Ten rok jest można by powiedzieć tragiczny pod względem ilości przejechanych
kilometrów na rowerze, a także ilości tras dłuższych. Mogę nawet już teraz
powiedzieć, że jest w dużej mierze stracony rowerowo. No cóż, efekt poważnych
zmian w życiu i przestawienia priorytetów. Ale jednak co jakiś czas odzywa się
"zew" by pokonać choć trochę dłuższą trasę. A że piątek mam akurat wolny i
zapowiada się niezła pogoda, to postanawiam to wykorzystać.
Ruszam o 8 rano z domu, ubrany na krótko. Choć niby jest ciepło, to czuć już
wyraźnie, że wyjątkowo upalne lato ma się ku końcowi. Pierwsze kilometry wręcz
marznę. No ale wystarczy chwila słońca, jedno czy drugie zatrzymanie się na
światłach i od razu robi się cieplej. Mijam Mokotów i nieszczęsną budowę
tramwaju do Wilanowa, która od kilku lat mocno paraliżuje ruch w tej części
miasta, zarówno samochodowy jak i rowerowy. Jak dla mnie to wybitnie nietrafiona
inwestycja, a tempo prac woła o pomstę do nieba. Docieram na Bulwary Wiślane,
które o tej porze dnia są niemal puste. Dość szybko i sprawnie mijam centrum
miasta i docieram na Żoliborz. Cały czas wzdłuż Wisły, choć w Lesie Młocińskim
trzeba wiedzieć jak pojechać. Na północnej granicy Warszawy budowany jest
gazociąg i tylko w jednym miejscu da się przejechać rowerem do Łomianek. Dalej
już sprawnie, lokalnymi ścieżkami rowerowymi i drogami, do Dziekanowa.
Jeszcze kilka kilometrów i skręcę na Palmiry... ale okazuje się, że
przegapiam skręt. Pozostaje mi jechać dalej, do Czosnowa. Tam odbiję na
południe. To nadłoży nieco do zaplanowanej trasy, ale nie będzie to szczególnie
problemowe. W końcu skręcam w lewo, przecinam ruchliwą i przebudowywaną drogę S7
i kieruję się na Kaliszki. W końcu docieram do lasów Puszczy Kampinoskiej, ale
nie zagłębiam się w nie, po prostu jadę ich skrajem.
Droga w tym rejonie jest bardzo malownicza i mógłbym powiedzieć, że
sielska. Jedzie się niezwykle przyjemnie, w dodatku pomaga wiejący w plecy
wiatr. Na pewnym odcinku jest to tzw. Trakt Partyzancki, gdzie jest szereg
pomników różnych oddziałów partyzanckich walczących w czasie II wojny światowej
w pobliskich lasach. Pora jednak odbić na północ, na Sowią Wolę. Jadąc na zachód
dojadę do bardzo ruchliwej drogi nr 579, a za wszelką cenę chcę jej uniknąć.
Lepiej nawet nadłożyć kilometrów. Przecinam kanał Łasica - dawną rzekę uchodzącą
do Bzury, ale obecnie jest to poprzegradzany jazami i zaporami, zarośnięty
trzcinami obszar stojącej wody.
W Sowiej Woli jakieś małe zakupy w lokalnym sklepie - izotonik i batonik.
I dalej na zachód, wciąż oddalając się od Warszawy. Przecinam drogę nr 579 i dość dziurawym asfaltem jadę dalej wzdłuż wysokich wydm, towarzyszących mi cały czas. Otoczenie przypomina mi Polskę z lat 90-tych. Są tu stare wiaty przystankowe, nawet nazwy miejscowości są na takich dawnych tabliczkach. Jakby cofnąć się w czasie.
W końcu docieram do Górek, położonych niemal dokładnie w środku Kampinoskiego Parku Narodowego. Teraz skręcam na południowy zachód. Najpierw jest dobrej jakości asfalt, potem, gdy przecinam południowy pas wydmowy, pojawia się kilka kilometrów szutru, który jednak nie jest wielkim problemem.
Docieram w końcu do miejscowości Kampinos, od której wzięła nazwę cała puszcza. Po przecięciu drogi nr 580 i krótkim odpoczynku w lokalnym parku, czeka mnie już tylko nudny powrót do Warszawy takimi nieco bocznymi drogami. Celowo wybieram takie, gdzie ruch jest mniejszy.
Najpierw jadę na południe, do miejscowości Podkampinos. Skręcam na wschód i od razu czuję, że powrót będzie wyzwaniem. Wiatr, który dotąd pomagał, skutecznie teraz przeszkadza. Nie jestem w stanie jechać szybciej niż 25 km/h. Dojeżdżam do Leszna, znów kawałek na południe i znów na wschód. Ruch wyraźnie się zwiększa, momentami stając się wręcz mocno uciążliwy. W końcu w Umiastowie pojawia się ścieżka rowerowa, na którą z ulgą zjeżdżam.
Dalsza trasa to już walka z czasem, bo muszę być na godzinę 17 w pracy. Mijam Mory, obwodnicę Warszawy, mijam budowę stacji metra na Karolinie. Jadę kawałek ulicą Połczyńską, potem kieruję się na Ursus i Włochy. Nie chcę jechać przez Raszyn, teraz już potrzebuję ścieżek rowerowych, a nie walki z samochodami. Przez Okęcie docieram na Ursynów i w końcu do domu. Uff... czasu mam bardzo mało, ale wystarcza go na szybki prysznic i ekspresowy obiad przed pracą.
Przejechałem 135,5 km. To jedna z najdłuższych, o ile nie najdłuższa tegoroczna wycieczka rowerowa. Nie kosztowała może najwięcej wysiłku, zdecydowanie bardziej wyczerpująca była trasa w Beskidach (czytaj
tu), ale też ją odczułem. Załączam mapkę trasy.
Ogólnie mało w tym roku tras powyżej 100 km, o takich powyżej 200 km nie wspomnę. Może coś jeszcze zrobię w październiku, jeśli będzie chłodno i pogodnie.