Moje tegoroczne wakacje były bardzo skromne. Zaledwie kilkudniowy wypad na
Kaszuby i Pomorze (czytaj tu), a poza tym wszystko szczelnie wypełnione pracą. Na tyle
szczelnie, że nie miałem nawet czasu na dłuższe rowerowe wycieczki. Wrzesień
zapowiada się równie źle, ale postanawiam zrobić sobie jednak kilka dni luzu.
Moim celem jest Norwegia - kraj w którym wiele razy byłem, a który jest jednym
z najbardziej malowniczych i niezwykłych w Europie. Ważne jest też to, że dla
Norwegii jesteśmy obecnie strefą "zieloną" jeśli chodzi o pandemię, więc
wystarczy mieć paszport covidowy i nie ma żadnych problemów, testów,
kwarantanny itp. To znaczy byłyby problemy, gdybym jechał przez Danię lub
Szwecję własnym samochodem. To już są strefy czerwone. Ja jednak mam zamiar
polecieć tam samolotem - wyjdzie najszybciej, najtaniej i bez żadnych
obostrzeń. Nie będę co prawda tak niezależny, ale jadę dosłownie na kilka dni,
głównie by pochodzić po górach, więc mogę obyć się swobodnie bez samochodu.
Moim celem są Alpy Romsdalskie - groźne i postrzępione pasmo górskie w
północnej części krainy fiordów, jak nazywa się południowo-zachodnią Norwegię.
Góry nie są może specjalnie wysokie, bo ich najwyższe wierzchołki nie
przekraczają 2000 m n.p.m. ale należy pamiętać, że góry te wychodzą
praktycznie prosto z morza, więc przewyższenia są ogromne, podobnie zresztą jak w sąsiadujących z nimi Alpach Sunnmorskich. Surowy klimat
sprawia też, że wyżej jest sporo lodowców, a sama rzeźba jest typowo alpejska.
Tu znajduje się choćby Trollveggen - najwyższa pionowa skalna ściana w
Europie. Zresztą właśnie w jej okolice zamierzam dotrzeć, do miasteczka
Åndalsnes. Dotrzeć można dwojako - lecąc samolotem do Oslo i
jadąc tam pociągiem, albo lecąc do Oslo, potem do Molde i docierając do
Åndalsnes autobusem. Wybieram tą drugą opcję, bo pasują mi
czasowo połączenia jakie oferuje linia Norwegian, wychodzi też najtaniej.
W
poniedziałek, 13 września, pakuję się w dwa plecaki. Większy, gdzie wchodzi
mój namiot, śpiwór, mata samopompująca, a także kilka liofilizowanych
posiłków, kijki i ubrania na surowe, norweskie warunki. Mniejszy plecak też
jest pełen. Mam zamiar być samowystarczalny przez kilka dni, ograniczając
zakupy na miejscu do minimum. Na Okęciu sprawnie odprawiam swój większy
plecak, od razu do Molde. W Oslo będę musiał poczekać niemal 4 godziny, ale że
lot realizuje ta sama linia, to wszystko poleci transferem. Moja odprawa idzie
szybko, ale przerażeniem ogarnia mnie widok ludzi lecących gdzieś do ciepłych
krajów - ogromny ogon, wypełnianie jakiś dokumentów, płaczące dzieci. Trzeba
mieć samozaparcie.
Samolot do Oslo jest niemal szczelnie
wypełniony. Lot trwa niecałe dwie godziny. Polska tonie w chmurach, ale nad
Szwecją z okna widzę dwa największe jeziora tego kraju i jedne z największych
jezior Europy - Wetter i Wener. Szczególnie to drugie jest dosłownie jak
morze. Z wysokości 11 km nie widać drugiego brzegu, zlewa się z horyzontem!
Samolot w końcu ląduje na lotnisku w Gardermoen. To główny port lotniczy Oslo,
choć od samego miasta odległy o kilkadziesiąt kilometrów.
Na lotnisku okazuje się jednak, że z bliżej niezrozumiałych powodów zamknięte
jest przejście dla pasażerów lecących transferem. Trzeba wyjść na główną halę,
odebrać bagaż, nadać go ponownie, ponownie przejść kontrolę bezpieczeństwa...
ja mam kilka godzin, ale ludzie mający godzinę na przesiadkę nie wyrabiają się
z tym i klną poirytowani. W Warszawie nikt ich o tym nie zawiadomił. Ja po
dłuższej chwili trafiam z powrotem do hali odlotów, czekając na swój samolot
do Molde.
Wreszcie zaczyna się boarding, który teraz trwa już
bardzo szybko - pasażerów jest dosłownie garstka. Gdy wznosimy się w powietrze
już się ściemnia, ale widzę pod sobą liczne jeziora, potem skalisty płaskowyż
i pokryte lodowcami i śniegiem góry Jotunheimen. Lot trwa zaledwie 45 minut i
wkrótce po wzniesieniu się na wysokość przelotową samolot zwalnia i zaczyna
schodzić w dół. Przy podejściu do Molde przelatujemy już nisko nad szczytami
Alp Sunnmorskich i Romsdalskich - mimo zapadających ciemności wygląda to niesamowicie. Po
chwili jestem na małym lotnisku.
Kemping w Molde działa do godziny
22, więc żwawo idę w jego kierunku. To jakiś kilometr marszu i mimo kilku
stopni powyżej zera rozgrzewam się. Melduję się na kempingu, rozbijam namiot
na miejscu dla kamperów. Kemping jest bardzo ładny, położony nad samym morzem.
Kuchnia, łazienka - wszystko ma wysoki standard, ale prócz kilku kamperów nie
ma tu w ogóle nikogo, więc wieczór spędzam sam, jedząc wreszcie coś ciepłego.
Pora iść spać, pierwszy poranny autobus do Åndalsnes jest kilka
minut po 6 rano, więc nastawiam budzik na 5.
Kilka godzin snu to mało by wypocząć. Gdy wstaję jest nadal ciemno, więc
zwijam namiot przy świetle czołówki. Jest cały wilgotny, ale wiem że za jakieś
dwie godziny znów go rozstawię i wyschnie. Na szczęście do przystanku mam
dosłownie 100 m. Autobus jest niemal pusty, podróż ma trwać półtorej godziny i
kosztuje mnie 148 koron. W tej cenie jest również przeprawa promowa, bo droga
nie ma ciągłości. Powoli się rozwidnia, jadę w stronę majestatycznych,
szpiczastych gór. Pogoda zapowiada się znakomicie.
W
Åndalsnes autobus objeżdża jeszcze całe miasteczko. Żałuję, że
nie wysiadłem na samym początku, bo 10 minut krążenia... tylko wydłużyło mój
marsz na kemping - ostatni przystanek jest dalej niż pierwszy. Muszę przejść
dobre 2-3 km zanim dotrę w docelowe miejsce. Marsz z dwoma plecakami mocno
mnie rozgrzewa. Dochodzi 8 rano, na recepcji nie ma jeszcze nikogo. Rozbijam
namiot, jem ciepły liofilizowany "zapychacz" w postaci puree z jakimś
pseudomięsem. Przebieram się w górskie ciuchy, do małego plecaka pakuję
kurtkę, picie oraz prowiant na wycieczkę. Na recepcji pojawiła się obsługa,
więc melduję się i płacę za 3 dni pobytu (2 noclegi). Wychodzi 400 koron.
Kemping jest bardzo ładnie położony, poza miastem, ma wysoki standard, jest tu
miła i ciepła kuchnia i przyzwoity węzeł sanitarny.
Ruszam przez kładkę na rzece Rauma. Idę lokalną drogą w dzielnicy mieszkalnej,
położonej bezpośrednio pod niemal pionowymi, skalnymi ścianami. Docieram na
parking, skąd zaczyna się szlak Romsdalseggen, którym zamierzam dotrzeć tak
daleko jak to się da. Pierwszym ciekawym obiektem będzie położona kilkaset
metrów wyżej Rampestreken - kładka nad skalną ścianą, skąd rozpościera się
wspaniała panorama. Wyżej znajduje się szczyt Nesaksli - stromej góry, gdzie
można dotrzeć też kolejką linową z Åndalsnes. Wariant pieszy z
początku to metalowe podesty, ale później zaczyna się bardzo strome podejście
po korzeniach. Przyznam, że jest to bardzo męczące, a upał, który zaczyna się
powoli robić, nie pomaga w tym podejściu. Ubrałem się chyba zbyt ciepło, nie
przewidziałem że temperatura tak wzrośnie.
Wreszcie nad głową pojawia się zawieszona w ścianie Rampestreken. Jeszcze
kilka minut i mogę na nią wejść. Końcówka jest ażurowa, można spojrzeć w dół.
Widok rzeczywiście jest świetny, a dzisiejsza pogoda dodatkowo go potęguje.
Jednak to nieco ponad 500 m n.p.m. a im wyżej, tym panorama będzie coraz
szersza. Po kilkunastu minutach wspinaczki naprawdę stromymi i przepaścistymi
chodnikami docieram na szczyt Nesaksli, w pobliżu górnej stacji kolejki
linowej. Tu również jest metalowa platforma widokowa. Stąd dopiero widać, że
szlak wznosi się wyżej i wyżej, a wycieczka będzie naprawdę długa.
Po krótkim odpoczynku ruszam dalej. Pot leje się z czoła, upał narasta. Widoki
jednak rekompensują wysiłek. Słychać dzwonki owiec, które tutaj wolno się
pasą. Zawsze mnie to rozczula w norweskich górach. Po osiągnięciu szczytu
kolejnego wzniesienia zaczyna się wąska i momentami eksponowana grań, która po
chwili staje się znów wznoszącym się grzbietem. To już 1000 m n.p.m. Przede
mną dwa kolejne szczyty. To już chyba koniec wzniesień, już tylko tam i z
powrotem. Znów mijam eksponowany odcinek nad przepaścią, znów mozolne
podejście po kamieniach. Wreszcie jestem i... i to wcale nie koniec. Kilometr
dalej kolejna góra. Miejsce gdzie dotarłem, mimo imponującego kamiennego
kopca, to tylko punkt widokowy. Nazywa się Akesvarden i ma 1140 m n.p.m.
Tu postanawiam zakończyć wycieczkę. Kosztowała mnie już sporo sił, a przecież
trzeba wrócić. Rzeczywiście widok stąd jest wspaniały, na doliny Romsdalen i
Isterdalen, ale także na Romsdalfjord. Widać nawet odległe Molde! Odpoczywam
dłuższą chwilę, zjadam coś z moich zapasów. Martwi mnie woda, która powoli mi
się kończy, a najbliższe jej źródło jest w okolicy Rampestreken. No cóż,
założyłem że będzie sporo chłodniej i będę znacznie mniej pił.
Ruszam
w dół. Idzie mi się tak sobie, odczuwam zmęczenie i nie mam wielkiej motywacji
by przyspieszyć. Kamienie zresztą nie pomagają. Bardziej eksponowane miejsca
wymagają uwagi, nie można przez nie przebiegać, tylko trzeba pokonać ostrożnie.
Pojawia się nieco turystów, ale ogólnie szlak jest bardzo pusty. W Polsce, w
Tatrach, takie pustki właściwie nigdy nie występują.
Mijam kolejne, coraz niższe wzniesienia grzbietu, docieram w końcu do górnej
stacji kolejki linowej. Tu widzę robotnika który... bez żadnego zabezpieczenia
stoi na krawędzi dachu. Gdyby się pośliznął, to czeka go lot w ogromną
przepaść. Ciekawostka, takie podejście do BHP. Ale kamizelkę odblaskową ma, tu
już wszystko musi się zgadzać :)
Jeszcze kilkanaście minut w dół, po najbardziej chyba stromym odcinku. W tą
stronę trzeba dwa razy bardziej uważać, bo potknięcie może być opłakane w
skutkach. Docieram do Rampestreken i napełniam bidon zimną wodą. Uff... Od
razu lepiej.
Jeszcze dobre 30 minut zejścia. W górę było to
męczące, ale w dół, po tych korzeniach... dramat. Nie da się iść szybko,
trzeba uważać, a całość jest naprawdę stroma. Z wielką ulgą witam parking w
Åndalsnes. Wycieczka okazała się wspaniała widokowo, ale męcząca z powodu
upału i nieprzyjemnego w wielu miejscach podłoża.
Idę przez
centrum miasta, docieram do sklepu REMA-1000. To tanie supermarkety, gdzie
norweskie ceny bywają jeszcze znośne. Kupuję kilka podstawowych rzeczy i
wracam na kemping. Teraz jeszcze kupuję na recepcji żetony pod prysznic - 3 po
20 koron każdy. Każdy zapewnia 5 minut gorącej wody. Wystarczy na cały mój
pobyt. Jem kolację, dłuższą chwilę siedzę z książką w kuchni. Oczy jednak
szybko zaczynają się zamykać - mało dziś spałem, wysiłek był duży, więc nic
dziwnego. Przed 22 jestem w namiocie i układam się do snu.
Rano budzę się tuż przed świtem. Dzisiejszy plan jest dość ambitny, ale wymaga
nieco szczęścia. Moja górska wycieczka ma zacząć się na górnym parkingu
Trollstigen - słynnej Drogi (lub Drabiny) Trolli. To 17 km marszu i 700 m
przewyższenia. Zakładam jednak, że uda mi się podjechać z kimś łapiąc tzw.
stopa. To właśnie kwestia szczęścia, czy ktoś mnie podwiezie czy nie. Pogoda
jest równie dobra jak wczoraj, ale tym razem wiem, że będę sporo wyżej, więc
chyba upał mi już dokuczać nie będzie. Jem śniadanie, pakuję plecak i ruszam
żwawym krokiem. Tak czy siak pierwsze 3 km muszę przejść sam, bo to boczna
droga, którą dopiero dotrę do drogi nr 63, prowadzącej w górę doliny
Isterdalen, kończącej się serpentynami Trollstigen.
Przy połączeniu dróg jest również kemping. Zdejmuję plecak, zerkam na drogę i
macham ręką, bo jedzie jakiś samochód. O dziwo, zatrzymuje się! Starszy
mężczyzna jedzie właśnie w górę, pyta tylko czy nie mam koronawirusa, ale gdy
widzi maskę nie robi problemów i mówi, że zawiezie mnie na górny parking.
Wprost idealnie! Nie czekałem nawet minuty! Jazda trwa dłuższą chwilę,
rozmawiamy o okolicznych górach, o covidowej sytuacji... nawet nie wiem kiedy
mijamy serpentyny i wysiadam na parkingu. Dziękuję mu jeszcze raz, życząc
miłego dnia.
Tu jest już zupełnie inny świat niż 700 m niżej. Jałowa i kamienista
przestrzeń, potężne góry dookoła, płaty śniegu. Jest też o wiele chłodniej. Mój
szlak prowadzi dość wyraźną ścieżką na wschód, w wielką, zawieszoną dolinę. Po
kilku kilometrach marszu dotrę do szczytu Trollveggen i spojrzę w dół tej
gigantycznej skalnej ściany. Na razie jednak nie widać gdzie jest ten szczyt.
Mijam potężne stożki piargowe i zakosami pnę się w górę przy wielkim
wodospadzie. Za mną została Droga Trolli i jej niesamowite serpentyny.
Kolejne piętro doliny jest niemal płaskie, a nawet obniża się w południowej
części i widać tam spory górski staw. Przede mną widzę dwójkę turystów,
zmierzających tam gdzie i ja. Poza tym - nie ma tu nikogo. Dolinę zamyka spore
wzniesienie usłane głazami, wydaje mi się, że to tam właśnie jest już koniec
szlaku i szczyt Ściany Trolli. Podejście jest męczące zarówno z powodu
nastromienia terenu, jak i uciążliwości w przemieszczaniu się po luźnych
kamieniach. W dodatku nie ma tu jako takiej ścieżki, po prostu raz na jakiś
czas spotyka się kopczyk z kamieni, który pozwala na utrzymanie kierunku
marszu.
Gdy docieram do miejsca które wydaje się być końcem wędrówki... wyłania się
kolejne piętro doliny. Rozległa kamienista przestrzeń, zamknięta poszarpaną
granią Trollryggen (Trolltindene). No tak, poznaję - to tam musi być krawędź Trollveggen, wczoraj
widziałem tą grań z drugiej strony. I rzeczywiście, liczne turnie można wyobrazić sobie jako postacie troli. Ale to nadal straszny kawał. W tej części
szlaku pojawiają się już płaty śniegu, są tu również mniejsze i większe
jeziorka. Na północ otwiera się kolejna zawieszona dolina opadająca w kierunku
Åndalsnes. Trzeba przyznać, że rozmiary tego wszystkiego są
imponujące.
Czeka mnie kilkadziesiąt metrów zejścia. Tu jest jakoś
szczególnie mylnie i niewygodnie. Mijam w końcu wypływ ze stawu i rozpoczynam
ostatnie podejście. Mam już powoli dość, cieszę się, że nie okazało się to
kolejnym "przedszczytem". Zresztą, siedzą tam ludzie idący przede mną, więc
inaczej być nie może.
Gdy docieram wreszcie na miejsce od razu zakładam kurtkę. Wysiłek się
skończył, a zza krawędzi uderza we mnie lodowaty wiatr. Tego co widać w dół
nie odda żadne zdjęcie. Niesamowita, całkowicie pionowa, czarna ściana ze
skrzesanych skał. Najwyższy szczyt grani Trolltindene, czyli Store Trolltinden ma 1788 m n.p.m. Z miejsca gdzie jestem, czyli wysokości 1430 m n.p.m. w dół
jest ponad kilometr pionu, ale od samego szczytu około 1400 m. Z chyba żadnego
innego miejsca to urwisko nie wygląda tak groźnie i niesamowicie zarazem.
Dopiero z góry można odczuć jak jest wysokie i jakim alpinistycznym wyzwaniem
musi być jego pokonanie. Latem to kilkudniowa wspinaczka, ale polscy alpiniści którzy pierwsi je przeszli w warunkach zimowych spędzili w
ścianie trzynaście dni! Widoki na pozostałe góry i doliny też zresztą są
imponujące i niesamowite, dlatego rozkoszuję się nimi dłuższą chwilę.
Po odpoczynku, posiłku i sesji zdjęciowej ruszam w drogę powrotną. Będzie niby
sporo lżej, bo w dół, ale ruchome głazy i mało intuicyjna droga dadzą się
zapewne odczuć. Pierwszy odcinek idzie sprawnie, aż do momentu gdy mijam małe
stawki i płaty śniegu. Teraz dobre 300 m w dół po stromym kamienistym zboczu.
Ależ to jest męczące. Mam już dość, a przecież to dopiero połowa drogi.
Zejście nie chce się skończyć.
Docieram w końcu do pośredniego piętra doliny i tu ruszam już
żwawiej. Tu zresztą jest całkiem wyraźna ścieżka. Wkrótce jednak zaczyna się
kolejne strome zejście, stąd już widać parking przy Trollstigen. Jeszcze sporo
do niego mi zostało, ale stromość terenu w połączeniu z moim zmęczeniem sprawia,
że idę dość wolno. Ciekawe, ale jak szedłem w górę, to nie wydawało mi się tu
tak stromo. Mijam wreszcie pokaźny piarg i ostatnie kilkaset metrów pokonuję już
niemal płaską ścieżką. Schodzę jeszcze na punkt widokowy umiejscowiony nad
przepaścią, wprost nad Trollstigen. Stąd chyba najlepiej widać wszystkie zakręty
tej niezwykłej drogi.
Na parkingu przypinam do plecaka kijki, zakładam kurtkę. Zaczynam machać na
samochody ale... ale tym razem nie mam szczęścia i nikt nie chce się
zatrzymać. Ruch w ogóle nie jest zbyt wielki. Szybko liczę w głowie... 17 km,
czyli 3 godziny marszu. Jest 16, więc na kempingu będę o 19 i to jak od razu
zacznę zejście. Postanawiam nie czekać na okazję, która może się nie trafić,
tylko ruszyć w dół piechotą. Dojdą dodatkowe 3 męczące godziny, ale pozwoli mi
to też na dokładne obejrzenie Trollstigen i zrobienie na niej zdjęć.
Droga jest wręcz niesamowita. Powstała jeszcze przed II wojną światową i jest
niezwykłym dziełem inżynierskim. 11 serpentyn jest wciśniętych w naturalny
sposób pomiędzy skały niemal pionowej ściany, zamykającej dolinę od południa.
W dodatku z gór spływają tu dwa potężne wodospady i droga przekracza je oba i
to w kilku miejscach. Teraz ruch jest niewielki, ale w szczycie sezonu jazda
tędy należy do emocjonujących przeżyć. Jako kierowca podjeżdżałem tą drogą
kilka lat temu
i byłem tak skupiony na jeździe, że ciężko mi było się rozglądać. Teraz nic
nie stoi na przeszkodzie by móc podziwiać widoki i uwieczniać je na
fotografiach.
Od małego parkingu na dole nachylenie asfaltu maleje, choć cały czas idę
w dół. Ruch niemal zamiera. A mi zostało jeszcze 10 km marszu. Już mnie bolą
kolana, już nie chcę mi się iść, a tu spory odcinek przede mną. Macham na
nieliczne pojazdy, ale nikt nie chce się zatrzymać. Zaciskam zęby i maszeruję
dalej, obliczając że dotrę na kemping już jak zacznie robić się ciemno. Na
kolejny samochód macham już właściwie od niechcenia, pewien że też się nie
zatrzyma. O dziwo... zatrzymuje się! Jadący do
Åndalsnes mężczyzna nie widzi żadnego problemu by mnie podrzucić
na sam kemping, skracając o 7 km mój marsz. Jestem mu bardzo wdzięczny, bo już
naprawdę miałem dość tej wycieczki. Rozmawiam z nim chwilę o polskich górach
podobnych do tych (Tatry), o tłumach w Polsce, o sytuacji pandemicznej w
Norwegii. Droga mija błyskawicznie. Dziękuję jeszcze raz za podrzucenie.
Na kempingu zasłużony ciepły posiłek, czyli kolejny ziemniaczano-mięsny
liofilizat, uzupełniony puszką tuńczyka. Prysznic i chwila relaksu w kuchni, w
której para młodych Norwegów pichci coś smakowitego. Chcą mnie tym nawet
poczęstować, ale odmawiam, bo ziemniaczane puree zapchało mnie dostatecznie.
Pora spać, jutro wycieczkę ograniczę do mniej górskich celów, poza tym po
południu muszę wracać w kierunku Molde.
W nocy pada deszcz, na szczęście nie jakoś mocno.
Rano jest jednak mgliście, mokro i zdecydowanie nieprzyjemnie. Dobry dzień na
dolinową wycieczkę, dziś góry nie byłyby zbyt dobrym pomysłem. Jako cel
obieram dolinę Romsdalen, chcę dojść do miejsca, skąd ścianę Trollveggen będę
mógł w całej okazałości zobaczyć z dołu. Skoro wczoraj widziałem ją z góry, to
będzie to fajne dopełnienie pobytu w tej okolicy. Ruszam wzdłuż głównej drogi
E136, prowadzącej do Dombås i Oslo. Droga zresztą mi znana, jechałem nią
w 2019 roku. Zaraz po wyjściu z kempingu mijam żołnierzy, których spotykam od początku
mojego pobytu. Biegają, jeżdżą wojskowymi pojazdami, a codziennie gdzieś z gór
wyraźnie słychać odgłosy strzelania. Pewnie norweska armia ma jakieś ćwiczenia
w okolicy. Droga E136 nie ma z początku żadnego pobocza i idzie się nią mało
przyjemnie, co chwila mijają mnie ciężarówki.
Kawałek dalej obok pojawia się droga szutrowa, a później również asfaltowy
ciąg pieszo-rowerowy. Po drugiej stronie widać też tory kolejowe lini
Åndalsnes - Oslo, która jest ponoć jedną z większych atrakcji
Norwegii. No cóż, była to dla mnie jedna z opcji dotarcia tutaj, świadomie
zrezygnowałem, ale może warto kiedyś się przejechać? Zresztą po chwili marszu
mija mnie nowoczesny pociąg. Moja ścieżka przechodzi mostkiem ponad główną
drogą i linią kolejową, a wysoki i charakterystyczny Romsdalhornet stąd
prezentuje się naprawdę imponująco.
Trollveggen wyłania się również coraz wyraźniej. Mijam lokalną elektrownię
wodną, mijam zabudowania jakiejś wioski i docieram do miejsca skąd całą ścianę
widać już bardzo dobrze. Przeszedłem 7,5 km, więc cała trasa wyniesie 15 km.
Niby nic, a jednak kawałek. Robię kilka zdjęć, choć oczywiście nie oddadzą one
ogromu tej ściany. Zresztą, z góry wyglądała znacznie groźniej. Może gdybym
stanął bezpośrednio pod nią i spojrzał w górę? Stąd to po prostu potężna
skalna ściana, ale wczorajszy widok zrobił na mnie większe wrażenie.
Wracam na kemping. 7,5 km marszu bez większej motywacji.
Zaczyna padać i nie zanosi się, że szybko przestanie. Martwi mnie zwijanie
mokrego namiotu. Jak się okazuje jednak - opad jest lokalny i na samym kempingu
nie pada.
Od razu zaczynam pakowanie. Namiot jest wilgotny, ale nie mokry. Z całym moim
majdanem przenoszę się do kuchni. Okazuje się, że miałem nosa, bo teraz to
zaczyna padać i to porządnie. W kuchni nie jest za ciepło, czuję że wczoraj
nieco się przeziębiłem, a mokra pogoda potęguje poczucie zimna. Dziś jednak
czeka mnie komfortowa noc. Dogadałem się z Arturem, moim kolegą który mieszka
w okolicy Molde. Odbierze mnie z przystanku autobusowego w Røvik i będę
mógł przespać się u niego, a w dodatku rano zostanę odwieziony na lotnisko.
Nie trzeba już będzie spać w namiocie. Sprawdzam w intrenecie, że autobus mam
kilka minut przed 17, więc postanawiam wyjść jakąś godzinę wcześniej. Do
centrum są dobre 2 km, muszę jeszcze zrobić małe zakupy. Przystanek jest
gdzieś w pobliżu supermarketu, ale lepiej mieć nieco czasu.
Ruszam do miasta z dwoma plecakami. Mimo że jest chłodno, to marsz mnie
rozgrzewa - taki bagaż nieco waży i zaburza cyrkulację powietrza. Po zakupach
idę w miejsce gdzie teoretycznie jest przystanek... i nie ma go. Pytam w
pobliskiej stacji benzynowej i mówią, że raz tędy autobusy jeżdżą, a raz nie i
najbezpieczniej iść na dworzec koło stacji kolejowej i portu. To 10 minut szybkim krokiem.
Centrum komunikacyjne
Åndalsnes oprócz dworca autobusowego, kolejowego i portu zawiera
także centrum turystyczne oraz dolną stację kolejki na Nesakslę, czyli góry na
której byłem pierwszego dnia pobytu.
Czekam kilka minut, autobus podjeżdża i jak się okazuje, jestem jego jedynym
pasażerem. Wysiadam wcześniej niż w Molde, więc teraz koszt to 110 koron. W
czasie jazdy robię jeszcze kilka zdjęć niezwykłych widoków. Wkrótce docieramy
do promu i dostajemy się na drogą stronę Langfjordu. Tu ciekawostka - z
drugiej strony jedzie autobus i kierowcy zamieniają się. Mój dotychczasowy
wraca do Åndalsnes, a ten z Molde wraca do Molde, jako nowy
kierowca mojego autobusu. Po kilku kilometrach wysiadam w Røvik.
Na przystanku czeka na mnie Artur. Miło zobaczyć się po 2 latach.
Reszta wieczoru mija bardzo przyjemnie. Dostaję znacznie lepsze jedzenie niż
moje dotychczasowe liofilizaty i konserwy, z Arturem i Jolą rozmawiamy kilka
godzin o wszystkim, choć głównie o życiu w Norwegii i lokalnych ciekawostkach.
Pora spać, rano Jola ma mnie odwieźć na lotnisko, bo Artur idzie do pracy
jeszcze wcześniej.
Rano również dostaję dobre i ciepłe śniadanie, pakuję się i po
kilkunastu minutach przez ciekawą drogę, prowadzącą mostem i podmorskim
tunelem docieramy na lotnisko. Dziękuję Joli za podrzucenie. Odprawa idzie
błyskawicznie, tym razem nadając bagaż do Warszawy nie będę już musiał go
odbierać w Oslo i ponownie nadawać. W tą stronę nie ma problemu. Po godzinie
czekania wsiadam na pokład samolotu. Zaraz po starcie widzę cały Romsdalfjord,
całe Alpy Romsdalskie i Sunnmorskie, widzę nawet Åndalsnes i Ścianę Trolli,
jakże małe z tej wysokości. Później już tylko pokrywa chmur, choć wystają nad
nią wyższe szczyty. Szczególnie rzucają się w oczy góry otaczające lodowiec
Jostedalsbreen - największy lodowiec Norwegii i poza Islandią i Svalbardem -
największy w Europie. Po 40 minutach lotu ląduję w Gardermoen.
Mam 8 godzin czekania. Chciałem początkowo jechać pociągiem do Oslo i coś
zobaczyć w norweskiej stolicy, w której nigdy nie byłem, ale w końcu
rezygnuję. To dodatkowy spory koszt, czasu nie będę miał wcale zbyt wiele,
pogoda jest taka sobie, a ja jestem wyraźnie przeziębiony. Daruję sobie, innym
razem. 8 godzin dłuży się, ale w końcu zaczyna się odprawa na mój lot do
Warszawy.
Tym razem samolot jest pełen i lecą nim niemal w 100%
Polacy. Lot przebiega spokojnie, choć nic nie widać, bo raz że jest ciemno, a
dwa że pod nami są chmury. Odkrywam za to, że nawet w trybie samolotowym w
moim telefonie działa GPS i mogę obserwować swoją pozycję na mapie. Nad
Grudziądzem zaczynamy podejście do lądowania, a nad samą Warszawą nie ma już
chmur i nocny przelot nad całym miastem robi na mnie wrażenie. W końcu
lądowanie na Okęciu.
Opuszczenie samolotu i dotarcie do terminala
trwa dłuższą chwilę. Jedziemy dwoma autobusami, ale przed nami robi się jakiś
korek i chwilę stoimy. W dodatku wiozą nas na sam koniec i trzeba potem iść
kawał drogi. Widzę jakie tłumy kłębią się w terminalu i przeszywa mnie zgroza.
My też będziemy tak czekać? Okazuje się, że to jednak pasażerowie przylatujący
spoza strefy Schengen. Muszą być testowani na koronawirusa. Ja znów tylko
pokazuję swój paszport covidowy i tyle. Odbieram jeszcze bagaż i wychodzę
przed terminal. Madzia przyjeżdża po mnie i jedziemy do domu.
Wyjazd
mimo że krótki, to okazał się bardzo fajny. Był może stacjonarny, nie miałem
samochodu, ale za to pochodziłem po górach i to górach przez duże "G". Pogodę
też trafiłem idealną. Zresetowałem się i nieco oderwałem od codziennych
obowiązków. Zobaczyłem się też z Arturem i Jolą, co było dodatkowo miłym
akcentem.
Jedyne na co mogę być lekko zły to informacja od Artura
po wylądowaniu "pięknie u nas widać zorzę, pierwszą tej jesieni". Cholera! Nie
mogło tej zorzy być dzień wcześniej, jak tam byłem? Zresztą, zorzę tego dnia
było widać na całej północy i internet zalała fala zdjęć. Na dobrą sprawę
widziałbym ją pewnie i z samolotu, gdybym patrzył się w okno a nie przysypiał
:)
Na zakończenie - znalazłem bardzo ciekawy film, pokazujący góry po których chodziłem z podniebnej perspektywy. Ściana Trolli i okolica robią ogromne wrażenie. Polecam obejrzeć tu.