sobota, 31 grudnia 2022

Podróżnicze podsumowanie roku 2022

Rok 2022 miał szanse być bardziej aktywny podróżniczo niż dwa poprzednie. Bardzo wiele zmieniła jednak tragiczna wojna za naszą wschodnią granicą. Ani nie byłem w wielkim podróżniczym nastroju, ani nie było na to nadmiaru środków - wzrost cen wszystkiego dał się odczuć. W dodatku w pewnym stopniu, w miarę swoich możliwości, zaangażowałem się w bezpośrednią pomoc osobom zagrożonym wojną, co też wymagało pewnego przeorganizowania życia i priorytetów. Wojna, choć krwawa i długa, zmierza jednak raczej w stronę utemperowania imperialistycznych planów Rosji, z czego pozostaje się cieszyć. Większe wypady podjąłem raczej w drugiej połowie roku. Udało się aż dwukrotnie być w Skandynawii - raz w czasie samochodowej objazdówki (czytaj tu), a raz w czasie próby pieszego pokonania dzikich norweskich pustkowi (czytaj tu). Oba wypady dały mi kolejne doświadczenia z tym rejonem Europy. Udało się też przepłynąć 100 km kajakami, co roku ten dystans się zwiększa. Cieszy mnie, że wracam do aktywności, która dawniej mnie pasjonowała. Rowerowo pokonałem niemal 4000 km, ale o tym pisałem w osobnym wpisie (czytaj tu). Jedynie polskich gór było mało, tylko jeden, weekendowy wypad (czytaj tu). Nadrabiałem jednak górami w Skandynawii.


Co planuję na nadchodzący rok? Wiele uzależniam od sytuacji w pracy i przede wszystkim sytuacji "ogólnej" która zależy od tego jak międzynarodowy kryzys się pogłębi. Udało się nawiązać kilka bezcennych przyjaźni z osobami z Ukrainy, więc już mam zaproszenia na odwiedzenie tego kraju. Byłem tam wiele razy, ale głównie w Kijowie i Czarnobylu, a teraz mam okazję zobaczenia innych miejsc. Czekam jednak na unormowanie się sytuacji, aktualnie pojechać mógłbym tylko z pomocą potrzebującym, a nie w celach turystycznych. Z pewnością będę chciał wyrównać porachunki z norweskim płaskowyżem Hardangervidda, zmierzyć się też z lapońskim Finmarksvidda. Zwiększyć ilość dalekich wycieczek rowerowych. Może zainwestować w dmuchany kajak, by mieć większą swobodę? Plany z pewnością są rozległe, ale co z nich wyjdzie, to zobaczymy. Patrzę w przyszłość jednak pozytywnie.

Krakowski spleen

Okres między świąteczno-noworoczny nie oznacza dla mnie wolnego. Mam wyjazd służbowy do Krakowa - turniej piłkarzy ręcznych 4 Nations Cup. Całość potrwa trzy dni, ale na szczęście codziennie pracujemy od około 15, co pozwala na dwie wycieczki po dawnej stolicy Polski. Pierwszy dzień to przejazd, instalacja sprzętu i realizacja pierwszego meczu. Ale już w dwa kolejne dni będzie nieco wolnego.

Miałem zabrać ze sobą lustrzankę, ale w ostatniej chwili rezygnuję. Tyle razy ją brałem i niemal nigdy nie użyłem. Jak bardzo głupia to decyzja dociera do mnie już kilka godzin później. Na wysokości Jędrzejowa moja uwagę przykuwają... znakomicie widoczne na horyzoncie Tatry! To przecież niemal 150 km w lini prostej, coś niesamowitego. I właśnie teraz przydała by się lustrzanka z teleobiektywem. Warunki są idealne. Klnę pod nosem. Smartfonem mogę jedynie udokumentować tak daleką obserwację, ale jakikolwiek detal jest niemożliwy. Robię kilka zdjęć, coś tam nawet wychodzi. Z okolic Miechowa i obwodnicy Słomnik, a także przedmieść Krakowa, Tatry wręcz przykuwają wzrok. Tak dobre warunki oznaczają, że były dziś widoczne zapewne z Gór Świętokrzyskich. 





Docieramy pod halę Tauron Areny. Instalacja zajmuje nam dobrą godzinę, potem przygotowanie i realizacja meczu. Na szczęście nasz hotel jest blisko, dosłownie 5 minut drogi. Planujemy na rano wycieczkę w okolice centrum miasta, może wejście na Kopiec Kościuszki, na który nie udało nam się wejść kilka lat temu, bo... nie sprawdziliśmy w jakich godzinach jest otwarty.

 

Rano ruszamy po 10. Wsiadamy w tramwaj nr 1. Jedzie przez centrum miasta i kończy trasę na pętli Salwator. Tam schodzimy nad Wisłę, ale miejsce jest zupełnie niereprezentacyjne, pełno śmieci i butelek po alkoholach. Ruszamy lekko wznoszącą się drogą przy cmentarzu Salwatorskim. Dziś też widać Tatry! Co prawda nie tak jak wczoraj, bo dość mocno świeci słońce, ale i tak rysują się wyraźnie. Dochodzimy do wzgórza, którego zwieńczeniem jest fort i Kopiec Kościuszki.


Płacimy za wstęp i brukowanymi ścieżkami wspinamy się na sam szczyt. Jest tu trochę ludzi, ale nic dziwnego - panorama na cały Kraków jest wspaniała. Znów klnę na brak lustrzanki, ale ręcznie ustawiając parametry zdjęcia próbuję jak najlepiej uwiecznić Tatry i Babią Górę. 



 

Obchodzimy jeszcze cały fort i wracamy nieco inną drogą, przez dziki w tym miejscu park. Docieramy na krakowskie błonia. Jest tak ciepło, że zdejmujemy kurtki. Fajny koniec grudnia- słońce i 15 stopni na plusie. Mijamy stadion Carcovii i docieramy na wąskie uliczki Starego Miasta. Przecinamy Planty i docieramy na krakowski Rynek. To piękne i charakterystyczne miejsce, pełne ludzi. Robimy nieco zdjęć. Pora powoli kierować się w stronę hotelu i potem na halę Tauron Areny. Idziemy ulicą Floriańską, pod Bramą Floriańską i obok Barbakanu.






Kupujemy bilety na tramwaj powrotny i po chwili oczekiwania jedziemy w stronę naszego hotelu. Obok jest w sumie ciekawa dla mnie rzecz - opuszczona galeria handlowa, która do niedawna mieściła centrum pomocy dla Ukraińców, a obecnie jest już zamknięta i rozbierana. Ciekawe miejsce na urbex, szkoda, że nie ma na to czasu. 




Kolejne godziny spędzamy już na hali i w naszym wozie, realizując mecze drugiego dnia turnieju. 



Ostatniego dnia musimy opuścić hotel o 11 rano. Transportujemy rzeczy do wozu, ale mamy mnóstwo czasu, który trzeba jakoś spożytkować. Pogoda jest piękna, więc idziemy na północ, do Muzeum Lotnictwa. Miejsce okazuje się zaskakująco ciekawe. Są tu stałe ekspozycje na otwartym powietrzu, obejmujące samoloty cywilne i bojowe, choć w na ogół niezbyt dobrym stanie. Są też dawne hangary, gdzie jest też masa eksponatów - od całych samolotów, poprzez uzbrojenie, silniki, szczątki wykopane gdzieś z ziemi i różne stroje czy fotele wyrzucane. W muzeum spędzamy ponad 2 godziny, dokładnie obchodząc całość. Pora wracać do hali. 
















Ostatni mecz turnieju, Polska mimo wygranej zajmuje drugie miejsce. Zwijamy nasz wóz, co zawsze trwa o wiele krócej niż jego instalacja. Ruszamy do Warszawy około godziny 21. Na miejscu jesteśmy przed 1 w nocy.

Wyjazd, choć służbowy, pozwolił na zwiedzenie ciekawych miejsc w Krakowie, a także na jedną z najdalszych obserwacji Tatr jaką udało mi się dokonać. Teraz już zawsze będę brał lustrzankę gdy będę jechał w rejony południowej Polski.

poniedziałek, 26 grudnia 2022

Pechowa rowerowa wycieczka wokół Warszawy oraz rowerowe podsumowanie roku

Listopad i grudzień były dla mnie okresem wytężonej pracy, czasem po 16 godzin na dobę. Jednak wydarzenie było też niecodzienne - Mundial w Katarze. Po meczu finałowym udało mi się nieco odespać, odetchnąć, a także wrócić do roweru. Ostatnio był on obecny tylko w myślach. Pogoda zresztą była mało sprzyjająca. Ale drugi dzień świąt zapowiada się nieźle - względnie bezdeszczowo i ciepło. W głowie kołacze mi się plan wypadu na Mazury i objechania rowerem jeziora Śniardwy. To około 100 km przez piękne tereny. Jednak średnio mi się widzi dość długi dojazd i konieczność wstania o 4 w nocy, by tam dotrzeć na świt. Uznaję, że Śniardwy poczekają na styczeń, na zimniejsze dni. Gdyby ściął na dłuższy czas naprawdę porządny mróz, a jezioro pokryłoby się grubym lodem, to można by nawet pokusić się o przejechanie jego środkiem, jak żeglarze lodowi. Ale to musi być naprawdę silny mróz by to było bezpieczne. Aby jezioro objechać, wystarczy mały przymrozek, by nie było błota.

Postanawiam zrealizować wycieczkę bez konieczności wyjazdu, a jako że niemal co roku w grudniu robię pętlę wokoło Warszawy, zmieniając warianty tras, to i teraz taki plan wydaje mi się atrakcyjny. Nie trzeba ani wcześnie wstawać, można trasę kończyć po ciemku, bo i tak na ulicach jest oświetlenie. Startuje się z domu i wraca do domu. Zero kłopotów logistycznych, a wyjdzie jakieś 120 km, więc ostatnia dłuższa wycieczka w tym roku.

Na trasę ruszam dopiero o godzinie 13. Wiem że to już późno, ale nie ma problemu, zabieram tylko dodatkowo drugi komplet lampek na rower. Od samego początku czuję, że jest ciepło, a ja ubrałem się nieco za grubo, zakładając dwie koszulki. Rozpinam kurtkę i zdejmuje rękawiczki. Teraz nieco lepiej, ale i tak ciepło. Zjeżdżam z Ursynowa wzdłuż Południowej Obwodnicy Warszawy i kieruję się na Most Południowy. Jest pochmurno, ale momentami przebija błękit nieba i słońce, które już dość nisko stoi nad horyzontem.



Za mostem kieruję się w lewo, na północ, jadąc wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego. Na rondzie skręcam w Trakt Lubelski. Z początku nie ma tu żadnych ścieżek rowerowych, ale wkrótce się pojawiają. Ruch jest bardzo mały, jedzie się dość przyjemnie, choć wszędzie leży mnóstwo piachu i soli, których nie szczędzono w czasie ostatniego ataku zimy. Rower będzie do pełnego mycia po tej wycieczce. Ścieżka rowerowa znów zanika, a ja docieram w końcu do ulicy Płowieckiej. Pokonać ją można tylko kładką dla pieszych. A za kładką jest przystanek i niewielki transformator, na którym stoi pełno wypitych "małpek" i innych butelek po kolorowych napojach. Musiała tu być niezła impreza. 


Ja miałem takie miejsce w czasach młodości na murku w dawnym sadzie i na hydroforni na osiedlu. Ale by transformator był miejscem imprez, to widzę po raz pierwszy. Od razu nasuwają mi się słowa piosenki

"Za oknem zimowo zaczyna się dzień
Zaczynam kolejny dzień życia
Wyglądam przez okno, na oczach mam sen
A Grochów się budzi z przepicia"

Jadę wzdłuż Płowieckiej i skręcam w lokalne uliczki w kierunku Marysina Wawerskiego. Wiaduktem na ulicy Marsa pokonuję tory kolejowe i jadę dalej prosto na Rembertów, mijając jednostki wojskowe. Zamierzam dotrzeć do Zielonki, przejeżdżając obok Akademii Sztuki Wojennej. Trasa jest wygodnym i mało ruchliwym szlakiem na północ, choćby w stronę Radzymina czy Zalewu Zegrzyńskiego. W Zielonce zatrzymuję się przy przystanku z ciekawą nazwą osiedla. Nie pochodzi rzecz jasna od imienia Witold ani Wit. To osiedle pracowników WITU (Wojskowego Instytutu Technicznego Uzbrojenia), który mieści się zaraz obok. 


Przecinam drogę prowadzącą w stronę Wołomina i tunelem przejeżdżam pod torami kolejowymi. To już centrum Zielonki. Przyznam, że dość urocze. Mam teraz dylemat jak jechać dalej, ale wybieram nieco bardziej ruchliwą drogę w kierunku Marek. Mijam rondo i jadę wzdłuż strugi. Potem wiadukt trasy S8 i podmiejską zabudowę. W końcu docieram do centrum Marek, które jak dla mnie są synonimem braku infrastruktury rowerowej.



Droga w stronę Białołęki jest jednak odnowiona i ma dobrą ścieżkę rowerową. Co z tego, kiedy po jakimś kilometrze mijam tabliczkę z napisem "Warszawa" i ścieżka momentalnie się kończy, ustępując miejsca dziurawej drodze pełnej kałuż. Tym razem infrastruktura rowerowa Marek okazała się lepsza od warszawskiej. Ogólnie droga przez Białołękę do najlepszych nie należy. Samochodów jeździ sporo, piasku co niemiara, a do tego niektóre kałuże są wręcz ogromne, woda stoi na całej szerokości jezdni. Wiem, że to młoda dzielnica, dopiero się rozbudowuje, ale by to wszystko było aż tak zaniedbane? Docieram w końcu do mostku nad Kanałem Żerańskim. Słońce chyba już zaszło, robi się coraz szarzej.

Za mostkiem skręcam w lokalną drogę w prawo i wkrótce docieram do ulicy Płochocińskiej. To Michałów-Grabina, nawet jak na Białołękę jest to odległa jej część, do niedawna była to podwarszawska wieś. Ale i tu powstają jakieś nowe osiedla, w tym kierunku stolica rozbudowuje się chyba najbardziej. Tu już zaczynają się lasy Legionowskie, pełne wydm, podobnie jak Puszcza Kampinoska. Ja jednak jadę jezdnią, kierując się na Józefów. Znów stoją tu ogromne kałuże wody.


W Józefowie wzdłuż drogi prowadzącej do Legionowa pojawia się nowa i dobra ścieżka rowerowa. Cały jestem już w błocie, soli i piasku. A miało przecież być dziś względnie sucho! No ale jadę niezrażony dalej, na liczniku już około 50 km, więc zbliżam się do półmetka. 


Docieram wkrótce do Legionowa. Tu skręcam w stronę Jabłonny. Żałuję że na tej wysokości nie ma na Wiśle mostu, bo to by była sensowna kontynuacja pętli wokoło Warszawy. Tak muszę dojechać przez miasto, do Mostu Północnego. W Legionowie pojawia się gorsza ścieżka rowerowa, z kostki. No ale jedzie się względnie dobrze. W pewnym momencie tylnym kołem uderzam w krawężnik, ale uznaję, że to zbyt słabe uderzenie, by zagrozić całości dętki.

Mijam wiadukt nad torami kolejowymi. Zbliżam się już do Jabłonny. Czuje jednak, że coś jest nie tak. Okazuje się, że tylna opona robi się miękka. Niech to szlag! Więc jednak uderzenie było na tyle mocne, bym zrobił typowego snejka, czyli dobicie obręczą dętki i jej przecięcie. Na szczęście mam zapasową dętkę. Obok jest dobrze oświetlone centrum handlowe i stacja benzynowa, więc ją zmienię, dodmucham i będę mógł kontynuować wycieczkę.


Zmiana dętki trwa dłuższą chwilę. Od razu, po pierwszym kontakcie dłoni z kołem, stają się one upaprane całym syfem, które koło zbiera z drogi - piaskiem, smarami, olejami, błotem i tym podobnymi rzeczami. Tworzy to czarną, lepką maź. Wiem, że powinienem sprawdzić czy w oponie nie tkwi np. kawałek szkła, ale zdarzenie wydaje mi się zbyt oczywiste. Nawet wkładając nową dętkę do opony nie udaje mi się zrobić tego bez wprowadzenia tam palcami pewnych ilości piasku i brudu. Nie ma mowy o wymacaniu tak upapranymi rękami jakiejś tkwiącej w oponie drobiny. Zakładam koło, pompuję ręczną pompką na tyle by złapało ciśnienie. Trochę niepokoi mnie, że zaworek w nowej dętce jest wyraźnie skrzywiony. Ewidentna wada fabryczna. Ale może ciśnienie będzie trzymał. Na stacji korzystam z kompresora, ładuję tyle ile może dać maksymalnie - 6 bar. Opona robi się twarda, więc jest ok, powietrze nie schodzi. Myję powierzchownie ręce w jakiejś kałuży. Dalej są czarne, ale można przynajmniej jechać.

Ruszam na południe, w stronę Tarchomina. Co jakiś czas kontroluję oponę, ale jest twarda. Chyba limit pecha wyczerpałem. Jednak na wysokości ulicy Aluzyjnej... okazuje się, że opona znów jest miękka! Niech to cholera! Nie mam kolejnej dętki. Podejrzewam ten skrzywiony zaworek. Obok jest stacja benzynowa, dmucham z kompresora, opona znów robi się twarda. I mam tak jechać od stacji do stacji? W dodatku pada już coraz mocniej. Odpuszczam całkowicie myśl o ukończeniu zaplanowanej trasy, teraz raczej jak najszybciej do domu. Kolejne 2 kilometry i znów opona jest miękka. Nie ma siły, nic nie wskóram. Stąd jazda komunikacją publiczną to tramwaj z Nowodworów i metro. Ale jestem cały brudny, w piasku od stóp do głów. Moje ręce są czarne. Mam w takim stanie jechać metrem z ludźmi? Z upieprzonym rowerem? No cóż, pozostaje mi jeszcze jedna opcja. Wyjmuję telefon i wykręcam "ratunkowy" numer. Proszę o pomoc i transport. Wstępnie umawiamy się pod Galerią Północną. Może coś dopompuję i dojadę tam? Jak nie, to dojdę prowadząc rower. Próby pompowania ręczną pompką są beznadziejne. Schodzi tak szybko, że nie ma to sensu, to tylko strata energii. Od ulicy Odkrytej idę już prowadząc rower. Docieram w końcu do centrum handlowego przy Ćmielowskiej. Tu postanawiam zaczekać. Znajduję jakąś mokrą szmatę i wycieram rower ile się da. Jest tak brudny, że po prostu brzydzę się go włożyć do samochodu bez wstępnego przetarcia. Z wycieczki mającej mieć jakieś 120 km zrobiłem 63 km. Ostatnia "ponadsetka" tego roku się nie udała i raczej nie będę już miał takiej okazji.


Ratunek przybywa, wycieram rower dokładniej i wrzucam do bagażnika. Jedziemy na Ursynów w totalnej ulewie. W tym całym nieszczęściu miałem trochę szczęścia, bo gdybym nie złapał tego podwójnego kapcia, to teraz był właśnie mókł.

W domu, po względnym oczyszczeniu roweru, porządną pompką dmucham koło jeszcze raz. Powietrze schodzi i dopiero tu, w ciszy, słyszę syk. Nie pochodzi on z krzywego zaworka. Mokra jeszcze opona i tworzące się bąbelki pozwalają zlokalizować miejsce. Co ciekawe nie jest to duża dziura, nie ma tam gwoździa, drutu czy szkła. Ale to tędy ucieka powietrze, czyli głębiej coś siedzi. Jutro to zbadam dokładniej, możliwe że i opona jest do wymiany.


 

Wycieczka była ciekawa, ale nie udała się, Okazuje się że czymś przebiłem oponę i dętkę, a zmiana dętki na wiele się nie zdała. Nie miałem jednak warunków na dokładne obejrzenie i zbadanie opony. Czasem tak bywa, już kiedyś miałem podobną sytuację. Powrót szczęśliwy, bo samochodem. Komunikacja miejska była w zasięgu, ale mój wygląd zewnętrzny budził by poważne zastrzeżenia. Gorzej, gdybym taki przypadek miał gdzieś z dala od miasta i komunikacji, a nie byłoby komu po mnie podjechać. 


Załączam mapkę mojej połowicznej wycieczki.

Jeśli chodzi o rok 2022, to był on pod kątem rowerowym "średni", szczególnie jeśli chodzi o całkowity dystans. Pokonałem niecałe 4000 km, co jest wynikiem nieco lepszym niż w zeszłym roku, ale nadal dwukrotnie gorszym niż w latach największej aktywności. Mam mało czasu na częste wycieczki, okolice Warszawy powoli mi powszednieją, bo znam niemal każdą drogę. A by wyrwać się gdzieś dalej potrzeba właśnie czasu i do tego pogody. Tym niemniej udało się zrobić kilka tras powyżej 100 km w okolicach Warszawy i w różnych rejonach Polski. Najdłuższą była podzielona na dwa etapy trasa z Gdyni do Glinojecka, licząca 335 km. 

Załączam mapkę moich tegorocznych tras powyżej 100 km.