam właśnie jest już koniec szlaku i szczyt Ściany Trolli. Podejście jest męczące zarówno z powodu nastromienia terenu, jak i uciążliwości w przemieszczaniu się po luźnych kamieniach. W dodatku nie ma tu jako takiej ścieżki, po prostu raz na jakiś czas spotyka się kopczyk z kamieni, który pozwala na utrzymanie kierunku marszu.



Gdy docieram do miejsca które wydaje się być końcem wędrówki... wyłania się kolejne piętro doliny. Rozległa kamienista przestrzeń, zamknięta poszarpaną granią Trollryggen (Trolltindene). No tak, poznaję - to tam musi być krawędź Trollveggen, wczoraj widziałem tą grań z drugiej strony. I rzeczywiście, liczne turnie można wyobrazić sobie jako postacie troli. Ale to nadal straszny kawał. W tej części szlaku pojawiają się już płaty śniegu, są tu również mniejsze i większe jeziorka. Na północ otwiera się kolejna zawieszona dolina opadająca w kierunku Åndalsnes. Trzeba przyznać, że rozmiary tego wszystkiego są imponujące.





 
Czeka mnie kilkadziesiąt metrów zejścia. Tu jest jakoś szczególnie mylnie i niewygodnie. Mijam w końcu wypływ ze stawu i rozpoczynam ostatnie podejście. Mam już powoli dość, cieszę się, że nie okazało się to kolejnym "przedszczytem". Zresztą, siedzą tam ludzie idący przede mną, więc inaczej być nie może.


Gdy docieram wreszcie na miejsce od razu zakładam kurtkę. Wysiłek się skończył, a zza krawędzi uderza we mnie lodowaty wiatr. Tego co widać w dół nie odda żadne zdjęcie. Niesamowita, całkowicie pionowa, czarna ściana ze skrzesanych skał. Najwyższy szczyt grani Trolltindene, czyli Store Trolltinden ma 1788 m n.p.m. Z miejsca gdzie jestem, czyli wysokości 1430 m n.p.m. w dół jest ponad kilometr pionu, ale od samego szczytu około 1400 m. Z chyba żadnego innego miejsca to urwisko nie wygląda tak groźnie i niesamowicie zarazem. Dopiero z góry można odczuć jak jest wysokie i jakim alpinistycznym wyzwaniem musi być jego pokonanie. Latem to kilkudniowa wspinaczka, ale polscy alpiniści którzy pierwsi je przeszli w warunkach zimowych spędzili w ścianie trzynaście dni! Widoki na pozostałe góry i doliny też zresztą są imponujące i niesamowite, dlatego rozkoszuję się nimi dłuższą chwilę.





Po odpoczynku, posiłku i sesji zdjęciowej ruszam w drogę powrotną. Będzie niby sporo lżej, bo w dół, ale ruchome głazy i mało intuicyjna droga dadzą się zapewne odczuć. Pierwszy odcinek idzie sprawnie, aż do momentu gdy mijam małe stawki i płaty śniegu. Teraz dobre 300 m w dół po stromym kamienistym zboczu. Ależ to jest męczące. Mam już dość, a przecież to dopiero połowa drogi. Zejście nie chce się skończyć.



 
Docieram w końcu do pośredniego piętra doliny i tu ruszam już żwawiej. Tu zresztą jest całkiem wyraźna ścieżka. Wkrótce jednak zaczyna się kolejne strome zejście, stąd już widać parking przy Trollstigen. Jeszcze sporo do niego mi zostało, ale stromość terenu w połączeniu z moim zmęczeniem sprawia, że idę dość wolno. Ciekawe, ale jak szedłem w górę, to nie wydawało mi się tu tak stromo. Mijam wreszcie pokaźny piarg i ostatnie kilkaset metrów pokonuję już niemal płaską ścieżką. Schodzę jeszcze na punkt widokowy umiejscowiony nad przepaścią, wprost nad Trollstigen. Stąd chyba najlepiej widać wszystkie zakręty tej niezwykłej drogi.





Na parkingu przypinam do plecaka kijki, zakładam kurtkę. Zaczynam machać na samochody ale... ale tym razem nie mam szczęścia i nikt nie chce się zatrzymać. Ruch w ogóle nie jest zbyt wielki. Szybko liczę w głowie... 17 km, czyli 3 godziny marszu. Jest 16, więc na kempingu będę o 19 i to jak od razu zacznę zejście. Postanawiam nie czekać na okazję, która może się nie trafić, tylko ruszyć w dół piechotą. Dojdą dodatkowe 3 męczące godziny, ale pozwoli mi to też na dokładne obejrzenie Trollstigen i zrobienie na niej zdjęć.

Droga jest wręcz niesamowita. Powstała jeszcze przed II wojną światową i jest niezwykłym dziełem inżynierskim. 11 serpentyn jest wciśniętych w naturalny sposób pomiędzy skały niemal pionowej ściany, zamykającej dolinę od południa. W dodatku z gór spływają tu dwa potężne wodospady i droga przekracza je oba i to w kilku miejscach. Teraz ruch jest niewielki, ale w szczycie sezonu jazda tędy należy do emocjonujących przeżyć. Jako kierowca podjeżdżałem tą drogą kilka lat temu i byłem tak skupiony na jeździe, że ciężko mi było się rozglądać. Teraz nic nie stoi na przeszkodzie by móc podziwiać widoki i uwieczniać je na fotografiach.










Od małego parkingu na dole nachylenie asfaltu maleje, choć cały czas idę w dół. Ruch niemal zamiera. A mi zostało jeszcze 10 km marszu. Już mnie bolą kolana, już nie chcę mi się iść, a tu spory odcinek przede mną. Macham na nieliczne pojazdy, ale nikt nie chce się zatrzymać. Zaciskam zęby i maszeruję dalej, obliczając że dotrę na kemping już jak zacznie robić się ciemno. Na kolejny samochód macham już właściwie od niechcenia, pewien że też się nie zatrzyma. O dziwo... zatrzymuje się! Jadący do Åndalsnes mężczyzna nie widzi żadnego problemu by mnie podrzucić na sam kemping, skracając o 7 km mój marsz. Jestem mu bardzo wdzięczny, bo już naprawdę miałem dość tej wycieczki. Rozmawiam z nim chwilę o polskich górach podobnych do tych (Tatry), o tłumach w Polsce, o sytuacji pandemicznej w Norwegii. Droga mija błyskawicznie. Dziękuję jeszcze raz za podrzucenie.


Na kempingu zasłużony ciepły posiłek, czyli kolejny ziemniaczano-mięsny liofilizat, uzupełniony puszką tuńczyka. Prysznic i chwila relaksu w kuchni, w której para młodych Norwegów pichci coś smakowitego. Chcą mnie tym nawet poczęstować, ale odmawiam, bo ziemniaczane puree zapchało mnie dostatecznie. Pora spać, jutro wycieczkę ograniczę do mniej górskich celów, poza tym po południu muszę wracać w kierunku Molde.

 


W nocy pada deszcz, na szczęście nie jakoś mocno. Rano jest jednak mgliście, mokro i zdecydowanie nieprzyjemnie. Dobry dzień na dolinową wycieczkę, dziś góry nie byłyby zbyt dobrym pomysłem. Jako cel obieram dolinę Romsdalen, chcę dojść do miejsca, skąd ścianę Trollveggen będę mógł w całej okazałości zobaczyć z dołu. Skoro wczoraj widziałem ją z góry, to będzie to fajne dopełnienie pobytu w tej okolicy. Ruszam wzdłuż głównej drogi E136, prowadzącej do Dombås i Oslo. Droga zresztą mi znana, jechałem nią w 2019 roku. Zaraz po wyjściu z kempingu mijam żołnierzy, których spotykam od początku mojego pobytu. Biegają, jeżdżą wojskowymi pojazdami, a codziennie gdzieś z gór wyraźnie słychać odgłosy strzelania. Pewnie norweska armia ma jakieś ćwiczenia w okolicy. Droga E136 nie ma z początku żadnego pobocza i idzie się nią mało przyjemnie, co chwila mijają mnie ciężarówki.


Kawałek dalej obok pojawia się droga szutrowa, a później również asfaltowy ciąg pieszo-rowerowy. Po drugiej stronie widać też tory kolejowe lini Åndalsnes - Oslo, która jest ponoć jedną z większych atrakcji Norwegii. No cóż, była to dla mnie jedna z opcji dotarcia tutaj, świadomie zrezygnowałem, ale może warto kiedyś się przejechać? Zresztą po chwili marszu mija mnie nowoczesny pociąg. Moja ścieżka przechodzi mostkiem ponad główną drogą i linią kolejową, a wysoki i charakterystyczny Romsdalhornet stąd prezentuje się naprawdę imponująco.


Trollveggen wyłania się również coraz wyraźniej. Mijam lokalną elektrownię wodną, mijam zabudowania jakiejś wioski i docieram do miejsca skąd całą ścianę widać już bardzo dobrze. Przeszedłem 7,5 km, więc cała trasa wyniesie 15 km. Niby nic, a jednak kawałek. Robię kilka zdjęć, choć oczywiście nie oddadzą one ogromu tej ściany. Zresztą, z góry wyglądała znacznie groźniej. Może gdybym stanął bezpośrednio pod nią i spojrzał w górę? Stąd to po prostu potężna skalna ściana, ale wczorajszy widok zrobił na mnie większe wrażenie.


 
Wracam na kemping. 7,5 km marszu bez większej motywacji. Zaczyna padać i nie zanosi się, że szybko przestanie. Martwi mnie zwijanie mokrego namiotu. Jak się okazuje jednak - opad jest lokalny i na samym kempingu nie pada. 


Od razu zaczynam pakowanie. Namiot jest wilgotny, ale nie mokry. Z całym moim majdanem przenoszę się do kuchni. Okazuje się, że miałem nosa, bo teraz to zaczyna padać i to porządnie. W kuchni nie jest za ciepło, czuję że wczoraj nieco się przeziębiłem, a mokra pogoda potęguje poczucie zimna. Dziś jednak czeka mnie komfortowa noc. Dogadałem się z Arturem, moim kolegą który mieszka w okolicy Molde. Odbierze mnie z przystanku autobusowego w Røvik i będę mógł przespać się u niego, a w dodatku rano zostanę odwieziony na lotnisko. Nie trzeba już będzie spać w namiocie. Sprawdzam w intrenecie, że autobus mam kilka minut przed 17, więc postanawiam wyjść jakąś godzinę wcześniej. Do centrum są dobre 2 km, muszę jeszcze zrobić małe zakupy. Przystanek jest gdzieś w pobliżu supermarketu, ale lepiej mieć nieco czasu.

Ruszam do miasta z dwoma plecakami. Mimo że jest chłodno, to marsz mnie rozgrzewa - taki bagaż nieco waży i zaburza cyrkulację powietrza. Po zakupach idę w miejsce gdzie teoretycznie jest przystanek... i nie ma go. Pytam w pobliskiej stacji benzynowej i mówią, że raz tędy autobusy jeżdżą, a raz nie i najbezpieczniej iść na dworzec koło stacji kolejowej i portu. To 10 minut szybkim krokiem.

Centrum komunikacyjne Åndalsnes oprócz dworca autobusowego, kolejowego i portu zawiera także centrum turystyczne oraz dolną stację kolejki na Nesakslę, czyli góry na której byłem pierwszego dnia pobytu. 



Czekam kilka minut, autobus podjeżdża i jak się okazuje, jestem jego jedynym pasażerem. Wysiadam wcześniej niż w Molde, więc teraz koszt to 110 koron. W czasie jazdy robię jeszcze kilka zdjęć niezwykłych widoków. Wkrótce docieramy do promu i dostajemy się na drogą stronę Langfjordu. Tu ciekawostka - z drugiej strony jedzie autobus i kierowcy zamieniają się. Mój dotychczasowy wraca do Åndalsnes, a ten z Molde wraca do Molde, jako nowy kierowca mojego autobusu. Po kilku kilometrach wysiadam w Røvik. Na przystanku czeka na mnie Artur. Miło zobaczyć się po 2 latach.





Reszta wieczoru mija bardzo przyjemnie. Dostaję znacznie lepsze jedzenie niż moje dotychczasowe liofilizaty i konserwy, z Arturem i Jolą rozmawiamy kilka godzin o wszystkim, choć głównie o życiu w Norwegii i lokalnych ciekawostkach. Pora spać, rano Jola ma mnie odwieźć na lotnisko, bo Artur idzie do pracy jeszcze wcześniej.



Rano również dostaję dobre i ciepłe śniadanie, pakuję się i po kilkunastu minutach przez ciekawą drogę, prowadzącą mostem i podmorskim tunelem docieramy na lotnisko. Dziękuję Joli za podrzucenie. Odprawa idzie błyskawicznie, tym razem nadając bagaż do Warszawy nie będę już musiał go odbierać w Oslo i ponownie nadawać. W tą stronę nie ma problemu. Po godzinie czekania wsiadam na pokład samolotu. Zaraz po starcie widzę cały Romsdalfjord, całe Alpy Romsdalskie i Sunnmorskie, widzę nawet Åndalsnes i Ścianę Trolli, jakże małe z tej wysokości. Później już tylko pokrywa chmur, choć wystają nad nią wyższe szczyty. Szczególnie rzucają się w oczy góry otaczające lodowiec Jostedalsbreen - największy lodowiec Norwegii i poza Islandią i Svalbardem - największy w Europie. Po 40 minutach lotu ląduję w Gardermoen.




Mam 8 godzin czekania. Chciałem początkowo jechać pociągiem do Oslo i coś zobaczyć w norweskiej stolicy, w której nigdy nie byłem, ale w końcu rezygnuję. To dodatkowy spory koszt, czasu nie będę miał wcale zbyt wiele, pogoda jest taka sobie, a ja jestem wyraźnie przeziębiony. Daruję sobie, innym razem. 8 godzin dłuży się, ale w końcu zaczyna się odprawa na mój lot do Warszawy.

Tym razem samolot jest pełen i lecą nim niemal w 100% Polacy. Lot przebiega spokojnie, choć nic nie widać, bo raz że jest ciemno, a dwa że pod nami są chmury. Odkrywam za to, że nawet w trybie samolotowym w moim telefonie działa GPS i mogę obserwować swoją pozycję na mapie. Nad Grudziądzem zaczynamy podejście do lądowania, a nad samą Warszawą nie ma już chmur i nocny przelot nad całym miastem robi na mnie wrażenie. W końcu lądowanie na Okęciu.

Opuszczenie samolotu i dotarcie do terminala trwa dłuższą chwilę. Jedziemy dwoma autobusami, ale przed nami robi się jakiś korek i chwilę stoimy. W dodatku wiozą nas na sam koniec i trzeba potem iść kawał drogi. Widzę jakie tłumy kłębią się w terminalu i przeszywa mnie zgroza. My też będziemy tak czekać? Okazuje się, że to jednak pasażerowie przylatujący spoza strefy Schengen. Muszą być testowani na koronawirusa. Ja znów tylko pokazuję swój paszport covidowy i tyle. Odbieram jeszcze bagaż i wychodzę przed terminal. Madzia przyjeżdża po mnie i jedziemy do domu.

Wyjazd mimo że krótki, to okazał się bardzo fajny. Był może stacjonarny, nie miałem samochodu, ale za to pochodziłem po górach i to górach przez duże "G". Pogodę też trafiłem idealną. Zresetowałem się i nieco oderwałem od codziennych obowiązków. Zobaczyłem się też z Arturem i Jolą, co było dodatkowo miłym akcentem.

Jedyne na co mogę być lekko zły to informacja od Artura po wylądowaniu "pięknie u nas widać zorzę, pierwszą tej jesieni". Cholera! Nie mogło tej zorzy być dzień wcześniej, jak tam byłem? Zresztą, zorzę tego dnia było widać na całej północy i internet zalała fala zdjęć. Na dobrą sprawę widziałbym ją pewnie i z samolotu, gdybym patrzył się w okno a nie przysypiał :)

Na zakończenie - znalazłem bardzo ciekawy film, pokazujący góry po których chodziłem z podniebnej perspektywy. Ściana Trolli i okolica robią ogromne wrażenie. Polecam obejrzeć tu.