W połowie stycznia czeka mnie służbowy wyjazd do stolicy polskich Tatr - realizacja konkursów Pucharu Świata w skokach narciarskich. Ostatnio byłem tu na takim samym wyjeździe dwa lata temu, a czasie największych obostrzeń pandemicznych (czytaj tu). Teraz żadne obostrzenia na szczęście nie obowiązują, ale podobnie jak wtedy, mam zamiar wykorzystać wolny czas na małe górskie wycieczki. Zima teraz jest znacznie łagodniejsza niż wtedy.
Gdy w czwartek wyjeżdżam z Warszawy, pogoda jest wręcz wiosenna. 8 stopni powyżej zera. W Krakowie jest już 10 stopni. Jednak na samej Zakopiance, w miarę zdobywania wysokości, robi się coraz chłodniej. Pogoda jest doskonała, Tatry znów widać z dalekich odległości, bo już sprzed Krakowa. Co prawda nie jest to spektakularny widok, bo raz po raz chowają się w chmurach. Za Rabką rozpogadza się i szczyty dominują na powoli ciemniejącym niebie. Udaje mi się zrobić kilka zdjęć z okolic Poronina.
W samym Zakopanem od razu jadę pod skocznię, zainstalować swój sprzęt. Trwa to niemal dwie godziny. Docieram do hotelu, który jest niecały kilometr dalej. Pamięta czasy Gierka, jest strasznie akustyczny, nie mam zasłon w pokoju, ale w sumie jest ok, lepszy niż ten w którym ostatnio spałem w Katowicach (czytaj tu). Aby rozruszać się po całym dniu spędzonym w samochodzie i wykorzystać niezłą pogodę, ruszam na wieczorny spacer na Gubałówkę.
Z hotelu do Krupówek jest dość blisko. Ludzi nie ma zbyt wielu, ale to dopiero czwartek, jutro pewnie zjadą się tłumy. Na Krupówkach jest istne lodowisko, ciężko się idzie. Docieram w końcu pod Gubałówkę i zaczynam podejście szlakiem przez Walową Górę.
Początkowy odcinek to asfaltowa droga, która wydaje się zupełnie czysta. Nic bardziej mylnego. Powierzchnię pokrywa niewidzialna warstwa lodu, jest tak ślisko, że zmusza mnie to do podchodzenia po śniegu, obok drogi. Wyżej zaczyna się coś w rodzaju wąwozu. Niestety tu dla odmiany płynie woda i robi się straszne błocko, a nie ma jak uciec na bok. Wreszcie ponad wąwozem zaczyna się coraz więcej śniegu. Można już podchodzić względnie normalnie. Przechodzę w poprzek stoku, skąd już całkiem nieźle widać położone w dole Zakopane. Potem wydeptanymi śladami idę przez las, klucząc pomiędzy połamanymi drzewami. W świetle czołówki idzie się całkiem dobrze, a zbetonowany śnieg stanowi dobre podłoże. Skręcam w lewo, mijam zabudowania i znów przez las zmierzam w stronę wieży przekaźnika telewizyjnego.
Docieram do drogi na grzebiecie Gubałówki, dochodzę do jednej z pustych o tej porze restauracji i wchodzę na jej taras widokowy. Pięknie stąd prezentuje się Zakopane, wyłaniające się z mroku Tatry i rozgwieżdżone niebo. Nie mam ze sobą statywu, ale ustawiam aparat na jakimś słupku balustrady. Jest nieruchomy, mogę więc wykonać sporo zdjęć z długimi czasami naświetlania. Wychodzą całkiem ciekawie. Po dłuższej sesji marznę jednak coraz bardziej, więc ruszam w drogę powrotną.
W dół idę dokładnie tak samo jak przyszedłem. To najłagodniejsza trasa, a na tym zlodzonym śniegu, bez raczków, to najrozsądniejsze wyjście. Idzie się jednak całkiem nieźle i szybko. Błotnisty odcinek nie jest już tak miły, a ślizgawka na samym dole jest jeszcze gorsza. Na Krupówkach ludzi nieco mniej, ale odsetek totalnie pijanych zdecydowanie większy. Docieram do hotelu. Spacer dobrze mi zrobił, dotleniłem się, przeszedłem około 8 kilometrów.
Rano mam zamiar gdzieś się przejść, ale pogoda jest nieszczególna, więc odpuszczam. Dziś pierwszy dzień transmisji, więc nieco więcej pracy niż przy pozostałych, pod skocznią muszę być wcześniej, około południa. Kończę pracę po 20, więc szybko wracam do hotelu i przebieram się w bardziej górskie ubranie. Spacer ma być tym razem krótki, ale może znów zrobię jakieś nocne zdjęcia? Idę na Antałówkę. Gdy przecinam Krupówki zauważam już o wiele większe tłumy niż wczoraj. No cóż, zaczynają się ferie, zaczyna się Puchar Świata. Na wzniesienie wchodzę od strony ulicy Jagiellońskiej, to dosłownie kilka minut podejścia. Ze szczytu roztacza się widok na Zakopane i Tatry, choć nieco gorszy niż z Gubałówki. W dodatku tu nie mam jak postawić sensownie aparatu, lepię coś ze śniegu i w końcu udaje mi się na tak zaimprowizowanym statywie umieścić go stabilnie.
Schodzę w stronę Pardałówki i potem wracam ulicą Broniewskiego. Odzywają wspomnienia z dawnych lat. Rok 1995, zimowy obóz judo WKS Gwardia Warszawa w Zakopanem. Na topie był zespół The Offspring z doskonałym albumem "Smash". Trenowaliśmy w COS-ie, ale mieszkaliśmy na Kozińcu, w pobliżu Antałówki. No i obóz do lekkich nie należał, budowaliśmy dość mocno formę fizyczną, codziennie oprócz dwóch treningów na macie mając bieganie, siłownię albo jeśli był to dzień relaksowy - narty na Gubałówce (wtedy jeszcze zjeżdżało się na sam dół). Trasa biegowa prowadziła z Antałówki do COS-u, potem w stronę Krupówek, a potem w stronę Antałówki na którą trzeba było podbiec. Zimą, po ubitym śniegu albo i lodzie. Ten zakręt był najbardziej stromym odcinkiem liczącego kilometr podbiegu, jak dziś zobaczyłam na znaku jest tu nachylenie 9%. No i trening to były na ogół 3 takie pętle. Wtedy dla dodania sobie sił, przy każdym podbiegu, gdy przed oczami robiło się ciemno śpiewałem w głowie czwartą piosenkę ze słuchanej w kółko kasety. Tak, kasety, mało kto miał odtwarzacz CD.
"Sitting on the bed
Or lying wide awake
There's demons in my head
And it's more than I can take
I think I'm on a roll
But I think it's kinda weak
Saying all I know is
I gotta get away from me".
Do dziś ten zakręt kojarzy mi się z refrenem "Gotta Get Away". A reszta naszej trasy? To też mało znane miejsca w Zakopanem - najprawdziwsze urbexy przy Bulwarach Słowackiego i najprawdziwsze zakopiańskie bloki. Nie są może tak imponujące brzydotą i wielkością jak "panelaki" w słowackich podtatrzańskich miastach jak Kieżmark, Poprad czy Liptowski Mikułasz, ale też urody Zakopanemu nie dodają. Jeden z nich jest najprawdziwszym wieżowcem, ma 7 pięter.
Wracam bocznymi uliczkami do hotelu. Spacer to raptem 4 kilometry, ale i tam przyjemnie było się przejść. Postanawiam wstać wcześnie i wybrać się na Nosal na wschód słońca.
Rano okazuje się, że są gęste chmury, więc wycieczka nie ma sensu. Pogoda poprawia się po śniadaniu, ale zmieniam plany. Biorę ze sobą kijki i raczki i ruszam pod skocznię, a potem do Doliny Białego. Ludzi jest dość mało, więc idzie się całkiem przyjemnie.
Dno doliny wznosi się coraz wyżej, a potem zaczynam podejście stokami Sarniej Skały. Tu już zakładam raczki, bo podłoże to zlodowaciały śnieg, a nachylenie zwiększa się. Ludzie idący bez niczego na butach ślizgają się i mają wyraźne problemy. Miejscami przez wyłamany wiatrem las odsłaniają się ciekawe widoki. Docieram do Ścieżki nad Reglami i ruszam nią w prawo. Jeszcze kilkanaście minut i dochodzę na Czerwoną Przełęcz.
Skręcam znów w prawo, w stronę szczytu. Tu już podejście robi się momentami wymagające. Po kilku minutach staję na panoramicznym wierzchołku. Pięknie widać stąd Giewont, najbliższe szczyty Tatr Wysokich, Tatry Bielskie i samo Zakopane.
Po chwili odpoczynku szybko ruszam w dół. Umówiłem się z kolegą przy wylocie doliny Białego. Też chciałby iść gdziekolwiek w góry, ale nie ma nawet dobrych butów. Uznaliśmy, że dolinka ku Dziurze będzie całkiem dobra.
Po pokonaniu najbardziej stromego odcinka zejścia stwierdzam, że raczki są niezbędne przy takich warunkach. Bez nich ludzie schodzili na czworaka. Zbetonowany śnieg pokrywa warstewka lodu, bardzo łatwo pojechać. W niższej części już niemal zbiegam w dół. Wyrabiam się idealnie, bo na kolegę czekam dosłownie dwie minuty. Razem ruszamy drogą pod Reglami na zachód. Do dolinki ku Dziurze jest raptem 20 minut marszu, ale oddaję koledze swoje kijki. Mi raczki wystarczą, a jemu to wyraźnie pomoże. Dolinka jest ślepa, nie da się pójść nigdzie dalej, więc nie ma tu kasy TPN-u. Szlak jest krótki, szybko docieramy do samej jaskini. Jest tu nieco osób, ale nie mogę powiedzieć by to były tłumy. Sama jaskinia jest dość krótka i pełna liści, należy uważać by gdzieś po nich nie pojechać.
Ruszamy w dół, ale rozdzielamy się po jakimś czasie. Ja chętnie bym jeszcze przed pracą zdążył do hotelu, wziął prysznic i przebrał się. Kolega pójdzie już prosto pod skocznię. Ja niemal zbiegam w dół i odbijam od drogi pod Reglami przez las Białego. Po kilkunastu minutach jestem w hotelu. Dzisiejszy spacer to już ponad 14 km, całkiem ładny dystans. Ekspresowy prysznic, przebieram się, chwytam coś do jedzenia i ruszam pod skocznię. Na miejscu jestem o 13. I znów praca kończy się po 20. Na jutro zapowiadają silny wiatr, ale może tym razem uda się wstać na wschód słońca?
Rano znów są chmury, wiec śpię jeszcze trochę i ruszam po śniadaniu. Idę na Nosal i zastanawiam się, czy dzisiejszy konkurs w ogóle się odbędzie. Wieje strasznie, nad Tatrami tworzy się wał chmur charakterystyczny dla halnego. Postanawiam wejść na Nosal łagodniejszym wariantem, od strony Kuźnic. Tu jest spora przebudowa całego terenu, ciekawe jak bardzo zmieni się to miejsce. Ruszam na szlak w stronę Hali Gąsienicowej, mijam skręt na Boczań i idę w stronę Nosalowej Przełęczy. Wiatr wzmaga się z każdą minutą. Podejście z tej strony jest łagodne i bardzo proste, ale i tak błogosławię raczki, bo wszędzie jest pełno lodu. Pod samym szczytem jest nieco skałek, ale idzie się przyjemnie.
Na szczycie wiatr stara się mnie wręcz przewrócić. Ciężko ustać czy utrzymać aparat w rekach. Co musi dziać się wyżej? Zdjęcia Tatr pod słońce wychodzą jednak bardzo klimatycznie. Muszę mocno domknąć przysłonę, co w połączeniu z pogodą powoduje, że są niemal czarno-białe.
Pora schodzić. Ruszam drugim szlakiem, w stronę Murowanicy. Nie ma żadnych szans by dzisiejszy konkurs się odbył. Wiatr niemal łamie drzewa, lecą z nich gałęzie. Najgorzej wieje pomiędzy skałami na zboczach Nosala, gdzie tworzą się naturalne dysze. Po tym lodzie, w tym wietrze... naprawdę jest niezbyt przyjemnie.
Docieram w końcu do lasu, gdzie jest już spokojniej. Ten odcinek jest jednak stromy i na lodzie, mimo raczków, należy uważać. Doganiam kobietę, która już zdjęła raki, ale teraz powoli tego żałuje. Idziemy razem, zaczynamy rozmawiać. W ten sposób idzie się przyjemniej i czas szybciej mija. Razem idziemy aż do Ronda. Ja już sam ruszam do hotelu. Spacer na Nosal to ponad 8 km marszu, rozruszałem się przed pracą. Pora się spakować i zabrać swoje rzeczy. Czy konkurs się odbędzie czy nie, ja i tak muszę być na swoim stanowisku. Ruszam pod skocznię.
Jakież jest moje zdziwienie (i zapewne wszystkich), gdy około godziny 16 huraganowy wiatr cichnie na tyle, że zawody da się jednak rozegrać! Okno pogodowe jest zresztą niemal idealne, bo już w czasie dekoracji zwycięzców znów zaczyna wiać ze zdwojoną mocą i nadchodzi opad śniegu. Szybko zwijam swoje rzeczy, pakuję do samochodu i wraz z kolegami ruszamy w powrotną drogę do Warszawy. Sypie gęsty śnieg, obawiam się dużego korka. Problemy są jedynie do Poronina, potem jedzie się już całkiem płynnie, choć w ulewnym deszczu. Za Krakowem jest już lepsza pogoda i krótko po północy docieramy do Warszawy.
Wyjazd, mimo że służbowy i wypełniony pracą, pozwolił mi na kilka krótkich górskich wycieczek w zimowych warunkach. Udało się połączyć przyjemne z pożytecznym. Nawet nieco wypocząłem. Choć pijane tłumy w Zakopanem to coś, czego serdecznie nie lubię, a tym razem zjawisko to było mocno widoczne.