Wyjazd na Grenlandię pojawił się nagle. Nagle - czyli wymyśliła go Ewunia, po
raz kolejny pokazując mi, że nie ma rzeczy niemożliwych. O ile myślałem kiedyś
o tym rejonie świata i trekkingu na szlaku Arctic Circle Trail, to zawsze to
było raczej w sferze marzeń. A tu nagle, pewnego dnia: "właśnie kupiłam
bilety, lecimy na Grenlandię pod koniec kwietnia". Po prostu szok i niedowierzanie. Jeden z
trudniej dostępnych rejonów świata stanął przed nami otworem. Ewa trafiła
bilety na linię Air Greenland z jakiejś promocji, w dodatku początek sezonu
powodował, że koszty hoteli też były niższe niż latem. Planowany wyjazd to
jednak niecałe 4 dni, należało wycisnąć z niego maksimum.
Plan ułożyła Ewunia. Z Krakowa mamy najpierw lecieć do Kopenhagi. Potem mamy
lot do jedynego dużego lotniska Grenlandii dostępnego komercyjnie, czyli
Kangerlussuaq. Owszem, na dalekiej północy wyspy jest jeszcze jedno duże
lotnisko, czyli Pituffik Space Base, znane dawniej jako Thule Air Base. To
jednak strategicznie ważna wojskowa baza sił powietrznych USA i aby tam się
dostać, należy mieć specjalne pozwolenie, nieosiągalne raczej dla turystów.
Zresztą, Kangerluusuaq też jest dawną bazą sił powietrznych USA, założoną
jeszcze w czasie II wojny światowej i aktywnie wykorzystywaną przez cały okres
Zimnej Wojny. Po dziś dzień lądują tam amerykańskie i duńskie samoloty
transportowe należące do wojska. Jednak bardzo dobre położenie, w osłoniętej
od wiatru kotlinie, a także długi pas, pozwalają na przyjmowanie największych
samolotów. Co prawda w 2024 roku mają być oddane nowe lotniska w Illulissat i
stolicy Grenlandii czyli Nuuk, przez co Kangerlussuaq ma stracić na znaczeniu
dla ruchu pasażerskiego. Miejscowość istnieje właściwie tylko dlatego, że jest
tam to lotnisko, liczy około 500 mieszkańców. Obecnie jednak, to jedyna
możliwość dolotu z Europy. Mamy tam zostać jeden dzień, a potem lokalnym
samolotem polecieć do sporo już większego Ilulissat (około 5000 mieszkańców,
trzecia co do wielkości miejscowość na Grenlandii), gdzie spędzimy dwa dni. A
potem mamy wracać do Kangerlussuaq, do Kopenhagi, do Warszawy i samochodem do
Ewuni. Bardzo złożona podróż.
Ilulissat jest naszym głównym celem. Ta miejscowość, położona na zachodnim
wybrzeżu wyspy, nad zatoką Disko, około 300 km poza kołem podbiegunowym,
słynie głównie z tego, że do pobliskiego fiordu Ilulissat schodzi grenlandzki
lądolód. Jego jęzor wypełnia cały fiord i jest to najszybciej przemieszczający
się lodowiec świata. Od jego czoła odrywają się cały czas ogromne góry lodowe,
spływają do Morza Baffina i wypełniają całą zatokę, dając spektakularne
widoki. Tu dawniej były bazy wielorybników, stąd wyruszały ekspedycje śmiałków
badających Arktykę i poszukujących mitycznego Przejścia Północno-Zachodniego.
Miejscowość i otoczenie są na liście dziedzictwa UNESCO i są zdecydowanie warte
zobaczenia. Kangerluusauq jest znacznie mniej ciekawy, ale tam też jest kilka
fajnych miejsc. Tu już ja coś dokładam od siebie do planu, wykupując wycieczkę
po okolicy, gdzie mamy dotrzeć do pobliskiego portu, do dawnych instalacji
radarowych USA czy lokalnych punktów widokowych. Ale to ma być od razu po
przylocie, potem chcemy zwiedzić dawną bazę wojskową "na nogach".
Całą wyprawę zaczynam od dotarcia z Warszawy do Ewuni. Jadę pociągiem do
Krakowa, potem przesiadam się w kolejny. Jestem wieczorem na miejscu.
Kładziemy się szybko spać, bo lot do Kopenhagi mamy o 6 rano. Na szczęście
tata Ewy jest na miejscu i zawiezie nas na lotnisko w Balicach, ale tak czy
siak, musimy wstać o 3:30 rano.
Poranek jest zimny, temperatura wynosi tylko nieco powyżej zera. Lecimy z
bagażem podręcznym, więc ciepłe ubrania mamy na sobie. A ile może być stopni w
Arktyce? Okazuje się, że prognozy mówią że będzie nawet... 12 stopni na plusie. Ciężko
uwierzyć i zabieramy ze sobą ciepłe spodnie i kurtki, z trudem upychając to w
plecakach i na sobie. W Krakowie na kontroli bezpieczeństwa jest mimo wczesnej
godziny ogromny tłok. Leci dużo wycieczek i czarterów do ciepłych krajów.
Śmiejemy się, że my też lecimy do ciepłego kraju, bo będzie o wiele cieplej
niż w Polsce. W końcu przechodzimy przez security, szybko idziemy do naszego
gate'u i właściwie z marszu go przechodzimy. Strasznie długo trwała ta
kontrola i nie mieliśmy niemal żadnego zapasu czasowego. Podobnie jak w czasie
wypadu do Wenecji (czytaj
tu) mimo że przewoźnikiem jest Ryanair, to sam samolot
należy do Buzz Air.
Na pokładzie zapadamy w drzemkę. Lot trwa niecałe 1,5 h, ale jesteśmy zbyt
niewyspani, by mieć z niego jakąkolwiek przyjemność. Na szczęście mamy tylko
bagaż podręczny. W Kopenhadze nie będziemy musieli odbierać bagażu i nadawać
go raz jeszcze i ponownie przechodzić kontrolę bezpieczeństwa. Po prostu
przejdziemy do innego gate'u, na lot na Grenlandię. Podchodząc do lądowania
widzimy z bliska słynny most nad Sundem, położony tuż przy lotnisku. Gdy
wychodzimy, okazuje się, że pada i jest równie zimno jak w Krakowie. Po chwili
jesteśmy w końcowym terminalu lotniska Kastrup. Sprawdzamy na tablicach skąd
leci nasz kolejny samolot. Zupełnie inny terminal, dobre 20 minut marszu, co
zresztą również jest pokazane na tablicach. Lotnisko w Kopenhadze jest
ogromne, terminale są połączone w jeden budynek. Jest tu mnóstwo sklepów, w
tym niektóre totalnie bezsensowne, jak np. sklep z... głośnikami wysokiej
klasy. Kto, po odprawieniu się, kupi sobie głośnik na lot samolotem? Chyba że ktoś po przylocie, ale też czemu akurat na lotnisku? No ale
są, nie wnikam.
Dochodzimy w końcu do miejsca, gdzie zaczynają się bramki naszego terminala.
Coś jeszcze jemy, kupujemy jakąś kawę. Docieramy do gate'u, skąd jest lot do
Kangerlussuaq. Dłuższa chwila oczekiwania, samolot w charakterystycznym
czerwonym malowaniu podkołowuje pod rękaw. Wychodzą pasażerowie, potem my
wchodzimy na pokład. To duża maszyna, Airbus A330-800 neo. Jedyny taki samolot
lini Air Greenland. Nigdy jeszcze nie leciałem samolotem szerokokadłubowym i
robi on na mnie wielkie wrażenie. Mamy dwa fotele z prawej strony, niemal na
samym końcu samolotu. Jest tu bardzo fajne udogodnienie, czyli centrum
rozrywki w postaci dotykowego ekranu. Są filmy, muzyka, gry, informacje o
Grenlandii, ale też mapa z aktualnym położeniem samolotu, parametrami lotu czy
kamerami patrzącymi w przód i w dół. Jedyny minus, to to, że w samolocie jest
dość ciepło, a nasz ciepły strój to wrażenie potęguje.
Załadowanie tak dużego samolotu idzie sprawnie i po chwili startujemy. W
początkowej fazie lotu znakomicie widać południową Norwegię i liczne fiordy.
Potem wylatujemy na Morze Północne i pod nami zaczynają się chmury. Obsługa
podaje pierwszy napój, do wyboru są m.in. 3 gatunki piwa, 2 wina, kawy, herbaty
itp. Potem jest zimny, ale bardzo dobry posiłek, złożony z jakiejś sałatki i
rybnych kotletów. Dolatujemy do Islandii, widoczność bardzo dobra. Fiordy Wschodnie, Egilsstaðir, interior, Akureryi, Fiordy Zachodnie. Siedząca przy
oknie Ewunia robi mnóstwo zdjęć.
Potem chmury i... nagle robi się przejrzyście, ale pod nami zupełnie
biało. Rzut oka na mapę - jesteśmy dobre 150 km od Grenlandii. Czyli to co jest
pod nami to lód, zamarznięte morze. Nie pojedyncze góry lodowe, tylko zwarta
pokrywa. Niesamowite, że tak daleko od lądu. W końcu widać pierwsze góry na
wschodnim wybrzeżu Grenlandii, wyraźnie też widać, gdzie wyspa się wywyższa
ponad poziom morza. Po kilku minutach góry jednak znikają. Po horyzont (a lecimy
na wysokości 12 km, więc horyzont jest odległy o setki kilometrów) rozpościera
się jednolita, oślepiająca biel. To grenlandzki lądolód, gigantyczna lodowa
pustynia. Większa jest tylko na Antarktydzie. Do Kangerlussuaq została godzina
lotu, co daje wyobrażenie o ogromie samej wyspy jak i lądolodu. A przecież to
nie jest jej najszersze miejsce.
Pojawia się drugi napój (znów piwo Carlsberg) i samolot zaczyna zniżanie.
Trwa to jeszcze dłuższy czas, ale w końcu zaczyna być widoczna struktura
lodowca, a w końcu i góry po zachodniej stronie. Pomagają widoki z kamer.
Lądolód tu już się kończy. Samolotem zaczyna mocno rzucać, wiatr nawet tak
wielką maszyną po prostu miota. Przelatujemy wzdłuż lotniska, robimy ciasny
zwrot na wschód i w końcu delikatnie siadamy. Lądowanie było dość emocjonujące.
Widoczność znakomita, jesteśmy dosłownie pośrodku niczego, odczucie znane już ze
Svalbardu (patrz
tu). Wysiadamy i przechodzimy po płycie lotniska do mikroskopijnego terminala.
Więc jesteśmy!
Po przejściu przez malutką halę odpraw wychodzimy przed budynek terminala.
Jest rzeczywiście ciepło, znacznie cieplej niż w Krakowie i Kopenhadze. Poza tym
jest pięknie, słonecznie, choć wieje dość mocno. Teren wokoło to górzysta,
kamienna pustynia. Roślinność to typowa tundra, właściwie taka sama jak na
Svalbardzie czy na północnych skrajach Norwegii. Lotnisko położone jest na końcu
wąskiego, liczącego 170 km długości fiordu, ale obecnie nie dociera tu morska
woda, jest tu odcinek ujściowy krótkiej rzeki spływającej z lądolodu - ogromny
obszar piasku i pyłu. Wiatr co chwila podnosi tumany, jest tu inaczej niż na
Svalbardzie w okolicy Longyearbyen. Idziemy do hotelu Polar Lodge, gdzie mamy
zarezerwowany nocleg. To dosłownie 100 m od terminala lotniska. Drugi hotel, o
wiele większy, jest w samym terminalu. Jest on głównie po to, by linie lotnicze
miały gdzie rozlokować pasażerów, gdyby z powodu pogody lot nie mógł się odbyć.
Polar Lodge jest właściwie parterowym barakiem, ale w środku jest wszystko co
trzeba. Zostawiamy większość rzeczy i idziemy na mały spacer. Za pół godziny
mamy czekać w pobliżu hotelu lotniskowego, skąd odbierze nas kierowca wykupionej
wcześniej przeze mnie wycieczki. Spacer jest w zasadzie takim wytracaniem czasu
- trochę w jedną, trochę w drugą, kilka zdjęć i zobaczenie co jest w pobliskim
markecie. Niewiele jest, ale mają jakieś pizze i piwo. Dobre i to. Wokół za
słupki służą dawne wojskowe zbiorniki paliwa lotniczego.
O godzinie 13 lokalnego czasu (w Polsce jest już 17) podchodzimy pod terminal.
Czekają tu jacyś ludzie, zagaduję ich. Okazuje się, że jadą na wycieczkę
organizowaną przez tą samą firmę - Albatros Arctic Circle - ale pod sam
lądolód. Po chwili zjawia się i nasz kierowca. Na liście ma tylko nas i
jeszcze jedną kobietę. Super, będziemy w malutkiej grupce, nie będzie
problemów z przystawaniem na zdjęcia. Pakujemy się do małego busika i ruszamy
drogą na zachód, w stronę fiordu. Kierowca opowiada nam lokalne ciekawostki,
nie robi żadnych problemów by się zatrzymać. Zauważamy po chwili arktycznego
zająca, robimy mu więc kilka zdjęć.
Droga prowadzi po górskim zboczu. Pierwotnie mieliśmy pomysł, by wynająć
elektryczne rowery i nią pojechać, ale obawiałem się, że będzie tu pełno śniegu.
Cena wycieczki samochodem była taka sama jak cena wynajmu rowerów, więc
pierwotny pomysł spadł. I może dobrze, to kilkanaście kilometrów i choć śniegu
nie ma, to teren jest mocno falisty. Po lewej stronie wyłania się fiord, obecnie
całkowicie skuty lodem. Docieramy w końcu do portu, dzięki któremu miasteczko może być
zaopatrywane drogą morską. Jest to jednak możliwe tylko w ciągu kilku letnich
miesięcy. Obecnie są tu wszędzie spiętrzone kry i pak lodowy. Robimy sporo
zdjęć, w tym jakiś dziwnych statków, obecnie stojących na brzegu. Coś mi
przypominają... no tak! Przewodnik wyjaśnia nam, że są to łodzie desantowe,
które brały udział w lądowaniu w Normandii.
Teraz ruszamy boczną, szutrową drogą, prowadzącą stromo w górę. Tu już
podjechanie rowerami, nawet elektrycznymi, byłoby bardzo trudne. A tu jest jedna
rzecz, która koniecznie chcieliśmy zobaczyć. Duża antena radaru służącego do
badań górnych warstw atmosfery. Stacja działała do roku 2018, ale antena jest w
na tyle dobrym stanie, że pewnie mogłaby pracować i teraz. Mijamy dwa trójkątne
głazy, pomalowane zapewne przez personel stacji. Kierowca wyjaśnia, że nazywano
je "cyckami Dolly Parton". Kawałek dalej stajemy, bo w pobliżu drogi są dwa
renifery. Robimy zdjęcia im i wspaniałym krajobrazom wokoło. Nieco wyżej jest
sama antena.
Jedziemy jednak jeszcze wyżej. Tam była stacja innego, wojskowego radaru.
Pozostała po niej potężna betonowa podstawa i zakotwienia odciągów. Musiała być
to naprawdę spora konstrukcja. Na szczycie wzgórza jest budynek, gdzie
dojeżdżamy pokrytą topniejącym lodem drogą. Widoki stąd są już bardzo rozległe.
W dodatku sam budynek jest ciekawy. W środku są co prawda puste pomieszczenia,
ale jest tu też maszynownia, gdzie są dużych rozmiarów dieslowskie generatory
prądu. Urbex na Grenlandii... no ciekawe. Pora wracać.
Zjeżdżamy na dół, do głównej drogi. Wracając do Kangerlussuaq zatrzymujemy
się wiele razy, na kolejne zdjęcia okolic i samego, dobrze stąd widocznego
lotniska.
To jednak nie koniec wycieczki. Jedziemy na południową stronę lotniska,
gdzie jest główna część miasteczka, czyli tereny dawnej bazy lotniczej. Kierowca
pokazuje nam gdzie były koszary, mesa oficerska, budynek dowództwa, szpital,
szkoła itp. I tak chcemy to potem przyjść, ale dobrze wiedzieć co jest czym.
Mimo że czas przewidziany na wycieczkę już minął, to kierowca pyta czy może na
jeszcze coś pokazać. No pewnie! Jedziemy kilka kilometrów na południe od
miasteczka, nad jezioro Ferguson. Obecnie nadal skute lodem. Jest tu podobno
"najlepsza restauracja w okolicy"'. Ciekawe ile w ogóle może być restauracji w
tak małej miejscowości... Jezioro jest też źródłem wody pitnej dla
Kangerlussuaq.
Niestety widać też to, co jest niemal w każdej takiej arktycznej
miejscowości - wysypisko śmieci i różnego złomu. Mimo trąbienia o ekologii
prościej to zostawić na miejscu niż stąd wywieźć. Jest tu też drewniany most na
spływającej do fiordu rzece. Kierowca wyjaśnia nam, że kiedyś, po wyjątkowo
silnym topnieniu, był tak silny przepływ wody, że zmiotła ona dawny most, a jego
fragmenty są widoczne daleko na piaszczystej delcie. Tu są też kolejne stacje
radarowe, nazwane z powodu wyglądu "uszami Myszki Miki". Wycieczka trwała
godzinę dłużej niż było w planie, ale dla kierowcy nie było to problemem.
Sądzimy raczej, że to dla niego rozrywka, stąd przedłużył ją sam z siebie. Super,
zobaczyliśmy więcej niż było w planie. Wysiadamy przy naszym hotelu.
Idziemy do marketu, kupujemy pizzę na wieczór i jakieś małe piwa. Na szczęście
w hotelu jest lodówka. Ewa już ruszyła w stronę południowej części miasta, ja
po odniesieniu zakupów teraz ją gonię. Na pobliskim sklepiku z pamiątkami jest
czaszka piżmowoła. W miejscu, gdzie droga omija koniec pasa startowego, jest
ostrzeżenie w trzech językach, żeby uważać na podmuch z silników odrzutowych i
są nawet światła, by samochody się zatrzymały na czas startu. Gdzie jest
Ewunia? Niby drogę widać, ale jej nie widać. W końcu jest. Niby do hotelu był
kawałeczek, ale jej dogonienie zajęło mi ponad 10 minut. Teraz idziemy już
razem, robiąc zdjęcia co ciekawszych budynków.
Mijamy obecnie wykorzystywane przez duńskie i amerykańskie wojsko koszary,
mijamy jeden z dawnych koszarowców przerobiony na szkołę. Jest nawet...
kręgielnia! Obok jest też przedszkole i całkiem uroczy kościółek. Idziemy na
most i z niego robimy nieco zdjęć.
Teraz kierujemy się na zachód, w stronę fiordu. Jest tu nieco pojazdów, w
tym jeden przedziwny, na gąsienicach. Zapewne specjalna konstrukcja do jazdy po
lodzie (później się dowiaduję, że jest to Snow Trac, szeroko wykorzystywany w
Arktyce). Mijamy urocze przystanki autobusowe - tak, w Kangerlussuaq jest
komunikacja miejska! Idziemy w stronę sporej anteny radarowej bądź łączności
satelitarnej. Tu, na skałach, robimy sobie krótki odpoczynek i wygrzewamy się na
słońcu. Jak na Arktykę i kwiecień, jest tu ekstremalnie ciepło, kilkanaście
stopni powyżej zera.
Wracamy nieco inną trasą, przechodząc obok dawnego szpitala i budynku
dowództwa bazy, obecnie przerobionego na muzeum. Teraz jest co prawda zamknięte,
ale obchodzimy go wokoło, próbując porównać z dawnym zdjęciem. Nieco go musiano
w międzyczasie przebudować. Mijamy hangar lini Air Greenland i hangary wojskowe.
Na płycie lotniska stoją dwa samoloty C-130 Hercules z oznaczeniami USAF.
Przyleciały tu niedawno. Tak więc baza jest nadal aktywnie wykorzystywana przez
lotnictwo wojskowe USA i Danii. W ogóle z lotniska co chwila coś startuje i coś
na nim ląduje. Dotarł tu nawet niewielki biznes-jet. Jaki człowiek, którego stać
na prywatny odrzutowiec miałby coś do załatwienia w takim miejscu? Ale może to
tylko tankowanie przy transatlantyckim przelocie? Obchodzimy znów koniec pasa z
ostrzeżeniami dla samochodów, mijamy terminal lotniska i wracamy do Polar
Lodge.
Pora na zasłużony posiłek. W piekarniku robimy pizzę, popijamy to piwem.
Jesteśmy mocno zmęczeni. Nie dość, że wieloetapowa podróż, że wstaliśmy bardzo
wcześnie rano, że jest tu 4 godziny różnicy czasu, przez co nasza doba mocno
się wydłużyła, to jeszcze ta wycieczka i ten, niemal 8-kilometrowy spacer. No
ale okolicę chyba mamy zupełnie poznaną. Ewa nastawia przezornie budzik na
środek nocy, może uda się zobaczyć zorzę polarną? Niby jesteśmy za kołem
podbiegunowym, noc o tej porze roku trwa bardzo krótko i nie jest już
całkowicie ciemna, no ale może uda się wstrzelić? Kładziemy się spać.
Przychodzą chmury, co nie daje szans nawet na próby obserwacji zorzy.
Hotel zapewnia nam dość smaczne śniadanie. Upychamy jeszcze wszystko w
plecakach przed wyjściem. Sąsiedzi z pokoju obok, jakaś para młodych ludzi,
szykują się chyba na jakieś poważne przedsięwzięcie i to nawet poważniejsze
niż Arctic Circle Trail. Mają duże sanie załadowane sprzętem i żywnością na
wiele dni, narty, łopaty itp. Czyżby trawers Grenlandii? To już naprawdę
ekstremum, wyprawa polarna, przy której tylko zdobywanie biegunów jest czymś
jeszcze trudniejszym.
Na lotnisku są pustki. Odnajdujemy jeszcze ciekawy znak, pokazujący ile
jest kilometrów do różnych miejsc. Odlatuje pierwszy samolot do Ilulissat,
przylatuje samolot z Nuuk. Pasażerowie to niemal sami Inuici.Współcześni, ze
smartfonami, nowocześnie ubrani. Ale mają typowo azjatyckie rysy twarzy. Nasz
samolot ma lecieć za pół godziny. Trochę zaniepokojony brakiem jakiegokolwiek
ruchu, podchodzę do pracownika lotniska i pytam go, kiedy zacznie się kontrola
bezpieczeństwa. Okazuje się, że nie ma czegoś takiego jak kontrola
bezpieczeństwa na loty wewnątrz Grenlandii. Po prostu pokazuje się bilet i
wchodzi na pokład samolotu. Super sprawa! Jakby cofnąć się w czasie o 70 lat.
Rzeczywiście, po ogłoszeniu naszego lotu całość trwa 5 minut. Samolot to mały
Bombardier Dash.
Na pokładzie jest o dziwo stewardessa. Szybko pokazuje jak zapinać
pasy, jak założyć maskę czy kamizelkę. Jedyna różnica to to, że komunikaty są w
dwóch językach - duńskim i grenlandzkim. Oba są nam tak kompletnie obce, że z
trudem odróżniamy który jest który. Okazuje się, że samolot ma też arktyczny
pakiet przetrwania, z ciepłymi ubraniami, rakietami sygnalizacyjnymi i
ogrzewaczami. Zaraz start, silniki już pracują.
Nagle rozlega się pukanie do drzwi. Z kabiny wychodzi pilot i... informuje
nas, że w Ilulissat są bardzo trudne warunki wietrzne i nie da się tam
wylądować. Samolot który wystartował 40 minut temu właśnie zawrócił. Mamy
udać się do terminala i czekać na dalsze decyzje. Wspaniale...
Siadamy z powrotem w hali terminala. Nasz lot dostaje status opóźnionego, ale
już kilka minut później jest odwołany! Jak to? Próbujemy wyjaśniać sprawę.
Jest w końcu rano, przecież loty bywają opóźnione z powodu pogody, czasem
wiele godzin. Ale nigdy nie ma tak, że niemal z miejsca są odwoływane. Okazuje
się jednak, że właśnie tak, nasz lot się nie odbędzie, odbędzie się jutro o tej
samej godzinie. Cały nasz plan się wali. Co robić? Robimy małą burzę mózgów.
Próbujemy zmienić lot na jakiś inny, w inne miejsce, choćby do Nuuk. Nie ma
takiej możliwości, nie można przebookować biletu. Można tylko kupić inny, za
horrendalne pieniądze. No cóż... dostajemy darmowy pokój w hotelu i vouchery
na dwa posiłki. Tylko co robić? Kangerlussuaq znamy na wylot, co robić cały
dzień?
Wpadam na pomysł, że firma z którą wczoraj mieliśmy krótką wycieczkę, robi też
wycieczki dłuższe. Przecież wczoraj grupa ludzi jechała na wielogodzinny wypad
pod sam lądolód. Od razu Ewa akceptuje ten pomysł. Rezerwujemy miejsca, mamy
jeszcze ponad godzinę do wyjazdu. Niemal od razu dostajemy maila z pytaniem
skąd nas mają zabrać. Firma działa bardzo sprawnie i frontem do klienta.
Postanawiamy zjeść pierwszy posiłek i zostawić część rzeczy w hotelu. Hotel
jest tak naprawdę w jednym budynku z terminalem i restauracją. Jest naprawdę
wielki! Pokój... trzeba przyznać że to wysoki standard, jak na takie miejsce
jest niemal luksusowy.
O godzinie 13 stawiamy się tam gdzie wczoraj. W grupie, oprócz nas są tylko 4
osoby. Nasz kierowca i zarazem przewodnik jest półgrenlandczykiem. Zawsze to
coś nowego, wczorajszy był rodowitym Duńczykiem. Dobrze mówi po angielsku. Ma
ze sobą telefon satelitarny, bo oczywiście w miejscu gdzie się wybieramy nie
ma żadnego zasięgu telefonii komórkowej. Jedziemy takim już sporym busem, ale
przystosowanym do jazdy w nieco cięższym terenie. Znów nie będzie problemów z
przystankami na zdjęcia, a kierowca zapewnia nas, że mamy wielką szansę
zobaczyć nie tylko renifery czy arktyczne zające, ale i piżmowoły. To by było
coś, nigdy w życiu nie widzieliśmy tego zwierzęcia nawet w ZOO. Z jego
opowieści (jak i opowieści wczorajszego kierowcy) wynika, że w tej części
wyspy nie ma niedźwiedzi polarnych, dlatego w przeciwieństwie do Svalbardu nie
trzeba mieć ze sobą broni. Ale... ale za czasów gdy byli tu jeszcze
Amerykanie, zdarzył się wypadek, że pojawił się tu niedźwiedź i wdarł się do
posterunku meteorologicznego na szczycie jednej z gór. Były tam dwie osoby,
żołnierz i oficer. Żołnierz, nie mając broni, uderzył niedźwiedzia w głowę
jakimś prętem i na szczęście dla siebie, zdołał zabarykadować się w
pomieszczeniu. Przez radio wezwał pomoc, ale dostał upomnienie od dowództwa,
by się nie wygłupiał, bo tu nie ma niedźwiedzi. Dopiero to samo powtórzone
przez oficera podziałało i pomoc nadeszła, zabijając zwierzę. Jak później się
okazało - obrażenia które odniósł niedźwiedź od ciosu w głowę też były
śmiertelne, ale ta śmierć przyszłaby po kilku godzinach. Trzeba przyznać, że
żołnierz w takiej sytuacji wykazał się ogromną siłą, jeśli za pomocą ciosu
prętem był w stanie tak pokiereszować tak potężne i "pancerne" zwierzę jakim jest
niedźwiedź polarny.
Droga którą jedziemy jest jedyną drogą na Grenlandii poza miastami. Ma około
30 km długości i doprowadza do tzw. punktu 660. Nazwa wzięła się stąd, że z
tego punktu startują wyprawy mające na celu trawers wyspy, do wschodniego
wybrzeża. Jest to dokładnie 660 km marszu przez lodową pustynię. Co ciekawe,
była również droga po fragmencie lądolodu, licząca dobre 100 km, ale była ona
raczej eksperymentalna i jej utrzymanie w obecnej sytuacji nie miało
sensu.
Po kilku kilometrach jazdy zatrzymujemy się. Tak, w dość dużej odległości
widać kilka potężnych i kudłatych zwierząt. To piżmowoły arktyczne! Robimy
nieco zdjęć, mając nadzieję, że coś z nich wyjdzie. Kawałek dalej znów
przystanek. Tu z kolei są renifery, zupełnie blisko nas.
Wjeżdżamy do ogromnej, pokrytej pyłem doliny. Przed nami widać już
fragmenty lądolodu. To nadal jednak daleko, a tu ciężko określić odległość, nie
mając dobrych punktów odniesienia. Po lewej stronie widać szczątki samolotu. To
amerykański Lockheed T-33 Shooting Star, który rozbił się tu w 1968 roku. W
śnieżycy wysiadło zasilanie oświetlenia pasów na lotnisku, piloci łącznie trzech
takich maszyn dostali polecenie katapultowania się. Wszyscy na szczęście
przeżyli, a jeden z samolotów rozbił się tutaj. Szczątki drugiego są przy
jeziorze Ferguson, gdzie byliśmy wczoraj.
Teraz zaczyna się powolny podjazd na górski grzbiet. Droga jest szutrowa,
mocno dziurawa, są jeszcze jakieś resztki asfaltu. Kierowca jedzie bardzo wolno. W końcu docieramy. Stąd
rozpościera się wspaniała panorama, jest tu nawet współcześnie stworzony punkt
widokowy. Tu zatrzymujemy się na kilkanaście minut, by móc podziwiać okolicę i
zamarznięte jezioro w dole.
Jedziemy dalej, droga staje się jeszcze mocniej dziurawa. Co ciekawe, są
tu jakieś wyrobiska, gdzie są i ciężarówki i ciągniki. Co tu można wydobywać i
po co? Co najwyżej jest to jakiś kamieniołom, ale do czego to jest nadal
używane? Tu w prawo odbija droga w kierunku najbliższego ramienia lądolodu,
który już powoli otacza nas z lewej i prawej. Tam jeżdżą wycieczki na trekkingi
po samym lodowcu. Kierowca mówi, że jak będą dobre warunki to i nam uda się
wejść na lodowiec za punktem 660.
Widoki są coraz bardziej arktyczne, coraz bardziej surowe. Otaczają nas
ogromne masy lodu. Nawet te islandzkie lodowce wydawały mi się mniejsze.
Ostatni stromy podjazd i jesteśmy. Koniec drogi. Przed nami jeszcze kilka
żwirowych wzniesień i lodowa pustynia po horyzont. Nasz kierowca ubiera się
cieplej, zakłada wysokie buty. Ruszamy marszem naprzód.
Po dosłownie 200 metrach docieramy do pierwszego śniegu. Idziemy po
śladach poprzedników, ale trzeba pamiętać, że tu sytuacja zmienia się bardzo
dynamicznie. To co wczoraj było do przejścia, dziś nie musi być łatwą trasą. I
tak właśnie jest. Nasz przewodnik wpada głęboko nogą pod śnieg. Widać, że nie
może wydostać się z pułapki. Staję obok, jakoś stabilnie i pomagam mu, ale i tak
stwierdza, że ma już but pełen wody, która płynie pod śniegiem. W końcu jakoś
się udaje i ruszamy dalej. A dalej wcale nie jest lepiej. Po skraju lodowca,
albo tego co uważamy za skraj, płyną wartkim nurtem masy wody. Tworzy się lodowa
rynna. Nie ma tego jak przejść, każde pośliźnięcie to upadek, kąpiel, niemożność
wydostania się i sytuacja zagrażająca życiu. Idziemy w górę tej "rzeki" szukając
miejsca do jej przekroczenia. Ale takie miejsce nie pojawia się. Jeszcze ja
wpadam pod śnieg jedną nogą, teraz i ja mam mokry but. Jeszcze to samo robi
jedna z uczestniczek. Żwir po którym usiłuję iść... to tylko złudne poczucie
stabilności. To warstwa kilku milimetrów, pod którą jest czarny, przejrzysty,
wyglądający jak obsydian lód. Czyli my tak naprawdę jesteśmy na lodowcu, tylko
tu jest na nim sporo morenowego żwiru.
W końcu stwierdzamy, że dalszy marsz sensu nie ma. Robimy sporo zdjęć i
kierujemy się z powrotem. Teraz kombinujemy inaczej, mniej po śniegu. Ale nie
wiadomo czy właśnie po śniegu nie lepiej. Żwirowe, nachylone lodowisko, gdy nie
mamy raków, też nie daje przyczepności. Mijamy dwójkę ludzi z saniami, albo
przygotowujących się do startu w trawers wyspy, albo robiących jakąś mniejszą
trasę. Już pod koniec, gdy niemal docieramy do ścieżki... Ewa też wpada nogą
głęboko w śnieg. Od razu górą wlewa jej się do buta woda. Co gorsza, nie może
wyciągnąć tej nogi. Staję jakoś stabilnie za nią, mówię by nie ciągnęła w przód
tylko się wyprostowała, łapię pod ramiona i jednym ruchem wyciągam ją z pułapki.
But na szczęście jest, tyle że pełen wody.
Docieramy do naszego busa. Robimy jeszcze sporo zdjęć lodowca. Nasz
kierowca wyciąga termosy z kawą i kakao. Na lądolodzie nie było ogólnie jakoś zimno, ale
był tam bardzo nieprzyjemny wiatr, więc gorący napój polepsza humory. Teraz
czeka nas długa jazda powrotna. Miejscami są mostki dosłownie na szerokość kół,
jest mnóstwo dziur. Wszystko idzie powoli. Ale widoki są kapitalne, choć pogoda
zaczyna się psuć.
Już znacznie niżej, już kilka kilometrów od Kangerlussuaq kierowca nagle
zatrzymuje się. Dwa piżmowoły, samiec i samica. Ale nie kilometr od nas, a
najwyżej 200 m. Super! Robimy sporo zdjęć tych niezwykłych zwierząt. A dalej
znów przez drogę skaczą arktyczne zające.
Docieramy wreszcie do miasteczka. Przewidziana na 5 godzin wycieczka
trwała niemal 6. Ale mimo mokrych butów było warto, zobaczyliśmy Arktykę pełną
gębą i co najważniejsze - jakoś zagospodarowaliśmy w sposób twórczy
niespodziewany, przymusowy pobyt w tym samym miejscu. Dziękujemy sobie wzajemnie
za towarzystwo i wracamy do hotelu... zresztą wszyscy do jednego. Mam wrażenie,
że wszyscy dziś nie polecieli i dlatego razem znaleźliśmy się na tej wycieczce
do lądolodu.
Kolacja okazuje się lepsza niż lunch, na który złożyły się dwie kanapki. Tu
dostajemy pełen zestaw fish and chips. Bardzo dobry, trzeba przyznać. Jesteśmy
mocno zmęczeni tym dniem. Co ciekawe, kupione wcześniej piwa mają nazwy
grenlandzkich miejscowości w lokalnym języku. Na szczęście prognozy wiatru w
Ilulissat na jutro są bardzo dobre i liczymy, że tym razem naszego lotu nie
odwołają, bo to by była katastrofa, rujnująca nam plany zobaczenia
największych atrakcji. Mimo że jest ciepło, to i tak odkręcamy grzejniki
maksymalnie, by dosuszyć mokre buty... w efekcie w nocy musimy otwierać okna,
bo nie dałoby się spać. Chmury znów niweczą szansę zobaczenia zorzy polarnej.
Rano idziemy na śniadanie do restauracji. Jest jeszcze lepsze niż kolacja, bo
nie jest na voucher, a jest to po prostu szwedzki stół. Prognozy wiatru się
nie zmieniły, na tablicy odlotów nie ma, że coś jest odwołane. Super! Ewuni w
dodatku udaje się mailowo porozumieć z hotelem w Ilulissat i rozumieją
sytuację, nie robią problemów i zamiast dwóch nocy będzie do opłacenia tylko
jedna. Naprawdę fajne podejście.
Tym razem nasz lot nie jest odwołany, prognozy wiatru są o wiele lepsze.
Wsiadam tak jak i wczoraj do małego Dasha. Większość pasażerów to te same
osoby co były wczoraj, jest nawet pani, która była wczoraj z nami na
wycieczce. Samolot kołuje na koniec pasa i po chwili jesteśmy w powietrzu.
Lecimy na zachód, a potem skręcam na północ. Widać pod nami zamarznięty fiord,
port, a potem niezliczone góry i zamarznięte jeziora. Ewa robi nieco zdjęć.
Wchodzimy w chmury i nie widać już nic. Lot nie jest długi, po kilkudziesięciu
minutach rozpoczynamy zniżanie, znów widać pod nami góry i brzeg lądolodu.
Przecinamy fiord Ilulissat, cały zasłany gigantycznymi górami lodowymi, które
spływają do zatoki Disko. Na jego północnym brzegu zlokalizowane jest samo
miasteczko - od razu widać, że to prawdziwe miasteczko, a nie taka osada jak
Kangerlussauq. Samolot siada na niewielkim lotnisku.
Tu terminal jest jeszcze mniejszy - wszak obsługiwane są tylko loty
krajowe i to na niewielkie odległości, z użyciem małych samolotów lub
śmigłowców. Długość pasa i infrastruktura nie pozwalają na lądowania większych
maszyn. Wchodzimy do budynku. Ma tu na nas czekać kierowca, który zawiezie nas
do hotelu Nuka, gdzie mamy nocleg. Są tu takie maleńkie punkty oczekiwania z
nazwami kilku hoteli. Czekamy chwilę i wreszcie jest. Ładujemy się do samochodu.
Czeka nas kilka kilometrów jazdy. W sumie dobrze, że nie musimy ich iść.
Okolica jest tu zdecydowanie bardziej arktyczna niż w Kangerlussauq, a to
ledwie 250 km dalej na północ. Wszystko pokrywa śnieg, są tu raczej gołe
skaliste wzgórza, brak nawet tundrowej roślinności. No i zatoka Disko... robi
z wysokości ziemi jeszcze większe wrażenie, widać całą potęgę lodowych gór,
które ją wypełniają. Przejeżdżamy przez część miasteczka i docieramy do
hotelu. Tu meldujemy się, dostajemy fajny pokój. Zostawiamy zbędne rzeczy i
ruszamy na długą wycieczkę, by nadrobić wczorajszy, stracony dzień.
Idziemy na południe, w kierunku samego fiordu Ilulissat. Na skraju miasteczka,
za zabudowaniami, zaczyna się... nie wiem w sumie jak to nazwać... psiarnia? Tu mieszkańcy
trzymają swoje psy pociągowe. Psy mają czasem budy, czasem ich nie mają, są na
ogół na łańcuchach, ale niektóre nie. Śnieg czy zimno zupełnie im nie
przeszkadza, leżą albo bez większego zainteresowania nami, albo wręcz śpią.
Wyglądają poczciwie, ale są tu wyraźne znaki by ich nie karmić i nie
podchodzić. One mają wiele genów zupełnie dzikich zwierząt i potrafią być
równie niebezpieczne jak wilki (patrz tu, wpis z 1 maja 2023 roku). Zresztą, gdy jeden zaczyna wyć, to podchwytują
to inne i wycie przetacza się przez całe Ilulissat. Psów na przestrzeni
kilometra są co najmniej setki.
Docieramy do centrum turystycznego, obecnie chyba zamkniętego. Dalej nawet
ślady opon znikają pod śniegiem. Idziemy nieco w prawo, w kierunku cmentarza.
Zaczynamy się zapadać w rozmiękającym śniegu. Za cmentarzem zaczyna się
podejście na skaliste wzgórze nas samym fiordem. Tu nieco kluczymy, by nie wpaść
w płynącą pod śniegiem wodę, ale nie udaje się, bo oboje raz za razem wpadamy
głęboko w śnieg. Jak na razie tylko sypie się górą do butów, ale zaczynam
psioczyć, że tu to by się narty albo rakiety śnieżne przydały. Ewa mnie stawia
do pionu, bym nie narzekał, jakoś wczoraj z tego samego się śmiałem. No dobra,
ma rację, choć i tak od razu tego nie przyznaję. Docieramy na szczyt. Widok na
końcówkę fiordu i zatokę, mimo że nie ma słońca, zapiera dech w piersiach. Skala
lodowych gór i mniejszej kry robi ogromne wrażenie, szczególnie że pojawiają
się jakieś stateczki pływające pomiędzy, co daje punkt odniesienia.
Schodzimy na wprost ku drewnianej ścieżce turystycznej. Z początku jest
dobrze, dopiero końcówka jest kłopotliwa, bo to płaski fragment, pod śniegiem
jest bagnista tundra i trzeba skakać z jednej kępy trawy na drugą. Udaje się
dotrzeć do ścieżki bez większego zmoczenia butów. Dochodzimy ścieżką w pobliże
morza, robimy sporo dalszych zdjęć.
Chcemy iść dalej na wschód, wzdłuż fiordu. Jednak ślady wydeptane w śniegu
zanikają, robi się mocno górzyście, więc odpuszczamy. By dojść do ścieżki
wystarczy zejść kilkanaście metrów przez śnieżne poduchy. Już na samym ich
końcu Ewa wpada nogą głęboko w śnieg, tym razem trafiając w wodę, po chwili
robię to ja. No cóż, powtórka z wczoraj, mamy po jednym mokrym bucie. Ścieżką
wracamy do centrum turystycznego, udaje się nawet wejść na jego dach, co jest
dozwolone, ale jak głoszą tabliczki "na własne ryzyko". Samo centrum okazuje
się otwarte, ale zasadniczo nikogo w nim nie ma. Wracamy w kierunku miasta.
O ile marsz w śnieżnym, górzystym terenie powodował spory wysiłek fizyczny i
wystarczał softshell, to teraz muszę założyć polar, a Ewa kurtkę. Niby niżej,
a zimniej. Skręcamy w lewo przy hali sportowej, mijamy małe osiedle dość chyba ubogich domów,
takich które najbardziej bym przyrównał do familoków czy bloków z wielkiej
płyty. Kierujemy się w stronę elektrowni, za którą jest ciekawy punkt widokowy
na zatokę. Znów mijamy spore stada grenlandzkich psów, jeden ze szczeniaków
nawet próbuje nas zachęcić do zabawy.
Za elektrownią wspinamy się po schodkach na wzgórze. No rzeczywiście, jest to
ciekawe miejsce jeśli chce się popatrzeć na samo miasto i zatokę. Coś zjadamy,
robimy kolejne zdjęcia i idziemy dalej, wzdłuż morza. Uliczkami idzie się o
wiele lżej niż w terenie, ale za nami już kilka ładnych kilometrów, a wszystko
tu jest mocno faliste. Mijamy kościół, sąd i posterunek policji. Jest tu pełno
różnokolorowych, charakterystycznych dla Grenlandii domków. Docieramy do
czegoś w rodzaju centrum. Są tu wielopiętrowe domy, nawet takie szeregowe. To
już bardziej przypomina typowo miejską zabudowę. Jest też ciekawy kościół.
Kierujemy się jeszcze do portu. Widok jest ciekawy, bo część jest zamarznięta
i leży na lodzie mnóstwo łódek. Stwierdzamy, że ciekawszy widok będzie z
drugiej strony, więc przechodzimy mostem, którym już dziś jechaliśmy.
Rzeczywiście widok lepszy. Znów kilka zdjęć. Okazuje się, że odhaczyliśmy
właściwie wszystkie miejskie ciekawostki z listy Ewuni. Zauważamy, że pod
mostem jest dawna kładka dla pieszych, postanawiamy zejść i na nią. Widok
nieco inny, zwraca uwagę zamarznięta rzeka i leżące na niej łodzie. Wracamy na
górę i kierujemy się w stronę hotelu. Zauważamy to wielokrotnie, że napotykani
Inuici nas pozdrawiają, uśmiechają się.
Robimy małe zakupy w markecie - chleb i piwo. Market jest znacznie większy i
lepiej zaopatrzony niż ten z Kangerlussauq. Zresztą, naprzeciwko jest inny.
Idziemy na posiłek do ciekawego bistro, znów bierzemy fish and chips.
Obsługuje to inuicka rodzina, za kasą stoją dzieci z mądrymi minami, ale
oczywiście nic nie potrafią jeszcze zrobić. Podchodzi do nas jakiś lokals z
piwem, gestem pokazuje, że chciałby się przysiąść, ale nie reagujemy. To są
bardzo mili, otwarci ludzie. Ale jednak nie mamy nastroju by przysiadał się
Inuita po kilku piwach. Zmęczenie wychodzi z nas już mocno, kłócimy się o
jakąś moją głupią uwagę. Przepraszam, ale wiem, że trzeba to załagodzić, by
sobie nie psuć wieczoru w takim miejscu.
W pokoju pijemy piwo, otwieramy przywiezioną z Polski konserwę rybną... jednak
chleb kruszy się tak, że nie da się go ukroić, po prostu się rozpada.
Strasznie słabe jest to duńskie pieczywo. Nie da się posmarować go zawartością
konserwy i zrobić kanapek. No nic, coś tam zjadamy na sucho i wypijamy piwo.
Zmęczenie, różnica czasu... strasznie nas muli, jest 19:00 a my już kładziemy
się spać. Musimy podobnie jak wczoraj odkręcić mocno kaloryfer, by wysuszyć
buty. Hotel jest blisko ulicy i hałas samochodów przeszkadza. Nie udaje mi się
zasnąć przez wiele godzin. W końcu jednak odpływam.
Rano nastroje mamy lepsze. Buty podeschły, ale niezupełnie do końca. Idziemy
na śniadanie, które nie jest w samym hotelu, a w leżącej po drugiej stronie
ulicy kafejce, należącej jednak do hotelu. Znów obsługująca Inuitka jest
bardzo miła. Coś jest takiego serdecznego w tych ludziach, coś co nas oboje
mocno ujmuje. Śniadanie jest w porządku, choć nie tak dobre jak wczoraj.
Wracamy do hotelu. Wczoraj pani z recepcji pytała o której mamy lot, bo hotel
zapewnia też dowóz na lotnisko. Punktualnie o umówionej godzinie schodzimy.
Ten sam kierowca w kilka minut zawozi nas do celu.
Do lotu mamy ponad godzinę. Trzeba jakoś wykorzystać ten czas. Idziemy na
pobliskie wzgórze, robimy ostatnie zdjęcia zatoki Disko. Widać jakieś bardzo
odległe góry. Robię dokładne zdjęcia, postanawiając już po powrocie je
zidentyfikować i obliczyć odległość (jak się później okazuje, najdalsze widoczne szczyty były odległe o 168 km, a moje zdjęcia trafiły na stronę Dalekich Obserwacji - patrz tu). Dziś na szczęście warunki wietrzne są
idealne, nie będzie opóźnień, a to ważne, bo w Kangerlussauq mamy 2 godziny na
przesiadkę w samolot do Kopenhagi.
Zasiadamy w maleńkiej hali, siedzą tu niemal sami Inuici. Znów miła sytuacja,
bo jakaś pani dzierga coś, używając naraz pięciu drutów. Pokazuje nam, że to
skarpetki dla dziecka. Sama z siebie, niepytana. Fajne podejście. Pojawia się
w końcu boarding na nasz samolot, bezproblemowo w kilka minut wchodzimy na
pokład. Startujemy bez opóźnień. Ewa ma dość niezwykłe miejsce, bo na samym
tyle samolotu, dokładnie na środku, naprzeciwko przejścia. Nie ma więc
możliwości robienia zdjęć przez okno.
Lot przebiega bez zakłóceń, po 45 minutach lądujemy w Kangerlussauq. Tu już
stoi długa kolejka do odprawy na lot międzynarodowy. Nie mamy bagażu
rejestrowanego, ale kontrola bezpieczeństwa idzie wolno, widać że obsługa to
kilka osób, robi się wąskie gardło, bo jest tylko jedna bramka, a kontrola
jest jednak dość szczegółowa. O ile np. na wielu lotniskach kosmetyki
przechodzą włożone w byle jaki plastikowy woreczek, to tu koniecznie musi być
strunowy. Na szczęście są za darmo na lotnisku. Ewa jeszcze idzie do obsługi,
by na wszelki wypadek nasze karty pokładowe które mamy ściągnięte do
smartfonów nam wydrukowali. Tak wygodniej i rzeczywiście to się
potwierdza.
Za security jest jeden mały sklepik wolnocłowy i... i nic poza nim. Zero
grenlandzkich pamiątek. A był sklep z pamiątkami, ale po drugiej stronie
lotniska. Ewa coś w nim kupiła, ja nie i teraz sobie pluję w brodę. Trudno. W
dodatku hala jest mała, a duża liczba pasażerów jest ściśnięta w małej
przestrzeni. Gorąco nam w naszych ocieplanych ubraniach, zabranych jak się
okazuje nieco na wyrost.
W końcu można ładować się do samolotu. Tym razem mamy miejsca niemal w
ostatnim rzędzie i niestety po tej samej stronie, więc przez okno będzie widać
to samo czy w poprzednim locie. No nic, miałem jakiś problem z odprawą z
aplikacji Air Greenland (a była ona możliwa dopiero 22 godziny przed lotem) i
przydzieliło nam te miejsca z automatu.
Start tak wielkiej maszyny przebiega bardzo sprawnie i łagodnie. Lecimy na
zachód, ale po chwili robimy zwrot. Widać jeszcze lotnisko, widać skraj
lądolodu i potem już tylko białą, oślepiającą pustynię. Wkrótce pierwszy napój
i posiłek. Teraz każde z nas potrzebuje nieco relaksu, Ewa ogląda film, ja
bawię się jakimiś grami. Lot dłuży się, choć nad Islandią jest znów pogodnie,
to już specjalnie nie patrzymy w dół. Martwię się tylko, bo w Kopenhadze mamy
niecałe 2 godziny na przesiadkę w samolot do Warszawy. Liczę że nie będzie
większego opóźnienia.
Gdy wreszcie zaczynamy zniżanie, to wiemy już, że opóźnienie będzie minimum
20-minutowe. Samolot wykonuje cały szereg zwrotów, ale w końcu siadamy.
Wyjście rękawem z przodu, a my siedzimy z tyłu... okazuje się jednak, że
Wizzair wysłał na maila wiadomość, że samolot jest opóźniony o godzinę. To nie
ma co się spieszyć.
Na lotnisku trochę się włóczymy bez celu. W końcu pojawia się informacja do
którego gate'u mamy iść. Tak jak podejrzewałem - ten sam terminal dla tanich
lini, na samym końcu. Dobre 15 minut szybkim marszem. Pełno Polaków, część już
po kilku piwach. Jest głośno i zmęczenie powoduje, że nas to denerwuje. W
dodatku robi się jakiś straszny zamęt, już odprawionych pasażerów z lotu do
Berlina nagle przepędzają do innego gate'u, a nas do tego. Wszyscy przechodzą,
dostajemy jakieś inne miejsca niż mieliśmy, na szczęście obok siebie. Gdy już
wszyscy są odprawieni... wychodzi człowiek z obsługi i informuje że samolot
wylądował, ale miał kolizję z ptakiem, ma uszkodzony dziób i nigdzie nie
poleci.
Wiadomość jest przybijająca. Co robić? Jest po 23, nie ma żadnych sensownych
lotów nawet na rano. Część pasażerów mieszka gdzieś w Kopenhadze, wiec wracają
do domów, reszta jednak zgodnie się awanturuje. Obsługa nie ma nic do
powiedzenia, jedynie że za jakiś czas będą mieli jakieś informacje. Za dobrą
godzinę pojawia się informacja, że lot odbędzie się o 3 rano, innym samolotem.
Ale co mamy robić? Czekać? Nie, mamy iść do strefy check-in, gdzie "ktoś"
udzieli nam informacji. Nie chce nam się wierzyć, mamy wrażenie, że chcą się
pozbyć zdenerwowanego tłumu i się ulotnić. Po co mamy się jeszcze raz
odprawiać na kontroli bezpieczeństwa, skoro już jesteśmy po niej? Bagaże
mamy i tak przy sobie. No ale idziemy tak czy siak, jesteśmy strasznie głodni,
trzeba coś zjeść. Oczywiście, strefa check-in jest wymarła, nie ma tam nikogo.
Czyli dokładnie jak myśleliśmy. Pozbyć się wściekłych ludzi i uciec przed
konfrontacją.
Idziemy na zewnątrz. Dobry kilometr spaceru w zimnym deszczu do restauracji pod złotymi łukami.
Zjadamy coś, robi nam się lepiej. Wracamy na lotnisko, idziemy na odprawę
bezpieczeństwa, bo oczywiście nie ma żadnej informacji i nikogo kto by jej
udzielił. Kontrola tym razem przynosi niespodziankę. Pani wyciąga z mojego
plecaka puszkę tuńczyka i pyta co to jest. Wybałuszam oczy, bo chyba widać co
to jest, chyba w Danii widzieli konserwy rybne? No tak, ale zawiera w środku
płyn! No a co ma do cholery zawierać, to tuńczyk w sosie własnym, ma pewnie
dobre 80% wody. No niestety skaner wskazuje to na jakiś tam kolor i nie może
przejść. Inny tuńczyk, taki sam, tyle że w oleju... nie wzbudza żadnego
zainteresowania. Dziwne, że obie puszki, zarówno w Krakowie jaki i w jakby nie
patrzeć, leżącym na terytorium Danii Kangerlussauq, nie sprawiły żadnych
problemów i przeszły. No trudno, puszka ląduje w śmieciach. Też im się dziwię,
tacy proekologiczni, proludzcy i w ogóle napompowani pustymi frazesami, a
żywność o długim terminie przechowywania wyrzucają bez mrugnięcia okiem. Ale jestem zbyt zmęczony, tylko krzywo
się uśmiecham.
Odprawa jest oczywiście na te same karty pokładowe, z tego samego gate'u.
Można było w ogóle nie ruszać się stamtąd. Czekamy dobre 1,5 godziny,
podsypiając. W końcu boarding. Znów robią jakieś zamieszanie z miejscami, znów
przydzielają losowe... wypisując je na karteczkach długopisem. Ale nie
wszystkim, tylko niektórym. No i oczywiście Ewa ma w innym miejscu niż ja. To
mnie już wkurza i nie pozwolę się tak traktować. Wsiadamy do samolotu i
zajmujemy miejsca, które mieliśmy wcześniej przydzielone. Ktoś oczywiście
przychodzi, że mu przydzielono to, ale ja mu pokazuję swoja kartę pokładową,
że mi też i nie zamierzam go zmieniać. I na tym staje.
Samolot strasznie długo oczekuje na start. Wszystko tak się przeciąga, załoga
chodzi po całym pokładzie, otwiera drzwi, zamyka, znów otwiera. Narasta w nas
przekonanie, że i ten samolot ma awarię i nie polecimy. Ale w końcu kołowanie
i start. Ze złości nie mogę spać. Jak można robić taki bałagan jak obsługa
tego lotniska? Wizzair ogólnie zaplusował, bo jednak wysłał inną maszynę,
trudno ich winić za kolizję z ptakiem. A przydzielenie innych miejsc? Nie
wiem, ale to też mi wygląda na sprawę po stronie obsługi lotniska. Od kiedy to
przydziela się miejsca na wypisywanych długopisem kartkach? Leciałem w życiu
wiele razy, ale coś takiego widziałem po raz pierwszy.
Lądujemy w Warszawie przed 5 rano, już świta. Dzwonię po taksówkę jeszcze z
autobusu z płyty lotniska. Mieliśmy spać i rano jechać moim samochodem do Ewy.
Ale w tej sytuacji? Chyba lepiej się przemęczyć, pojechać na zmianę, ale
jechać od razu. Trafia nam się taksówkarz, wożący w aucie... dużego psa.
Ciekawostka, ale uczciwie o tym poinformowano przez telefon.
Ewa nawet nie wchodzi na górę, ja tylko zostawiam ciepłe spodnie i buty i
biorę coś lżejszego. Od razu ruszamy w trasę. Prowadzę ja, Ewa ma się
zdrzemnąć, ale stwierdzamy, że lepiej by mnie zabawiała rozmową. Pijemy jakąś
kawę, zjadamy słodkie brownie z samolotu. Rozbudzam się, droga jest zupełnie
pusta. Ewa przysypia. I choć już pod koniec jadę resztką sił, to kilka minut
po 9 rano jesteśmy na miejscu. Są rodzice Ewy, ale tylko witamy się,
przepraszamy że nie jesteśmy zbyt wylewni i od razu kładziemy się spać. Śpię
do godziny 14:30...
Reszta dnia jakoś mija, jednak nadal odczuwamy zmęczenie i przesunięcie
czasowe. Rano kolejnego dnia Ewunia idzie do pracy, a ja wsiadam w samochód i
ruszam z powrotem do Warszawy. Wieczorem i ja jestem w pracy.
Wyjazd był niezwykłą egzotyką, przebił nawet Svalbard. Też arktyczny rejon,
ale jednak odmienny. Nie ma tam może polarnych niedźwiedzi, nie było tak daleko na północ, ale jest tam i tak dużo
dalej i trudniej tam się dostać. W przeciwieństwie do Svalbardu nie ma tam
dziesiątek narodowości w dwóch małych miasteczkach, a głównie Inuici i
Duńczycy. Jest tam po prostu inaczej. Mimo różnych problemów i zmian planu,
wyszło bardzo dobrze i ciekawie, muszę przyznać, że ta najodleglejsza jak
dotąd wyprawa była też jedną z najciekawszych. Nigdy nie byłem tak daleko na
zachodzie - to aż 50 południk długości geograficznej zachodniej. Nie wrócę tam
raczej, a z pewnością nieprędko. Ale z tych kilku dni wycisnęliśmy tyle ile
dało się w danej chwili.
Właściwie wszystkie zdjęcia z samolotów, poza może dwoma, są zamieszczone dzięki uprzejmości Ewuni i są jej autorstwa.