Mój kolejny wyjazd na Svalbard był planowany już od dawna. Jadę znów w te
arktyczne rejony jako pilot i przewodnik grupy z Polski, na wycieczce zorganizowanej przez
biuro Aliena Tours z którym współpracuję. Wyjazdy miały być w ogóle dwa,
ale lipcowy termin nie wypalił. Na drugą połowę sierpnia jest za to komplet
uczestników, oprócz mnie jest 12 osób. To już końcówka arktycznego lata,
kończy się właśnie dzień polarny i tuż po naszym powrocie słońce zajdzie po
raz pierwszy od 4 miesięcy. Prognozy pogody niestety nie są jakieś bardzo
optymistyczne - ma być dość deszczowo.
Spotkanie z grupą mam na lotnisku Okęcie w Warszawie, w niedzielę, przed
godziną 17. Dziś czeka nas tylko lot do Oslo i przejazd do hotelu, więc rzecz
bardzo prosta organizacyjnie. Zebranie się wszystkich w wyznaczonym uprzednio
miejscu trwa jednak dłuższą chwilę. Witam się z każdym, rozdaję karty
pokładowe na wszystkie loty, w ten sposób pozbywając się połowy papierów,
które mam ze sobą. Pytam na wszelki wypadek czy wszyscy mają paszporty i
ruszamy nadać bagaże. Idzie względnie sprawnie, kolejki jeszcze nie ma.
Przejście przez kontrolę bezpieczeństwa też idzie sprawnie, choć jak okazuje
się, jedna z osób zostawiła paszport przy nadawaniu bagaży... na szczęście
ktoś doniósł go do pracowników security. Za bramkami każdy idzie jeszcze coś
zjeść, umawiam się, żeby po prostu wszyscy byli o czasie gdy zacznie się
boarding. Niecałe dwie godziny mi się wloką, ale w końcu pojawia się obsługa i
wchodzimy do samolotu. Zaletą biletu grupowego jest to, że wszyscy mamy
miejsca obok siebie, co bardzo ułatwia mi kontrolę czy na pewno kogoś nie
brakuje. Jasne, nikt nie jest dzieckiem by się zgubić, ale życie zna różne
przypadki.
Startujemy zgodnie z rozkładem. Lot do Oslo trwa poniżej dwóch godzin, ale
słońce wkrótce zachodzi i robi się ciemno. W samolocie przysypiam, pod nami i
tak chmury i nic nie widać. Wreszcie zniżanie i lądowanie. Wychodzimy i
dłuższą chwilę czekamy na odbiór bagaży. I tu mała niespodzianka jak dla mnie.
Norweska aplikacja do zakupów biletów na autobusy, którą wczoraj sprawdzałem,
teraz odmawia mi współpracy, twierdząc że podaję nieprawidłowe hasło. Ponadto
jego odzyskanie jest kłopotliwe mając tylko telefon. No nic, wiem i tak jak
jechać, zapłacę u kierowcy bezpośrednio. Okazuje się, że mamy kilka minut do
odjazdu autobusu. Na przystanku ładujemy się i mówię kierowcy, że chcę
zapłacić za 13 osób. Jednak... każe nam wsiadać i tyle. No cóż, Polak.
Usłyszał rodzimy język i przejazd mamy gratis. Czasem jak widać opłaca się nie
kupować biletów przez aplikację.
W hotelu czekają na nas już przygotowane karty do pokoi. Śniadanie mamy na 4
rano. Na wszelki wypadek zapisuję sobie numery pokoi wszystkich osób, żegnam
się i docieram do swojego. Tu jednak, robiąc to już na laptopie, odzyskuję
hasło do aplikacji od biletów. Zawsze warto by działała. Nastawiam budzik na
3:45 i kładę się spać.
Pobudka jest mało przyjemna. Kilka godzin snu nie wystarcza do pełnej
regeneracji. Śniadanie jest dobre, w formie szwedzkiego stołu, ale najeść
trzeba się na zapas, bo jakieś zakupy da się zrobić dopiero na Svalbardzie,
nie licząc oczywiście możliwości zjedzenia czegoś drogiego na lotnisku, jeśli
cokolwiek będzie czynne. O 4:40 mamy autobus spod hotelu, więc kilka minut
przed jego przyjazdem robimy zbiórkę. Wszyscy są, wrzucamy bagaże i ruszamy.
Po kilku minutach wysiadamy przed terminalem. Jest chłodno i rześko, duża
różnica w porównaniu z polskimi upałami. Ja przezornie już teraz mam na sobie
długie spodnie, mam też w plecaku kurtkę. Gdy się wysiądzie na miejscu, to
będzie nam zimno. Odprawa o tak wczesnej godzinie idzie niemal bezproblemowo,
poza drobiazgiem, gdy najstarsza uczestniczka wycieczki nie może złożyć rączki
od walizki. Pan z obsługi odsyła ją w kierunku bagaży nadwymiarowych.
Poirytowany podchodzę i mocniejszym uderzeniem dłoni składam rączkę. Pan
uśmiecha się, że teraz to już normalnie pójdzie. Mógł jednak spróbować samemu,
choć pewnie nie należy to do jego obowiązków. Odprawa bezpieczeństwa o tej
godzinie jest pustawa, przechodzimy ją sprawnie.
Teraz będzie nowość dla mnie. Dotąd latałem na Svalbard bezpośrednio z Oslo.
Svalbard mimo że jest pod zarządem Norwegii i pod pewnymi względami jest
norweską prowincją, leży jednak poza strefą Schengen, więc trzeba przejść
kontrolę paszportową. Ale dziś lecimy z międzylądowaniem w Tromsø. Gdy
wcześniej pytałem pracownika przy nadawaniu bagaży, czy w Tromsø
wysiadamy z samolotu, to powiedział mi, że nie, że odprawa paszportowa będzie
tu, w Oslo. Ale nie idziemy przez bramki paszportowe, nasz gate jest
niedaleko. Pytam pana od boardingu, to mówi mi to samo, paszporty sprawdzą tu.
Ale jak to? Sprawdzi je zwykły pracownik, a nie straż graniczna? Wiem też, że
jest duża szansa, że jednak w Tromsø wszyscy wysiądą, tam odprawią się
paszportowo i wsiądą z powrotem do samolotu. Pytanie tylko co z bagażem z luku
bagażowego. No nic, zobaczymy co będzie.
W końcu boarding, paszporty są niby sprawdzane, ale z pewnością nie tak, jak
robi to straż graniczna. Wsiadamy i o 7:15, czyli zgodnie z rozkładem
startujemy. Pogoda jest piękna, ładnie widać okolice Oslo, ale już kawałek
dalej na północ zaczynają się chmury. Przymykam oczy i niemal od razu
zasypiam. Budzę się na zniżaniu do Tromsø. I tu już jasne co będzie, bo
załoga to zapowiada kilka razy. Osoby lecące tylko do Tromsø po prostu
wysiadają i wychodzą z lotniska, a osoby lecące na Svalbard wychodzą i
przechodzą odprawę paszportową, po czym wchodzą z powrotem do tego samego
gate. Nie ma żadnego wypakowywania bagaży z luku i ponownego ich nadawania.
Będzie uciążliwie, ale bez przesady.
Z chmur samolot wychodzi dosłownie na kilku ostatnich kilometrach.
W Tromsø dość mocno pada, pogoda zupełnie inna niż w Oslo, ale tu jest
nieco... cieplej. A przecież to już sporo za kołem podbiegunowym. No i
rzeczywiście gdy wychodzimy na płytę lotniska to ciepło czuć. Odprawa
paszportowa trwa dobre pół godziny, bo obsługują ją dwie osoby, ale idzie to
względnie sprawnie. I ponowny boarding, ponownie każdy siada na swoim miejscu,
tym samym na którym siedział. Wszystko odbywa się na jednej karcie pokładowej,
którą drukowano w Oslo. Startujemy ponownie, ponownie zapadam w sen.
Po półtorej godziny lotu zniżamy już nad Svalbardem. Momentami nawet coś
widać przez powłokę chmur. Poznaję zarysy Isfjordu, niektóre lodowce. Samolot
skręca w prawo, do Longyearbyen. Pod koniec nieco rzuca, wiatr musi być solidny.
No i przyziemienie, jesteśmy. Piszę do Ewy, że wszystko ok, doleciałem. No ale
teraz pora skupić się na grupie. Schodki są podstawione z obu końców samolotu,
więc wysiada się sprawnie. No, przyznam że pogoda jest nawet dobra, nie pada. I
choć jest zimno, to nie jakoś dramatycznie.
Wchodzimy do hali lotniska, gdzie czekamy, aż na taśmę z
charakterystycznym niedźwiedziem polarnym wyjadą wszystkie bagaże. W
międzyczasie pojawia się nasz kierowca, dogaduję się z nim, że po prostu
zbierzemy się wszyscy i od razu zapakujemy. Bus ma przyczepkę, na której
bezproblemowo mieszczą się nasze walizki. Docieramy pod nasz "Svalbard Hotell".
Jest inny, w lepszym standardzie niż znany mi dotąd "Mary Ann". Jednak pokoje
będą dopiero od 14, więc teraz jedynie zostawiamy bagaże w przechowalni. O 13
mamy spotkać się z naszą przewodniczką na dziś i zresztą z tym samym kierowcą
pojechać na wycieczkę po okolicy Longyearbyen. Pokazuję uczestnikom gdzie jest
sklep, lepiej by coś do jedzenia kupić teraz, bo potem mamy dość szczelnie
wypełniony program.
O 13 zbieramy się pod hotelem. Przyjeżdża bus z tym samym kierowcą i nasza
przewodniczka - Dominika. Mieszka tu od 10 lat, czyli wyjątkowo długo. Co
ciekawe, jej głównym zajęciem jest prowadzenie taksówki. Nawet w tak odległym
rejonie i tak niewielkiej miejscowości, popyt na usługi taksówkarskie (choć
głównie dla turystów) jest i to całkiem spory. Teraz mamy półtorej godziny
trasy objazdowej. Najpierw jedziemy w stronę lotniska, by po chwili skręcić w
szutrową drogę prowadzącą w górę, w stronę kopalni nr 3 i Globalnego Banku
Nasion. Zatrzymujemy się, wyjaśniamy z Dominiką o co chodzi w ogóle z tym
bankiem, po co został zbudowany. To już jego druga "odsłona" bo pierwotny był
zlokalizowany w jednej z zamkniętych kopalń, ale były tam niestabilne warunki.
Obecny jest znacznie większy i nowocześniejszy. Jest w całości finansowany
przez Norwegię, choć nasiona roślin przetrzymywane w środku należą do wielu
krajów. W okolicy kręci się kilka reniferów, więc niemal wszyscy je
fotografują. Kolejnym, nieodległym miejscem jest nieczynna już kopalnia nr 3.
Tu ciekawostka od Dominiki - okazuje się, że w tej części Svalbardu kopalnie
nie mają pionowych szybów, a po prostu poziome korytarze, wycinane w górskich
zboczach. Inną budowę mają kopalnie rosyjskie jak np. ta w Barentsburgu.
Gdy wracamy, Dominika mówi, że jedyną obecnie czynną kopalnią jest
kopalnia nr 6, ale i jej los jest przesądzony. Zostanie zamknięta w przyszłym
roku. Już pod koniec zeszłego roku, miejska elektrociepłownia została
przebudowana i obecnie pracuje na oleju opałowym. To mocno podzieliło
społeczność Longyearbyen. Raz, że pracę stracą górnicy, dwa że węgiel jest na
miejscu, a olej trzeba dowozić, co wiąże się z niemałymi kosztami i uzależnia
miasto od dostaw. A trzy - ceny prądu i ocieplania drastycznie wzrosły, wiele
osób musiało pozamykać swoje firmy, bo nie stać ich na opłacanie rachunków.
Elektrociepłownia tak mała jak tu, nie emituje jakiś znaczących zanieczyszczeń,
więc jest to tym dziwniejsze. No ale Svalbard zrywa swoje związki z górnictwem,
stawiając na turystykę. Jedyna działająca kopalnia pozostanie właśnie w
Barentsburgu
Mijamy miasto i zatrzymujemy się nad jeziorem, skąd czerpana jest woda pitna.
Okazuje się, że obecnie jest ona chlorowana, bo niedawno wykryto w niej
pałeczki Legionelli. Tu jest jeden ze znaków ostrzegających przed
niedźwiedziami polarnymi. Tu każdy robi sobie obowiązkowe zdjęcie, również i
nasza grupa. Skoro jestem przewodnikiem, to i biorę na siebie rolę fotografa
do zdjęć grupowych. Ruszamy dalej, po kilku kilometrach droga zaczyna się
stromo wspinać, by w końcu dojechać do kopalni nr 6. Stąd rozpościera się
ładny widok, choć siąpiący deszcz nieco go psuje. Pora wracać. Po niezbyt
długiej jeździe kierowca wysadza nas przed kościołem w Longyearbyen. Stąd już
pójdziemy pieszo.
Idziemy niespiesznie w górę doliny, Dominika opowiada o życiu tutaj, o
przywitaniu słońca 8 marca, gdy po raz pierwszy wyłania się ono zza chmur.
Razem kontynuujemy opowieść o dawnych górniczych domach, po których teraz
zostały tylko pale. Zostały one zniszczone w czasie II wojny światowej w
wyniku ostrzelania miasta przez niemieckie okręty. Docieramy do sporego domu,
który pełnił kiedyś funkcję ośrodka kultury i spotkań. Był na tyle daleko od
reszty zabudowań, że każdy kto tu przyszedł musiał mieć w tym jakiś cel. W
okolicy chodzi renifer z okazałym porożem, więc znów każdy stara się go
uwiecznić. Mi robi się coraz zimniej, mam na sobie tylko softshell, a wiatr
jest odczuwalny. Powoli kierujemy się znów w stronę centrum.
Okazuje się, że część osób chce zostać w hotelu, więc wchodzę z nimi, by nam
wydali klucze lub kody do pokojów. Okazuje się, że jest jakiś błąd w
rezerwacji, ale po telefonie do Polski i wyjaśnieniach sprawę udaje się szybko
wyprostować. Wydaję część kart i lecę gonić resztę grupy, która poszła jeszcze
z Dominiką na punkt widokowy położony nad najnowszą, wschodnią częścią miasta.
Wracają wspomnienia, tu spacerowałem w swoim czasie z Ewą... Doganiam resztę,
robimy trochę zdjęć, znów podchodzą blisko dwa renifery. Potem już wracamy
wszyscy do hotelu i żegnamy się z Dominiką.
Rozdaję karty do reszty pokoi. Wszyscy mamy je w sąsiednim budynku, po
drugiej stronie ulicy. Mamy zarezerwowany stół na 13 osób w położonej tuż obok
knajpce. Tam spędzamy miły wieczór, gdzie lepiej się ze sobą zapoznajemy.
Przedstawiam plan na jutro - rejs statkiem do Barentsburga. Mówię wszystkim jak
mają się ubrać, żeby ktoś nie był zaskoczony warunkami jakie można spotkać na
morzu. Pora iść spać. Ale jak tu spać? Za oknem jasno, mamy dzień polarny, choć
nieco pada. Na szczęście są kotary dość szczelnie zasłaniające okna. Mimo
zmęczenia dzwonię jeszcze do Ewuni i rozmawiamy ponad godzinę. Pora jednak udać
się na spoczynek.
Rano na śniadaniu pojawiamy się kilka minut po 7. Pokoje mamy do jutra, więc
na rejs można wziąć tylko bagaż podręczny. Mówię wszystkim, że autobus który
zawiezie nas na statek "Polargirl" zbiera ludzi ze wszystkich hoteli i będzie
tu około 8:35, więc lepiej by wszyscy byli punktualnie o 8:30. Sam dla
pewności czekam już wcześniej. Jakież jest moje zdziwienie, gdy transport
pojawia się już 8:25. Wychodzi Masza, członkini załogi którą miałem już okazję
poznać. Ma listę pasażerów na rejs, jest cała nasza grupa... no ale części
osób nadal nie ma. Proszę by zaczekali, ona mówi że żaden problem, to oni są
wcześniej niż zwykle, bo jesteśmy dziś pierwszą grupą pasażerów. Zresztą, poza
nami płyną tylko dwie osoby z innego hotelu. Po chwili jesteśmy w komplecie, z
hotelu położonego 200 m dalej zgarniamy pozostałą dwójkę i jedziemy prosto do
portu. To mój któryś już rejs na "Polargirl", więc znam statek na wylot. Wiem,
że załoga jest bardzo fajna, gdyby pojawił się jakiś wieloryb czy niedźwiedź
polarny na brzegu, to zmienią kurs, by pasażerowie mogli zrobić dobre zdjęcia.
Po krótkim instruktażu co do procedur ratunkowych odbijamy od nabrzeża.
Pogoda dziś nie rozpieszcza, choć wcześniej była niezła. Jest wietrznie,
mokro, przed nami widoczna jest strefa deszczu. Robię nieco zdjęć, ale im dalej
od brzegu, tym silniej odczuwalny jest wiatr. Choć pod czubek nosa zapinam
kaptur goretexowej kurtki, to i tak jestem mokry i czuję że dość szybko się
wychładzam. Schodzę w końcu pod pokład, gdzie siedzi znakomita większość naszej
grupy. Wyjmuję termos, wypijam gorącą wodę. Od razu robi mi się lepiej. Statek
powoli zbliża się do czoła lodowca Esmarkbreen. Pierwszy raz widziałem go ponad
6 lat temu (czytaj
tu), co prawda był to czerwiec, ale mam wrażenie, że lodowca w widoczny sposób
ubywa z każdym rokiem. Gdy jesteśmy już blisko statek zatrzymuje się i wszyscy
wychodzą na pokład. Masza tłumaczy wszystko o samym lodowcu, o dawnych
wielorybnikach, o tym jak niedawno była tu jaskinia lodowa, która się zawaliła i
obecnie odsłonił się spory kawał wewnętrznego, błękitnego lodu.
Warunki fotograficzne są słabe, mocno pada, nie ma fok ani niedźwiedzi,
więc postój trwa tylko chwilę. Statek zawraca i rusza na południe, w kierunku
Barentsburga. Załoga przygotowuje posiłek. Niestety nie jest to stek z
wieloryba, jak bywało dawniej, jest to po prostu wieprzowina z warzywami i
ryżem. Zjadliwe, zdecydowanie lepsze niż ostra i tłusta zupa, którą podano w
zeszłym roku. Po posiłku znów wszyscy schodzą pod pokład. Próbuję coś
fotografować z dziobu, ale poza kilkoma maskonurami nic właściwie sensownego nie
wychodzi, pada zbyt mocno.
Po kilkunastu minutach nagle z letargu wyrywa wszystkich krótkie
trąbnięcie statkowej syreny. O co chodzi? Okazuje się, że przed nami prawdziwa
gratka. Masza z mostka wypatrzyła przez lornetkę płetwala błękitnego! To
największy z wielorybów, w ogóle największe zwierzę na Ziemi. Jest rzadko
widywany, a ten osobnik podobno kręci się tu od kilku dni. W przeciwieństwie do
innych wielorybów, zanurza się na dość długo, bo po wzięciu wdechu przebywa pod
wodą nawet 5 minut. Ale wreszcie jest! Wylatuje w górę fontanna wody i ukazuje
się niebiesko-szary grzbiet. Rzeczywiście, inny niż u pozostałych wielorybów. I
znów nie ma go przez kilka minut, by pokazać się na kilka sekund w
nieprzewidzianym kierunku. Trochę jakby się z nami bawił. Ponadto nie pozwala
podpłynąć zbyt blisko, a i pewnie załoga nie chce tego robić. Jest od nas
300-500 m, zresztą trudno ocenić, bo ukazuje się tylko góra grzbietu, a całe
potężne cielsko kryje się pod wodą. Pora płynąć dalej, do Barentsburga zostało
mniej więcej 45 minut rejsu. Znów większość osób znika pod pokładem. Była to
zaledwie czwarta obserwacja tego walenia w tym sezonie, gdy np. niedźwiedzie
polarne były widziane 10 razy. Mimo wszystko... wolałbym niedźwiedzia.
Mijamy lotnisko dla śmigłowców, powoli zbliżamy się do nabrzeża. Statek
przybija, jeden z członków załogi dźwigiem opuszcza trap, bo tu schodzi się z
pośredniego pokładu. Na brzegu jak zwykle czeka lokalna, młoda przewodniczka,
tym razem jest to Rosjanka o imieniu Olga. Opowiada o mieście, o jego
historii, o przeznaczeniu poszczególnych budynków. Mimo że nie jestem tu
pierwszy raz to z chęcią słucham, zawsze mogę się czegoś nowego nauczyć i
dowiedzieć, poza tym przecież tu też wszystko się zmienia. Pobudowano nowe,
ułożone z betonowych płyt drogi, teraz jest bez porównania równiej niż było
kiedyś. W kompleksie kulturalno-sportowym otwarto basen. Dziewczyna nieco ze
śmiechem zauważa, że o ile w Pyramiden mają górę, która nazywa się z powodu
swojego wyglądu Piramida, to u nich też jest góra i z powodu jej wyglądu
nazywają ją Sypanida. No rzeczywiście, to jedno wielkie rumowisko skalne i
luźny żwir. I oczywiście, napis "миру мир", oznaczający pokój. Nic się nie
zmieniło, nawet jak na początku wojny na Ukrainie w Barentsburgu odbyła się
manifestacja popierająca wojnę, to oni nadal uważają, że niosą pokój. Jest też
Lenin i napis pod kolorowymi blokami "наша цель коммунизм" czyli "nasz cel
komunizm", są nawet flagi ZSRR obok rosyjskich. Trochę by robić klimat pod
turystów, ale mimo wszystko dziwnie to wygląda po ponad 30 latach od rozpadu
Sojuza.
Po godzinnym spacerze z Olgą każdy ma godzinę czasu wolnego, byle tylko na
15:00 zdążył na statek. Można iść do pubu na piwo lub drinka, można do sklepu z
pamiątkami, można po prostu pochodzić. Ja idę na południowy kraniec miasta z
jedną osobą z grupy. Wiem od kolegi, który kilka miesięcy wcześniej był tutaj,
że jak tam się dojdzie, to jest znak ostrzegający przed niedźwiedziami
polarnymi, ale inny niż ten w Longyearbyen. Warto zobaczyć, choć to kawałek
spaceru, aż za elektrociepłownię. Tu widać, że Rosjanie mają w dużym poważaniu
ekologię, bo kominy kopcą aż miło. Ale mają węgiel (choć jest wydobywany
głębinowo, szyb liczy ponad 500 m i kopalnia ma trzy poziomy) i nie bawią się w
dowożenie oleju opałowego z Rosji.
Industrialny obraz kończy się, są jeszcze trzy wieże, jakby latarnie
morskie i wreszcie jest tabliczka oznaczająca koniec miasta, a za nią...
rzeczywiście nieco inny znak ostrzegający przed niedźwiedziami polarnymi. No
więc tyle, pora wracać. Grupa już powoli zbiera się na nabrzeżu. Zachodzę
jeszcze na moment do sklepu z pamiątkami, ale nie ma tu niczego
powalającego.
Przeliczam czy wszyscy są i wchodzimy na pokład. Trap zostaje złożony,
statek odbija. Pogoda jest znów mokra i zimna. Nie ma właściwie sensu stać na
pokładzie. Na szczęście niewielka ilość pasażerów sprawia, że pod pokładem jest
wygodnie i każdy ma miejsce. Dopiero gdy zbliżamy się do Grumantbyen, dawnej
rosyjskiej osady górniczej. Jednak same kopalnie były nie w niej, a sąsiedniej
zatoce Colesbukta, skąd węgiel był przewożony widoczną nadal na wybrzeżu kolejką
i dalej tunelami we wnętrzu góry. Osadę opuszczono z powodów ekonomicznych, nie
przynosiła żadnego zysku, choć w czasach świetności mieszkało tu ponad 1000
osób.
Pogoda poprawia się wyraźnie. Wychodzi słońce, część ludzi pojawia się na
pokładzie. Towarzyszą nam mewy i maskonury, statek płynie przy fantastycznej,
wysokiej na setki metrów skalnej ścianie. Wygląda jak tzw. trapy syberyjskie,
powstałe w czasie permu, gdy bardzo wzmógł się wulkanizm, a większość Ziemi
została zalana potężną warstwą lawy, co prawdopodobnie doprowadziło do
największego wymierania w dziejach. Przed nami widać już radiolatarnię przy
lotnisku w Longyearbyen. Mijamy wylot doliny Bjørndalen, skręcamy w stronę
wyłaniającego się już Longyearbyen. Po kilkunastu minutach dobijamy do portu i
schodzimy na ląd. Autobus odwozi nas do hotelu.
Mamy już załatwioną rezerwację stołu na 13 osób w innej knajpie, tuż przy
supermarkecie. Dziś jem fish and chips, potrawę, do której przekonała mnie Ewa.
No właśnie, chcę z nią jeszcze pogadać o sensownej godzinie, więc mój udział w
imprezie kończę kilka minut po 21. Ustalam tylko plan na jutro, by wszyscy
wiedzieli jak to będzie wyglądać. Jutro opuszczamy nasz hotel i choć płyniemy
tym samym statkiem, to musimy zabrać całość bagaży. W swoim pokoju rozmawiam
jeszcze z Ewunią, potem układam sobie wszystko, co będzie mi potrzebne na jutro
i sprawdzam to 3 razy. Tam gdzie płyniemy, czyli w Pyramiden, łączności ze
światem nie będzie. Gdy wyglądam w końcu za okno, stwierdzam, że jest 23:30, a
na ścianach widzę cienie budynków. Czyżby gdzieś zza chmur wyszło słońce? Ciężko
stwierdzić, ale czekam równo do północy i wychodzę przed hotel. Tak! Widać je,
nisko nad horyzontem, przez sporą dziurę w chmurach. Fotografuję więc "midnight
sun", jedno z ostatnich w tym roku, bo za kilka dni skończy się dzień polarny i
zaczną się zachody słońca - z początku na kilka minut, potem noc będzie coraz
dłuższa, aż nadejdzie taki dzień gdy słońce zajdzie i nie pojawi się na niebie
przez cztery miesiące. Pora iść spać, jutro równie intensywny dzień.
Rano znów jesteśmy na śniadaniu kilka minut po 7. Autobus przyjedzie dziś
kilka minut po 8:30, bo wiem to od Maszy. Ale i tak, zbiórkę robimy o tej
samej godzinie. Muszę przyznać, że grupa jest bardzo zdyscyplinowana, wszyscy
są tak jak należy, zero problemów. Gdy autobus podjeżdża, ładujemy walizki do
luku. Teraz pasażerów jest znacznie więcej a dodatkowo zatrzymujemy się
jeszcze w kilku miejscach. Na oko, razem z nami... będzie z 50 osób. Można
zapomnieć o komforcie na statku, jaki był wczoraj.
W porcie przy załadunku jest nieco więcej zamieszania, bo musimy wnieść
walizki, zostawić je w rogu na tylnym pokładzie. Pogoda szybko się pogarsza,
jest nawet mniej przyjemna niż wczoraj. Pada, widoczność sięga co najwyżej
kilku kilometrów, a nie kilkudziesięciu, jak to bywa tutaj. Mało kto wychodzi
na pokład statku, więc wewnątrz jest bardzo tłoczno. Słychać język polski,
więc są tu jacyś nasi rodacy, ale nie zachodzi jakaś integracja. Przepływamy
niemal cały Isfjord, by w końcu dotrzeć do położonej po jego zachodniej
stronie zatoki Skansbukta. Tam jest wrak starej łodzi, oraz, co ciekawe, jakiś
obóz złożony z kilku namiotów. W jednej z chatek też ktoś jest, chodzi przed
nią pani z parasolem w ręku. Niesamowite, że ludzie przybywają w tak odludny
teren, by tu po prostu pobyć. Kończy się powoli zasięg sieci GSM z
Longyearbyen, ale okazuje się, że w tym roku na statku jest już WiFi, a
internet jest dostarczany satelitarnie przez sieć Starlink. Więc do samego
Pyramiden będzie łączność. Dla mnie to istotne, bo Ewa właśnie jedzie na
lotnisko w Krakowie. Chcę być pewien, że bezpiecznie dotarła i wsiadła do
swojego samolotu. Wyczekiwaną wiadomość dostaję, gdy majaczą przed nami
zabudowania Pyramiden. Informuję grupę, że wkrótce będziemy wysiadać i by nikt
czegoś nie zostawił. Niby nie powinno zginąć do jutra, ale łączności ze
statkiem nie będzie żadnej, chyba że Rosjanie pozwolą nam skorzystać z radia.
Ewa pisze mi, że siedzi już w samolocie, więc żegnam się i skupiam na tym co
zaraz nas czeka.
Statek przybija do nabrzeża. Masza mówi mi, że mogę wyładować walizki z
dolnego pokładu, nie targając ich po wąskich schodkach. Jeden z panów z mojej
grupy staje na brzegu, a ja po kolei podaje mu walizki. Wyładunek idzie bardzo
sprawnie. Jest tu rosyjska przewodniczka z karabinem, ale jak się okazuje ona
odbiera pierwszą grupę, bo wszyscy nie wejdą do busa. My musimy zaczekać na
drugi kurs. Nie ma problemu, zaczekamy. Choć realnie wolałbym mieć teraz broń,
bo w takim miejscu, nawet 10 minut bez niej nie czuję się komfortowo. Proszę
tylko wszystkich by się nigdzie nie rozchodzili. Masza prosi też, bym
odcumował statek, dla nich będzie o wiele wygodniej. Czemu nie, nigdy tak
dużej jednostki nie miałem okazji odcumowywać!
Po chwili bus wraca i wszyscy pakujemy się do środka. Opowiadam nieco o
samej osadzie, o jej powstaniu na początku XX wieku, potem przejściu pod zarząd
radziecki i planowej rozbudowie, a nawet stworzeniu to względnie komfortowych
warunków do życia, łącznie z przywiezieniem czarnoziemu z Ukrainy, by mogły tu
rosnąć kwiaty. Przed pomnikiem z symbolem miasta i napisami
Пирамида i Pyramiden, stoi
wagonik kopalniany z ostatnią wydobytą tu toną węgla. Po 1996 roku, gdy miała
miejsce katastrofa lotnicza pod Longyearbyen, w której zginęło 141 osób, czyli
spora część populacji miasta, i zakończeniu wydobycia węgla w 1998 roku osada
została opuszczona. Obecnie jest miastem duchów, pełniącym role turystyczne.
Dojeżdżamy do hotelu, wypakowujemy się i meldujemy w recepcji. Ustalamy co na
jutrzejsze śniadanie i o której mają je podać. Z dziewczyną z recepcji ustalam
też, o której będzie nasz przewodnik, ile czasu z nim pochodzimy dziś i ile
jutro. Okazuje się też, że jutro, po wycieczce po mieście, nie zapewnili nam
transportu do portu. Tu już troszkę naciskam, bo taki transport jest konieczny.
Nawet nie tyle że niedźwiedzie, a ja nie mam karabinu. Sam fakt pokonywania
kilometra w deszczu, błocie i z walizkami na kółkach z grupą, gdzie nie wszyscy
są młodzi i wysportowani. Dziewczyna ma skontaktować się ze swoją szefową, bo
oni tu mają dla siebie internet i jutro wszystko będzie dopięte. Idziemy do
swoich pokoi, gdzie każdy ma nieco czasu dla siebie, po czym schodzimy na obiad.
Ja wybieram makaron z mięsem, ponoć popularne danie w Rosji. Jest pożywne,
smaczne i naprawdę się tym najadam.
Po obiedzie znów jest nieco czasu wolnego i o godzinie 15 spotykamy się przed
hotelem z Igorem, lokalnym przewodnikiem. No tak, Igor był tu również rok
temu. Ale ze starej ekipy został tylko on, młode dziewczyny, które szkoliły
się na przewodniczki, jednak uznały, że to nie robota dla nich. Teraz są
jakieś inne. Z wcześniejszej załogi pamiętam jeszcze Żenię, który też tu już
nie pracuje. Rotacja ludzi jest więc spora. Ustalam z nim, że dziś
chcielibyśmy pochodzić poza budynkami, jak najwięcej zobaczyć z zewnątrz, choć
pogoda za dobra nie jest. Ale też jest przerwa w deszczu, warto to
wykorzystać. Więc pójdziemy najpierw przez całe miasto do domu z butelek.
Igor prowadzi, ja opowiadam. Oczywiście on dodaje co jakiś czas coś od
siebie, ale nie jest tak wygadany jak była Dominika. Robimy sobie grupowe
zdjęcie pod Symbolem firmy Arktikugol. Tu w logo jest już wpisany 79
równoleżnik, choć tak naprawdę to
78° 41′. Wychodzimy za zabudowania i drogą docieramy na wzniesienie
terenu, gdzie stoi dom zbudowany z butelek po różnych napojach. Powstał w
celach "imprezowych", takich jak robienie szaszłyków na grillu i pochłaniania
alkoholu. najpierw szyjki butelek były na zewnątrz, ale wiatr gwizdał w nich
tak strasznie, że domek przebudowano i szyjki są teraz wewnątrz. Co ciekawe,
jak mówi Igor, oni tu mają bardziej restrykcyjny limit wódki niż ludność w
Longyearbyen. Tu jest 1 litr miesięcznie na osobę, w tam 2 litry. Zapewne
funkcjonowały tu bimbrownie, albo czarny rynek. Igor proponuje wycieczkę
dalszą częścią doliny pod lodowiec, ale to 40 minut marszu w jedną stronę po
kamieniach... uznaję, że nie każdy będzie w stanie to pokonać i mówię, że
niestety musimy zrobić coś innego, w samym mieście. W takim razie pójdziemy
pod chodnik, którym jeździły wagoniki z węglem z szybu kopalni. To fajne
miejsce, klimatyczne, ciekawe fotograficznie, no i dojście to tylko błoto.
Dwie panie znajduję nogę renifera... odgryzioną, nie ma reszty. Czyli to nie
lisy które pożywiły się padliną, to raczej ofiara niedźwiedzia
polarnego.
Z drogi powrotnej wspaniale widać miasto i leżący za nim ogromny lodowiec Nordenskiöldbreen.
Mijamy resztki masztów dawnej radiostacji, mijamy jakieś zbiorniki na paliwo.
Już blisko samej kopalni schylam się i podnoszę z ziemi zrzucone przez
renifera poroże. Okazuje się, że naturalny zrzut można legalnie wywieźć.
Super, będzie fajna pamiątka. Co więcej, Igor wkrótce znajduje kolejne. Pytam
po polsku kto chce, wyrywa się od razu najmłodsza uczestniczka. Ale Igor nie
rozumie i po prostu idzie z tym w ręku. Pocieszam ją, że to później
załatwię.
Wchodzimy do chodnika. Igor opowiada o nowości, czyli wycieczkach do samej
kopalni. Pokazuje nam nawet filmik z takiego wejścia. Bardzo ciekawa rzecz,
kopalnia jest od środka pokryta lodem. Ale to dość droga sprawa i mocno
wymagająca kondycyjnie od uczestników. No i takie wycieczki są robione rzadko,
najwyżej kilka razy do roku. Schodzimy w dół kawałkiem chodnika, gdzie
zatrzymywały się wagoniki. Tu deski na ścianach są nowe, jeszcze pachną żywicą.
Rosjanie coś ciągle robią, by Pyramiden nie popadło w ruinę, widać że zależy im
na turystyce w tym miejscu. Nawet do rosyjskiego napisu podobnego jak ten z
Barentsburga "миру мир", dołożono jeszcze anglojęzyczne "peace". Ale też
dołożono symbol sierpa i młota.
Idziemy teraz do zakładów mechanicznych. Tu naprawiano sprzęt górniczy i
kopalniane wagoniki. Choć niewiele w środku zostało, to są tu np. zachowane
w świetnym stanie wielkie obrabiarki i przekładnie, oraz lekko chodząca
obrotnica do wagoników. Ciekawe, bo w pozostałych warsztatach raczej panuje
wielki bałagan, tak jakby jednak je rozszabrowano.
Ostatnim punktem będzie sam pomnik symbolizujący miasto. Przy wagoniku z
wydobytym 31 marca 1998 roku ostatnim węglem robimy sobie grupowe zdjęcia. Pora
wracać do hotelu. Umawiam się z Igorem na jutro, planuję zwiedzanie wnętrz
budynków. No tak, poroże, które Igor miał w ręku. Co się z nim stało? Okazuje
się, że po prostu położył je przy wielu innych porożach, leżących przed hotelem.
Biorę je, daję dziewczynie która tak chciała je dostać i zapewniam, że sprawdzę
na 100%, czy rzeczywiście wywóz takich rzeczy jest legalny.
Wieczorem zbieramy się na kolacji i na jakimś piwie. Nie ma jakiejś wielkiej
imprezy, raczej wszyscy siedzą i oglądają filmy o Pyramidem i niedźwiedziach
polarnych, które lecą na sporym telewizorze. Większość też szybko idzie do
swoich pokoi. Zostaje z ostatnią czwórką, dopijamy piwo, rozmawiamy o
podróżach. Dziewczyna z recepcji informuje mnie, że transport jutro busem
będzie, o 13:30. Super, zmartwienie z głowy. Pora spać. Dziś i tak bez żadnej
łączności ze światem.
Rano pogoda jest naprawdę dobra, świeci słońce. O dziwo, śniadanie nie jest
takie jak wczoraj każdy zamawiał, jest po prostu szwedzki stół. Wynika to
chyba z tego, że jest tu spora grupa Polaków na wyjeździe organizowanym
przez inne biuro, plus jeszcze jacyś turyści. Łatwiej im zrobić szwedzki
stół niż pilnować co każdy zamówił. Dla nas też na plus, można zjeść więcej
i wybór większy. Po śniadaniu pakujemy walizki i zostawiamy je w hotelowym
holu. O godzinie 9 spotykamy się z Igorem. Dziś czeka nas 2,5 godziny
spaceru po wnętrzach budynków. Nie wejdziemy do wszystkich, ale będziemy w
tych najciekawszych. Budynki są zamykane na klucz, aby nikt bez przewodników
nie wchodził. Słusznie, raz, że w budynku może czaić się niedźwiedź i jest
to wtedy pułapka, a dwa, że to co pozostało, łatwo by mogło poznikać, tak
jak to miało miejsce np. w Prypeci.
Pierwszym z budynków do którego wchodzimy jest stołówka czy tam kantyna.
Na parterze są kuchnie i spora część ich wyposażenia. Piętro wyżej jest główna
sala. Tu zostało niewiele, ale uwagę przykuwają głównie wielkie donice z
wyschniętymi roślinami i niesamowita, arktyczna mozaika. Jest też butelka po
wódce "Stołecznej" i waga dawnego typu.
Kolejnym budynkiem jest szkoła i przedszkole. Były połączone. Tam mała
społeczność nie miała jakiejś wielkiej liczby dzieci, ale jednak były, rodziny z
nimi zamieszkiwały budynek położony obok hotelu, obecnie zamieszkiwany i wręcz
okupowany przez mewy. Z racji ciągłych krzyków dzieci na korytarzach nazywano go
Domem Wariatów. Obecnie słychać tam tylko krzyki ptaków. Dla kobiet i mężczyzn
nie będących w formalnych związkach były dwa duże budynki, które nazywano
Londynem i Paryżem. W szkole... jak to w szkole, jest sporo pozostałości,
dzienniki lekcyjne, zeszyty, obrazki, pomoce naukowe. Podobnie zresztą w
przedszkolu. Zdziwienie budzi dobrze wyposażona sala gimnastyczna i cały tor ze
znakami do nauki podstaw ruchu drogowego. Najciekawsza jest jednak misterna
mozaika na ścianie, którą wyklejono z różnokolorowych kawałków przewodu w
izolacji. Naprawdę musiała to robić osoba obdarzona artystycznym zmysłem.No i
mapa z wszystkimi miejscami gdzie bywał Lenin. Oczywiście, Poronin też jest.
W jednym z akademików, ciężko mi stwierdzić czy męskim czy żeńskim,
pozostało mniej. Wszystkie mieszkania są podobne, czasem na ścianach
trafiają się plakaty z lat 80-tych. No i właśnie, są plakaty aktorek i
aktorów, więc czy mieszkali tu mężczyźni czy kobiety, to jednoznacznie
cięzko określić. Podoba mi się pomysł "lodówek" za oknem. Na zewnątrz było
zazwyczaj tak zimno, że otwierało się okno i wstawiało żywność do
zaokiennych pojemników i to wystarczało. Ciekawostka jest fakt, że cegły na
budowę tych budynków wypalano na miejscu, a do dziś doskonale się trzymają,
czego zupełnie nie mogę powiedzieć np. o Prypeci, w której bywałem
wielokrotnie przed wojną. Na koniec wychodzimy na dach, skąd robimy sporo
zdjęć samego miasta, oraz oczywiście zdjęcia grupowe.
Naszym kolejnym celem jest budynek administracyjny kopalni. Tu są biura, są
nawet dalekopisy i tym podobne urządzenia. Jest całe centrum zarządzania,
wyglądające nieco jak sterownia w elektrowni. Są sejfy na dokumenty, jest
centrala telefoniczna. Jest rzecz jasna gabinet dyrektora z obowiązkowym
portretem Lenina na ścianie.
Następnym budynkiem jest basen. A właściwie dwa kryte baseny - mały dla
dzieci i większy dla starszych. Nie ma w nich ani kropli wody, ale muszę
przyznać, że zachowały się w doskonałym stanie.
Na koniec idziemy do dużego kompleksu sportowo-kulturalnego. Pewnie jest
podobny do tego w Barentsburgu, ale jest starszy. Jest tu sala kinowa, gdzie
wchodzimy. Niestety, znów nie ma operatora, który mógłby puścić nam jeden z
ponad 1000 przechowywanych tu filmów. W kinie stoi fortepian i najmłodsza
uczestniczka wyjazdu daje nam mały koncert. Takie miłe urozmaicenie, nie
spodziewaliśmy się. Wszyscy biją brawo. Igor żegna się z nami, bo ma już
następną grupę, która zaraz dopłynie na statku. Ok, wrócimy do hotelu sami. W
budynku jest przede wszystkim mała kawiarnia i sklep z pamiątkami. Tu
większość kończy swoją aktywność. Idę jeszcze na salę gimnastyczną, gdzie
chwilę rzucam piłką do kosza. Fajnie się nieco poruszać w inny sposób. Tu
odbywały się mecze towarzyskie Rosjan i Norwegów, w końcu byli sąsiadami w tym
nieprzyjaznym rejonie świata. Są tu też pomieszczenia z różnymi
instrumentami.
Wracamy do hotelu, pilnuję grupy by się nie rozdzielała. Część osób
zasiada w stołówce jedząc coś czy pijąc. Ja wychodzę na zewnątrz, bo na dawnym
placu zabaw biega lis polarny w zimowym już futrze. Robię mu kilka zdjęć. Czas
nieco się dłuży, chciałbym być już na statku, mieć załadunek grupy za sobą,
móc skontaktować się z Ewą.
O umówionej godzinie zjawia się bus. Sprawnie ładuję walizki tyłem, a
ludzie wchodzą przodem. Jednak dosiada się jeszcze kilka osób i robi się mocno
ciasno. Droga do portu to kilka minut. Załadunek bagaży na statek to
powtórzenie wczorajszej procedury w odwrotnej kolejności. Uff... wszyscy są,
można odpływać. Od razu załoga podaje obiad, dokładnie to samo co dwa dni
temu. Można się najeść i rozgrzać. Loguję się do sieci, dostaję cały szereg
informacji od Ewuni... super, dotarła tam gdzie miała, wszystko ok i możemy
chwilę popisać. Niby dzień bez łączności, ale to straszna uciążliwość w
dzisiejszych czasach i naszych nawykach.
Płyniemy wprost na ogromny lodowiec Nordenskiöldbreen. Wystają nad nim nunataki, czyli szczyty górskie całkowicie
otoczone lodowcem. Ciągnie się on dziesiątki kilometrów na północ i przechodzi
w lądolód, pokrywający północną część Spitsbergenu. Widzimy tak naprawdę mały
jego kawałek. Jednak i on wyraźnie się kurczy. Już blisko jego czoła Masza
opowiada dokąd on kiedyś sięgał i o tempie wycofywania się lodu. Liczymy, że
gdzieś pojawi się niedźwiedź polarny, ale nic z tego. A wczoraj załoga
"Polargirl" widziała jednego! Niestety, jak pech to pech. Widać kilka fok, ale
są bardzo daleko i trzeba się nieźle wpatrywać. W pewnym momencie od lodowca
odrywa się spory fragment i z pluskiem wpada do wody. Po sesji zdjęciowej
obieramy kurs na południe. Za nami, w okolicy Pyramiden znów zaczyna padać,
ale przed nami jest raczej ładnie.
Po pewnym czasie statek zwalnia. Okazuje się, że płyną białuchy, całe
stado! Niestety, poza białymi głowami i grzbietami niewiele widać, nie pokazują
się jakoś spektakularnie. Każdy robi sporo zdjęć, ale zimno wkrótce spędza ludzi
pod pokład. Ja SMS-owo umawiam się z Sebastianem, przewodnikiem na jutro, dla
osób chętnych na trekking w okolicy Longyearbyen. Większość wybrała jazdę na
saniach ciągniętych przez psy, ale tą sprawę mam załatwioną od samego początku.
Jeszcze dopytuję kto dziś jest chętny na wspólną kolację w knajpce, okazuje się
że wszyscy, więc załatwiam rezerwację stolika.
Płyniemy w kierunku klifów, gdzie maskonury i mewy mają swoje kolonie.
Masza mówi mi, że obecnie kolonie są już puste. Ale i tak spora liczba tych
ptaków lata przy statku, pozwalając zrobić im nieco zdjęć.
Przy klifach rzeczywiście nie ma ptaków, ale za to jest inna atrakcja.
Przypłynęliśmy tu, bo jest tu domek, gdzie przebywa od tygodnia małżeństwo z
Longyearbyen, polujące na renifery i zbierające ich poroża. Mamy ich wziąć na
pokład. Dźwigiem zostaje spuszczona łódź, jeden z członków załogi podpływa po
nich. Ładują się sprawnie z swoim psem i dobytkiem i po minucie są już na
statku. Ruszamy w ostatni etap. Zmarzłem strasznie od wiatru i chowam się na
tylnym pokładzie. Tam tak nie wieje.
Nagle zwalniamy. Okazuje się, że przed nami pływa wielki humbak, który tu
żeruje. Wynurza się jakieś 100 m od statku, czasem mniej. Głośno prycha i bierze
oddech. Cedzi wodę przez fiszbiny. Niesamowity widok, wszyscy zapamiętale robią
zdjęcia. Chłopak z załogi nawet leci nad niego dronem i nagrywa długi film.
Niesamowite spotkanie. Pora jednak płynąć. Orientuję się, że jest na tyle późno,
że nie ma szans byśmy zrobili jakiekolwiek zakupy, sklep czynny do 19.
Zbliżamy się do Longyearbyen. Na redzie portu stoi ciekawy okręt.
Jednostka straży przybrzeża marynarki norweskiej, klasy Jan Mayen. Czytam w
Wikipedii, że ma prawie 10 tys. ton wyporności, więc okręt wielkości
niszczyciela. Ma na pokładzie śmigłowiec. Natomiast uzbrojenie okrętu jest
śmiesznie słabe i składa się z jednej armaty automatycznej kalibru 57 mm i
wielkokalibrowyuch karabinów maszynowych. Jak lekkiej kanonierki. Dziwna
konstrukcja, ale to w końcu okręt patrolowy, może wymaga się od niego innych
cech niż dużej siły ognia.
W porcie żegnamy się z załogą i ładujemy do autobusu. Najpierw jedziemy w
stronę lotniska, jedna osoba wysiana na kempingu. Chwilę rozmawiam z Polakami
wracającymi z Pyramiden razem z nami. W końcu i nasz hotel. Meldujemy się
ponownie, tym razem dostajemy pokoje w tym samym budynku gdzie jest recepcja.
Nawet wygodniej. Spędzimy tu i tak tylko jedną noc. Na 20 mamy rezerwację,
więc spotykamy się już na miejscu. Integracja jest znacznie lepsza, jest
wesoło, jedzenie smaczne. Po 21 jednak żegnam się z grupą, ustawiając tylko
plan na jutro, bo część osób ma psy, a część trekking. Jako że ja na
zaprzęgach bym nie jeździł, a jedynie tam siedział 3 godziny, to pójdę na
trekking. Po tych, którzy wybierają się na psy i tak przyjedzie bus a potem
odwiezie ich pod hotel. Wracam do pokoju, wreszcie mogę po prostu zadzwonić do
Ewuni i pogadać, bez pisania. Jest w skali geograficznej niedaleko, na
północnych skrajach Norwegii, ale to jednak ponad 800 km stąd. W końcu jednak
pora spać.
Rano zbieramy się znów po 7 na śniadaniu. Znów przed hotelem zbiórka o 8:30,
ale tym razem bagaże zostawiamy w przechowalni hotelowej, bo pokoje muszą być
zwolnione. Punktualnie, zgodnie z umową zjawia się Sebastian. To
licencjonowany przewodnik na Svalbard, ma za sobą wiele lat doświadczenia i
jest idealną osobą na taki trekking. Dogaduję się z nim, że raczej szczyt
górski odpada - czasu nie mamy więcej niż 3,5 godziny, a idą dwie panie,
ciężko mi zaświadczyć o ich kondycji, a wycieczka ma być satysfakcjonująca dla
wszystkich. Stwierdza, że bardzo fajnym miejscem będzie
dolina Bjørndalen, położona sporo za lotniskiem, w kierunku Barentsburga.
Pojedziemy tam samochodem, wiec zero problemu z dotarciem. Kiedyś szedłem tam
piechotą, ale raz że z ciężkim plecakiem, dwa, że z wcale nie lekkim Mauserem
na ramieniu i rakietnicą na pasie. To minimum 10 km w jedną stronę, nie do
zrobienia w ograniczonym czasie. Co innego samochodem. Po resztę grupy
przyjeżdża bus na psie zaprzęgi. Dogaduję tylko z kierowcą, że muszą być na 12
z powrotem, bo później mamy umówiony bus na lotnisko. A warto zrobić
jakiekolwiek ostatnie zakupy.
Wsiadamy do samochodu i ruszamy. Sebastian opowiada bardzo barwnie i ciekawie.
Mijamy camping, jedziemy tuż nad morzem. Są tu domy, które według lokalnego
prawa nie mogą być zamieszkane całoroczne, ale większość i tak jest do tego
przystosowana. Co ciekawe, jest tu taki, który kosztował fortunę. Gdy do niego
podjeżdżamy... barak, zwykły barak! Niesamowite, jakie tu są ceny. Docieramy
daleko za lotnisko, do wylotu ogromnej doliny. Tu jest koniec drogi,
zostawiamy samochód i ruszamy dalej piechotą.
Jest tu jeszcze kawałek szutru. Docieramy nim do wylotów tuneli
wentylacyjnych dla kopalni nr 3, przechodzących przez całą górę. Są tu jakieś
szyny, jakieś dawne wagoniki. Wejście do tunelu jest zakratowane, ale w środku
widać śnieg, który chyba nigdy się nie topi. Ruszamy dalej. Po niecałym
kilometrze marszu dochodzimy do skalnego kopczyka. Ale to jeszcze nie koniec
trasy.
Posuwamy się, trawersując sypkie górskie zbocze. Mijamy szczątki renifera,
ale Sebastian zauważa, że nie ma on uzębienia, więc prawdopodobnie był stary,
osłabiony i spadł w dół z jakąś lawiną. Resztę dokończyły ptaki i lisy. Za dużo
kości zostało, by była to sprawka niedźwiedzia. Wreszcie kolejny kopczyk, a na
nim skrzynka. W jej środku jest zeszyt, gdzie można się wpisać. Tak jak na wielu
górskich szczytach. Robimy to z przyjemnością. Pora wracać, ale innym wariantem.
Na horyzoncie widać "Polargirl", która dziś płynie do Barentsburga.
Schodzimy nieco w dół, nad wypływającą z lodowców rzekę. Tu jest dużo
tundrowej roślinności, jest nieco mokro, trzeba skakać przez boczne dopływy. Ale
zawsze jakaś przygoda. W błocie są odciski racic reniferów. Dołem docieramy do
wylotów wentylacyjnych i potem do samochodu.
Jedziemy jeszcze nad lagunę koło kempingu, gdzie zazwyczaj gromadzą się
ptaki. Dziś jest ich niewiele. Namawiam Sebastiana, byśmy jeszcze zobaczyli
kamień, w którym jest dużo odcisków roślin sprzed milionów lat. Liczę, że go
znajdę, jest gdzieś w pobliżu siedziby gubernatora. Jednak na miejscu nie umiem
go namierzyć. No trudno, pamięć bywa zawodna. Muszę napisać do Dominiki, by
powiedziała mi gdzie jest, bym na przyszłość znał to miejsce. Sebastian sam jest
tego ciekaw, bo też o tym nie wiedział. Fotografujemy dawną górnicza kolejkę i
wracamy do hotelu, gdzie żegnamy się.
Przyjeżdża grupa która była na psich zaprzęgach. Wszyscy zadowoleni,
twarze uśmiechnięte. Ponoć było super. Cieszy mnie to bardzo. Mówię im by
lecieli do sklepu i kupili coś do jedzenia, bo w Oslo będziemy wieczorem i nic
tam się nie kupi, bo hotel ten sam, przy lotnisku. A nasz bus ma przyjechać za
15 minut. Rzeczywiście, przyjeżdża punktualnie, ten sam kierowca co pierwszego
dnia. Grupa zbiera się, ładujemy walizki na przyczepkę. Po kilku minutach
jazdy wysiadamy przed lotniskiem. Jeszcze ostatnie zdjęcia i pora się
odprawić.
Bagaże można już nadawać w trybie automatycznym, ale za kilka minut ma być
pracownik do nadawania ręcznego, więc czekamy. Potem odprawa bezpieczeństwa i
druga część lotniska, gdzie wszyscy siadamy i podsumowujemy wyjazd, dowiaduję
się, że psie zaprzęgi były naprawdę fajne. Dostaję wiadomości od Ewy, która
akurat jest na Nordkappie - pogoda świetna. Może nawet zobaczę to miejsce z
powietrza? Dziś lecą tylko dwa samoloty - lini SAS bezpośrednio do Oslo i nasz
Norwegian, z międzylądowaniem w Tromsø. Czy w tą stronę będzie równie
łatwo? Czytałem gdzieś, że zamieszanie może być większe, ale to się okaże. W
końcu boarding, sprawnie wsiadamy do samolotu i startujemy. Siedzę po prawej
stronie przy oknie, słońce grzeje, a jak zasłaniam okno, to nagrzewa się
przesłona. Ma z 60 stopni, jakbym miał żelazko przy uchu! Pod nami i tak chmury
i nic nie widać. W końcu zniżanie i lądujemy w Tromsø. Tu jednak załoga
zapowiada, że trzeba wysiąść, odprawić się paszportowo, ale odebrać bagaż z luku
bagażowego. Będzie zamieszanie...
Bramki do odprawy są cztery, ale działają tylko dwie. W dodatku nie są
automatyczne, tylko odprawiane przez straż graniczną. A to trwa bardzo długo,
szczególnie, że leci wiele osób z Azji. My jeszcze stoimy gdzieś na końcu.
Wreszcie przechodzimy, do teoretycznego odlotu pozostało 20 minut. Pytam kogoś
gdzie odbiera się bagaże. Piętro niżej. Więc biegiem na dół. Cała taśma zawalona
walizkami, trzeba znaleźć swoją. Wszyscy są? No są. To biegiem na nadawanie
bagaży. Co za idiotyzm, było już w Longyearbyen nadane do Oslo, po co je było
wyjmować z samolotu, nie można było zrobić tak jak w tamtą stronę? Co gorsza, są
tu głównie automaty, a nie wszystkie walizki dają się tak nadać. Szybka decyzja
- do kolejki, którą obsługują ludzie. Jacyś rodzice złorzeczą, dzieci płaczą. W
końcu i my docieramy, moja walizka zostaje nadana. Pytam pracownika, gdzie jest
security. Zdziwiony patrzy na mnie, jakby nie rozumiał. Jakie security? Odloty
są piętro wyżej. Jak ma niby nie być security, skoro wyszliśmy niemal na
zewnątrz lotniska? Ale idziemy na górę i co? I skanuje się kartę pokładową,
trafiając na koniec ogromnej kolejki do security. Jacyś ludzie z tego samego
lotu, gdzieś przed bramkami dobijają się do bocznych drzwi, by ich przepuścili
przodem. Policjant orientuje się chyba o co chodzi, bo otwiera drzwi. My
odpinamy taśmę i też idziemy od razu do odprawy. Ale część ludzi na dole nadal
nadaje jeszcze walizki! Wreszcie wszyscy. Ekspresowo, ale to przecież trwa. A do
lotu 10 minut. Za odprawą okazuje się, że dwie osoby z mojej grupy poszły do
innego gate'u, bo w tym samym czasie jest inny lot do Oslo, też Norwegiana.
Dzwonię - zaraz przyjdą. Proszę pana na boardingu by zaczekał. Mówi mi, że
spokojnie, nie ma jeszcze 1/3 pasażerów tego lotu i że to normalne. Normalne? To
jest normalna sytuacja? To czemu tego nie zmienią, nie usprawnią jakoś? Po co to
idiotyczne ponowne nadawanie bagaży? Dlaczego odprawa paszportowa jest tak
powolna? Dlaczego brak szybkiego przejścia przez security i trzeba się o to
upominać? Norwegia bardzo zaminusowała w moich oczach. W końcu jesteśmy w
samolocie, z powrotem na tych samych miejscach. I co? I nie ma dalej wielu
pasażerów. Gdy wszyscy docierają, jest już 40 minut opóźnienia. Po prostu
wspaniałe rozwiązanie.
Lot do Oslo to prawie dwie godziny. Krzyczą jakieś małe dzieci, bezstresowi
rodzice z Norwegii nawet nie próbują ich uciszać. Oszaleć idzie. Przed Oslo
jeszcze przelatujemy przez obszar turbulencji. Wreszcie lądowanie. Całe
lotnisko mokre, choć nie pada. Podczepiają rękaw, coś im idzie nie tak, w
końcu się udaje. Wychodzimy wszyscy rękawem z przodu samolotu... tylko po to
by schodami zejść do autobusu na płycie lotniska. Kolejne cudowne rozwiązanie.
Ma to tylko taki plus, że autobus odwozi nas pod samą halę odbioru bagaży,
więc nie trzeba tego odcinka pokonywać na nogach. Odbieramy bagaże, wychodzimy
przed terminal. Kupuję tym razem bilety przez aplikację, kilka minut później
siedzimy w autobusie, a po chwili jazdy jesteśmy w hotelu. Tu też jakiś
zgrzyt, bo pani w recepcji ma coś pomieszane, ma więcej pokoi dla nas niż nas
w ogóle jest. Ale każdy dostaje kartę jak trzeba, zapisuję sobie tylko numery
i umawiamy się na 9 rano na śniadanie. Prostuję jeszcze sprawę rezerwacji i
wreszcie jestem w pokoju. Chwila rozmowy z Ewą, ale trzeba wypocząć po tym
długim dniu.
Teraz już będzie bezstresowo. Spokojnie jemy śniadanie, o 9:40 podjeżdża
autobus i ładujemy się do niego. Na lotnisku jesteśmy po chwili, wszystkie
procedury idą sprawnie. Potem oczekiwanie na lot, nie ma żadnych opóźnień. Po
starcie nieco przysypiam, ale budzę się nad południową Szwecją. Widać Bałtyk i
polskie wybrzeże w oddali. To w ogóle jest ciekawe. Wysokość raptem 11 km i
będąc nad Szwecją widzę już Polskę... Bałtyk to tak naprawdę duże jezioro. Nad
Polską robię kilka zdjęć - widać jezioro Łebsko, Raduńskie, Wdzydze czy Wisłę
w okolicy Grudziądza. Potem zniżanie i o czasie lądujemy w Warszawie.
Wysiadamy, jest 30 stopni upału. Szok termiczny, rozpływam się. Przy odbiorze
bagaży żegnamy się. Ale... to nie koniec przygód. Okazuje się, że nie
doleciała moja walizka, a także czterech innych osób z naszego wyjazdu. Plus
kilku innych pasażerów. Tak jakby w Oslo nie zapakowali całego kontenera. Idę do
biura reklamacji. Bardzo kompetentny pracownik najpierw dzwoni do bagażowych,
potem ustala, że rzeczywiście bagaż nie wyleciał z Oslo. Ma przylecieć jutro i
kurier każdemu dostarczy go do domu, w każde miejsce Polski. Bardzo fajne
podejście. Wypełniamy dokumenty. Jutro co prawda będę w pracy, w Chorzowie,
ale pojutrze wrócę, więc od razu umawiam kuriera na pojutrze. I rzeczywiście,
zgodnie z planem walizkę dostaję pod drzwi. Poroże renifera też doleciało
bezproblemowo. W tej sytuacji cieszy mnie to, że taki problem nie zdarzył się w czasie lotu w tamtą stronę. Dotrzeć w rejony arktyczne bez ciepłych ubrań, nawet latem... strach pomyśleć.
Był to mój drugi stricte arktyczny wyjazd w tym roku, po wiosennej Grenlandii
(czytaj
tu). Byłem też na Alasce (czytaj
tu), ale to jednak nie jest Arktyka, a po prostu rejony północne. Jednak to
jest kierunek świata, który najbardziej mi odpowiada, zarówno swoją dzikością
jak i termicznie. Rola pilota wycieczek w takie rejony również bardzo mi się podoba i nie był to
mój ostatni wyjazd w tej roli. Svalbard jest, można powiedzieć, miejscem gdzie
wracam i doskonale się czuję. Grupa okazała się bardzo fajna, nie było żadnych
konfliktów, pojawiały się drobiazgi, ale zawsze się pojawiają, szybko były rozwiązywane. Jedynie pogoda
była taka sobie, ale na to wpływu nie mam. Jestem bardzo zadowolony z kolejnej
wyprawy na daleką północ.
99% zdjęć jest mojego autorstwa, ale zdjęcia jak odcumowuję statek, ogryzionej nogi renifera czy odłamującego się fragmentu lodowca, zamieszczam dzięki uprzejmości trzech uczestniczek wyjazdu - pani Barbary, pani Sabiny i pani Izabeli.