Tegoroczne lato jest okresem dość zmiennej pogody. Raz są afrykańskie upały, a
raz temperatura spada znacznie i jest deszczowo. Od jakiegoś czasu chodzi mi
po głowie długa trasa rowerowa, taka gdzie będzie kilkanaście godzin jazdy i
która da mi w kość, ale jednocześnie pozwoli zobaczyć wiele ciekawych miejsc.
A to mam w głowie Lubelszczyznę, a to wschodnie Mazury, ale ostatecznie mój
wybór pada na klasyczną już trasę znad morza do Warszawy.
Trasę Gdańsk - Warszawa już kiedyś pokonałem "na raz" (czytaj
tu), ale było to we wrześniu, gdy było już o wiele chłodniej, a w dodatku
jechałem z kolegą, co ma znaczenie mobilizujące. Przejechałem wtedy w ciągu doby
410 km. Tym razem chcę pojechać sam, ale stosując inny wariant trasy, w
dodatku dzielony na dwa etapy. Zamierzam ruszyć z Gdyni, przejechać całe
Trójmiasto, dotrzeć do przekopu Mierzei Wiślanej, potem wrócić do Mikoszewa
położonego przy ujściu Wisły do morza, gdzie akurat są moi Rodzice z moją
córką. Zanocuję u nich i przed świtem ruszę w drugi, dłuższy etap -
bezpośrednio do Warszawy. Trasa będzie liczyła 120 km pierwszego dnia i 360 km
drugiego, co da niebagatelny dystans niemal 500 km z kilkugodzinną przerwą. To
co planuję w domu korzystając z opcji street view w Google Maps pozwala wybrać
trasę w całości asfaltową, nadającą się do jazdy rowerem szosowym, jednak
prowadzącą zupełnie bocznymi drogami. Chcę przy okazji zobaczyć kilka
ciekawostek - przekop mierzei, najniżej położony punkt w Polsce, pochylnie na
Kanale Elbląskim, pole Bitwy pod Grunwaldem i jeszcze kilka mniej znaczących
miejsc. Trasa jest w pewnym stopniu zbliżona, a w niektórych miejscach nawet
pokrywająca się z przebiegiem znanej "zielonej 7", ale to mój autorski plan i różni się jednak znacznie.
Kupuję bilet na poranny pociąg do Gdyni, celowo ustawiając datę wyjazdu na
wtorek, 16 sierpnia. To tuż po długim weekendzie, będzie zapewne nieco
luźniej. Na Dworzec Centralny dojeżdżam rowerem, schodzę na peron i wchodzę do
pociągu, który już jest podstawiony. To TLK, ale w teorii objęty pełną
rezerwacją miejsc. Wieszam rower na przystosowanym do tego celu haku. Moja
szosa wchodzi na styk, ale wchodzi. Po chwili dociera pani z górskim rowerem i
pomagam jej z jego umieszczeniem... co jest niewykonalne w sensowny sposób.
Raz że szerokość wieszaka jest taka, że nie wchodzi tam opona roweru górskiego.
To jednak nic. Okazuje się, że sam hak na koło zamontowany jest... odwrotnie,
po zewnętrznej stronie. Nie da się tak zahaczyć roweru, by wisiał na haku i
opona trafiała w przeznaczone dla niej miejsce, które i tak jest na nią za wąskie. Na
kolejnym wieszaku za to hak jest po właściwej stronie, ale sam wieszak jest za
wysoko i koło nie wchodzi bo opona zapiera się o sufit wagonu. Po prostu
genialne rozwiązanie! Zaprojektował to zapewne jakiś wybitny umysł. Pani
wyjmuje jednak linkę do przypinania roweru, ja go trzymam w pionie, a ona tą
linką jakoś mota go za koło i podwiesza. Szlag nas jednak trafia oboje, jak
można coś takiego stworzyć i jeszcze brać za to pieniądze. Gdy po paru
minutach dojeżdżamy na Dworzec Wschodni, wsiada chłopak z kolejnym rowerem
górskim i sytuacja się powtarza - ja trzymam jego rower, a on klnąc mota go za
koło do nieprzystosowanego wieszaka. Jednak jakimiś improwizowanymi sposobami
udaje się trzy rowery zawiesić obok siebie, z czego tylko mój w sposób taki,
jak przewidział to projektant.
Wagon jest klimatyzowany, ale mam wrażenie, że aż za bardzo, bo jest wręcz
zimno. W dodatku pociąg ma miejsca rezerwowane, ale na kolejnych stacjach
dosiada się coraz więcej ludzi, którzy nie mają rezerwacji i stoją w
przejściach między wagonami i siedzą na walizkach. Wracają mi do głowy obrazy
z lat 80-tych gdy jako dzieciak jeździłem z rodzicami w góry czy nad morze.
Mimo że wagony odnowiono, to styl podróży w wakacje zmienił się niewiele.
Pociąg łapie kolejne minuty opóźnienia i gdy wreszcie docieramy do Trójmiasta,
to tych minut robi się już ponad 20. Jego stacją końcową jest Łeba, i jak się
okazuje większość pasażerów jedzie właśnie tam. W Gdańsku czy Sopocie
wysiadają pojedyncze osoby. Przed Gdynią zbieram się, zdejmuję rower. Okazuje
się, że pani, której pomagałem zawiesić rower w Warszawie też wysiada tutaj,
więc teraz pomagam go jej zdjąć. Gdy pociąg zatrzymuje się, prosimy stojącego
w przejściu chłopaka o otworzenie drzwi. Szarpie się, szarpie - ani drgną.
Mówię mu, że trzeba przy...ć aby się otworzyły. Dalej nic. Zniecierpliwiony
odstawiam swój rower i wyładowując całą złość na beton i tandetę obecną nadal
w PKP jednym porządnym ruchem otwieram drzwi. Tak jak mówiłem - trzeba
przy...ć, bo inaczej się nie otworzą. To samo zresztą trzeba zrobić by je
zamknąć. Nie ma problemów jak jest się silnym facetem. Ale kobiety w większości nie dadzą
rady, poza zawodniczkami sportów siłowych.
Na peronie doceniam jednak klimatyzację wagonów. Jest potworny upał,
wilgotność ogromna i nie ma czym oddychać. Przechodzę przez podziemne
przejście, gdzie tworzy się spory korek, bo podróżni z walizami muszą je
znosić w rękach po schodach. Żadnych ruchomych schodów, dokładnie jak 30 lat
temu i pewnie od momentu budowy dworca. Wychodzę na ulice Gdyni, wsiadam na
rower i ruszam w kierunku morza. Po kilku minutach docieram do ulicy
Świętojańskiej, jednej z najbardziej znanych ulic miasta. Kieruję się na
południe. Postanawiam jechać nieco bliżej morza, przez całkiem spore
wzniesienia Kamiennej Góry i Wzgórza Św. Maksymiliana. Choć od wybrzeża dzieli
mnie kilkaset metrów, to podjazdy są naprawdę duże i strome. W tym upale to od
razu daje się odczuć.
Kieruję się na południe, objeżdżając Redłowo. Tu trafiam nawet na jakiś
szutrowy odcinek drogi, ale wkrótce docieram do morza przy molo w Orłowie.
Miejscowe klify wyglądają wspaniale. Obok jest opuszczony hotel, ale nie ma
jak wejść na teren, więc tylko go fotografuję. Jest tu też znany, nawet z
piosenki Lady Pank, klub "Maxim", a właściwie to co z niego pozostało.
Kieruję się na południe, w stronę Sopotu. W leśno-parkowym obszarze kończy się
jednak dobra ścieżka rowerowa i boję się zapuszczać w błotniste szutrówki.
Wiem, że wzdłuż brzegu później jest ścieżka rowerowa, ale nie wiem gdzie się
zaczyna. Wracam do Alei Grunwaldzkiej, mijając jakieś stajnie i jadąc po
kocich łbach. Robię krótką przerwę, by porządnie nasmarować się kremem z
filtrem. Stwierdzam, że Gdynia i Sopot mają bardzo słabą infrastrukturę
rowerową, ścieżki nie łączą się w całość, poprowadzone są dość chaotycznie -
raz z jednej strony ulicy, za chwilę z drugiej, a potem znów z powrotem z tej
pierwszej. Po co tak kombinować? W efekcie jadę już chodnikami, bo w samym
Sopocie przy Grunwaldzkiej w ogóle nie ma ścieżek rowerowych, a ruch uliczny jest bardzo duży i
jazda w nim jest niebezpieczna. Dopiero gdy docieram do granic Gdańska, to od razu jak
na zawołanie pojawia się ścieżka rowerowa. Też poprowadzona raz jedną i raz
drugą stroną, ale przynajmniej jest.
W Oliwie ścieżka staje się już zupełnie dobra, a ja z zaskoczeniem przyglądam
się nowemu centrum biznesowemu. Ta część Gdańska od lat była w mojej głowie
jako szare bloki z wielkiej płyty, jakieś hale przemysłowe i ogólnie niezbyt
zadbany rejon. Teraz zmieniło się to całkowicie. Obok Hali Olivii, która
funkcjonuje do dziś, wyrosło prawdziwe city. Jest tu pełno nowoczesnych
biurowców i najwyższy budynek Trójmiasta - Olivia Star.
Kieruję się dalej na południe. Zauważam, że mój rowerowy licznik momentami
zupełnie nie odczytuje prędkości. No tak, wymieniłem wczoraj baterię, ale w
samym liczniku, zostawiwszy bez wymiany tą w module na widelcu. Sam jestem sobie winien za
takie dziadowskie oszczędności, szczególnie że miałem dodatkową baterię.
Trzeba będzie kupić, ale zrobię to już za Trójmiastem. Teraz chcę je jak
najszybciej przejechać, bo trasa dłuży się, a ogromny upał odbiera szybko
siły.
Mijam widoczne pięknie żurawie w Stoczni Gdańskiej i przejeżdżam wiaduktem nad
torami kolejowymi. Przede mną ukazują się budynki gdańskiej starówki.
Obok dworca kolejowego skręcam w stronę gdańskiej katedry i Długiego Targu.
Zaczynają się brukowe, wąskie uliczki i niezwykły klimat. Klimat psują nieco
stojące wszędzie stragany. Są teraz puste, więc zapewne jest to Jarmark
Dominikański, który skończył się kilka dni temu i teraz się zwija. Przecinam
Długi Targ, mijam Neptuna, Motławę i Wyspę Spichrzów. Ludzi pełno, choć to
zwykły dzień w środku tygodnia.
Kieruję się na wschód, opuszczając wreszcie Stare Miasto. Wzdłuż ulicy
Elbląskiej jest ścieżka rowerowa, ale fatalnej jakości. Później i tak kończy
się, ustępując dziurawemu chodnikowi i wreszcie poboczu dawnej drogi nr 7. Po
kilku dalszych kilometrach mijam gdańską rafinerię i skręcam w lewo, pomiędzy
samym zakładem i wielkim składem paliw. Upał jest okrutny, piję co chwila, ale
i tak coraz mocniej daje się on we znaki. Docieram wreszcie do koryta Martwej
Wisły i podążam jakiś czas wzdłuż niego. Na szczęście ruch jest tu niemal
zerowy.
Docieram do mostu zwodzonego, łączącego stały ląd z Wyspą Sobieszewską. To o
dziwo nadal jest obszar Gdańska. Od ponad 40 km jadę przez Trójmiasto i nadal
w nim jestem, mimo że przecież zacząłem gdzieś w centrum Gdyni. Na rondzie
skręcam w prawo w kierunku Świbna. Jest tam
prom przez Wisłę, który odpływa co pół
godziny. Do najbliższego kursu pozostało mi nieco ponad 20 minut. To ponad 6
km, więc cisnę zdrowo, ale na szczęście udaje mi się zdążyć kilka minut przed
odpłynięciem. Ufff... pora się rozprostować i nawodnić. Cała butelka
izotonika, którą miałem w plecaku idzie na raz. Od razu lepiej. Rejs dla
rowerzysty kosztuje 5 zł i można na szczęście płacić kartą. Co ciekawe, sam
prom nie jest ciągnięty na linie, a przez płynący obok holownik. Jest to tuż
obok ujścia Wisły do Bałtyku i widać z pokładu samo morze. Ludzi jest
zaskakująco mało jak na wakacje.
Po drugiej stronie rzeki zaczyna się Mikoszewo. Tu właśnie są moi Rodzice wraz
z Flo. Zastanawiam się co robić. Upał jest nieziemski, wysysający z sił. Jazda
jest katorgą, a nie przyjemnością. Mogę zostawić u nich plecak i na lekko
podjechać do przekopu Mierzei. Ale to w obie strony około 50 km, a ja mam
jutro do pokonania 360 km. Czy warto? Obiekt jest nowy, ciekawy, ale nie
ucieknie. Co gorsza, rzut oka na mapę pogody pozwala stwierdzić, że na
południe od Trójmiasta formują się burze, które w ciągu niezbyt długiego czasu
tu dotrą. Lepiej więc odpuścić, bo przy przemoczeniu butów nie dam rady jutro
pojechać takiego dystansu. Kieruję się więc do pensjonatu gdzie są Rodzice.
Jest na uboczu, ma naprawdę wielki teren i jest tu cisza i spokój.
Biorę prysznic i stwierdzam, że dobrze było odpuścić. Upał mnie zmęczył,
jestem odwodniony i odmineralizowany. Upał to jest coś, co mnie zawsze
wykańcza w największym stopniu. Poza tym na zachodzie niebo wyraźnie ciemnieje
i słychać pomruki odległej burzy. Jedziemy do Stegny na obiad i małe zakupy.
Gdy jesteśmy w markecie przychodzi burza... nawet nie ma zbyt wielu błyskawic,
ale jest za to ściana wody. To wręcz niesamowite jak silny może być opad.
Wyobrażam sobie, że właśnie wracam z przekopu... byłbym totalnie mokry. Teraz
nie możemy nawet wyjść ze sklepu. Gdy po pół godzinie przestaje padać, okazuje
się, że miejscowa straż pożarna ma pełne ręce roboty, bo ludziom... pozalewało
pokoje na parterze! Woda płynąca ulicami wdarła się do domów. Co ciekawe, gdy
wracamy do Mikoszewa, to jest sucho, tak jakby tu w ogóle nie padało, a
odległość to kilka kilometrów.
Rozmawiamy jeszcze trochę, przygotowuję się na jutro. Budzik nastawiam na 3
rano. Pora spać, złapać te kilka godzin snu.
Gdy się budzę mam wrażenie, że spałem tylko kilka minut, choć było to ponad 5
godzin. Szybko coś przegryzam, biorę przygotowany uprzednio plecak i ruszam w
trasę. Mimo, że jest zupełnie ciemno i w zasadzie jest nadal głęboka noc, to
temperatura już sięga 20 stopni. To źle wróży. Co będzie w ciągu dnia, jak
wyjdzie słońce? Wilgotność też jest spora i nie jedzie się komfortowo.
Docieram wkrótce do Stegny, gdzie skręcam na południe.
Teren Żuław Wiślanych jest bardzo malowniczy, choć całkowicie płaski. Przecina
go jednak sieć kanałów i niemal stojących rzek tworzących deltę Wisły. To musi być wspaniałe miejsce na kajakowe wycieczki i muszę kiedyś poznać ten rejon z tej strony. Mijam
Wisłę Królewiecką, Szkarpawę, Tuję, Panieńską Łachę i wreszcie docieram do
najszerszej odnogi głównego koryta Wisły, czyli do Nogatu. Do wschodu słońca
pozostała niecała godzina, ale już powoli robi się jasno. Nad wilgotnymi
terenami snują się poranne mgły. Do Elbląga mam kilka kilometrów. Drogi w tym
rejonie mają niezłą nawierzchnię, a ruch jest zerowy.
W Elblągu zastaje mnie czerwony wschód słońca. Na szczęście nie muszę wjeżdżać do
centrum miasta, kieruję się przy ekspresowej trasie S7 ścieżką rowerową, a
potem jakimiś uliczkami na uboczu miasta. Kilka minut, skręcam z drogi na
Malbork w lokalną drogę na południe i ruch znów zanika. To miejscowość Raczki
Elbląskie. Do dłuższej chwili docieram do najniżej położonego punktu w Polsce:
-1,8 m poniżej poziomu morza. Poza tym że punkt jest oznaczony, to nie wyróżnia
się absolutnie niczym z otoczenia. Robię małą przerwę i coś zjadam. Słońce
podnosi się i natychmiast zaczyna się robić odczuwalnie ciepło.
Droga prowadzi na południe wśród łąk i pól Żuław, po których spacerują bociany
i żurawie. Ruchu nie ma żadnego. Przecinam malowniczą rzekę Balewkę.
Nawierzchnia staje się wkrótce fatalnej jakości. Dziura na dziurze, moja
prędkość spada do 15 km/h bo tak silnie trzęsie, że nie da rady jechać
szybciej. Drogą co ciekawe prowadzą dwa szlaki rowerowe, ale ja jadę swoim
śladem i to że są tu jakieś szlaki, to raczej przypadek. Moim celem są niezbyt
odległe pochylnie na Kanale Elbląskim, gdzie postanawiam zrobić małą przerwę.
Na szczęście fatalna nawierzchnia kończy się i trafiam na drogę nr
527. Jadę nią kilka kilometrów do miejscowości Jelonki, gdzie skręcam na
południe. Zaczynają się wzgórza Warmii i na dzień dobry mam kilkukilometrowy
podjazd. Uff, upał zaczyna się robić nieznośny, choć jest 7 rano. Gdy osiągam
szczyt wzniesienia i drogę nr 526 w Śliwicy, to mina nieco mi rzednie. Droga
została rewitalizowana i... przywrócono na niej starą kostkę brukową, by
zachować ją taką jaka była historycznie. Wspaniale, tylko jak mam po tym
jechać rowerem szosowym? Ile to kilometrów? Chcąc nie chcąc ruszam nią, bo
wyjścia nie mam.
Jadę nie po samym bruku, a po trawie obok, lub po wąskim krawężniku. Droga
opada i wije się, trzeba więc bardzo uważać. Na szczęście to tylko kilka
kilometrów i docieram do pochylni Kąty, gdzie jest już ścieżka rowerowa. Tu
zatrzymuję się i robię zdjęcia temu niezwykłemu obiektowi hydrotechnicznemu.
Kanał Elbląski pokonuje kilka wzgórz i nie ma ciągłości. Przez wzniesienia
statki są przeciągane na specjalnych torach i kołach, a całość mechanizmów
napędzana jest wodą. Niesamowite rozwiązanie i wielka atrakcja turystyczna, bo
kanałem regularnie kursują statki pasażerskie.
Jest to miejsce na odpoczynek, znów coś zjadam i wypijam całą butelkę
izotonika. Robi mi się lepiej, ale gdy sobie pomyślę co będzie za kilka
godzin... upał teraz jest nie do zniesienia, a co będzie w południe? Ile będę
musiał pić? Liczę, że może przyjdą jakieś większe chmury, bo te co są teraz
tylko na krótkie chwile zasłaniają palące słońce.
Dalsza trasa to stromy podjazd pod kolejne wzgórze i po chwili zjeżdżam na
parking przy pochylni Buczyniec. To kolejny stopień kanału, jest tu ponadto
kasa biletowa i tu również zaczynają się krótsze rejsy do Elbląga. Znów robię
kilka zdjęć i smaruję się kremem z filtrem, by później nie cierpieć.
Kieruję się na południe, wzdłuż zielonego szlaku rowerowego. Drogi są takie
sobie, w nawierzchni jest pełno dziur i ciężko jechać szybko, a sama jazda
jest mocno odczuwalna. Moim następnym punktem nawigacyjnym jest miasteczko
Zalewo, położone nieopodal północnych krańców jeziora Jeziorak. Teren jest
silnie falisty, co chwila jadę pod górę lub w dół, ale na szczęście podjazdy i
zjazdy są krótkie. Nawierzchnia robi się gorzej niż fatalna, ale innej drogi
tu nie ma. Po dobrych 20 km docieram do Zalewa, gdzie kupuję dwie butelki
izotonika i colę. Jedną z butelek wypijam na raz, resztę chowam do plecaka.
Uff... lepiej. W plecaku mam bukłak z wodą, ale w taki upał i przy takiej
wilgotności powietrza sama woda nie działa tak jak powinna i nie nawadnia mnie
wystarczająco. W efekcie z rzadka piję łyk wody i raczej co jakiś czas sięgam
po większą dawkę izotonika.
Za Zalewem kieruję się w stronę Iławy. Drogi są tu remontowane, jeżdżą jakieś
wywrotki, świeży asfalt zdaje się wręcz promieniować gorącem. Trasa miała być
ciekawa krajobrazowo i w sumie jest, ale te drogi to porażka. Nawet gdy mijam
jedną z odnóg Jezioraka, to nie mogę dotrzeć nad samo jezioro, bo nie ma jak
tam dojechać. Robię tylko zdjęcie pomiędzy drzewami. Dopiero za miejscowością
Kaletka skręcam w lewo, w leśną drogę, na której o dziwo leży nowiutki asfalt.
Jakaż miła odmiana! Ponadto jest tu gęsty las, który nieco osłania od słońca.
A właśnie zaczynają się najgorętsze godziny. Nie wiem ile jest stopni, ale mam
wrażenie, że jadę gdzieś w Afryce. Po wypiciu wszystkich zapasów izotonika i
coli, która mnie zawsze pobudza, po zjedzeniu czegoś słodkiego ruszam dalej.
Docieram wkrótce do drogi krajowej nr 16 między Iławą a Ostródą. Ruch jest tu
wielki, jeżdżą TIR-y i odcinek jest mało przyjemny. W dodatku budowana jest
obwodnica Ostródy, więc chaos na drodze jest większy. Wkrótce odbijam na
południe, by jednak po kilku kilometrach dotrzeć do drogi nr 15, chyba jeszcze
bardziej ruchliwej. Ten obszar to ponadto spore zjazdy i podjazdy, a ja
patrząc na moją zaplanowaną trasę orientuję się, że przejadę niemal przez
szczyt Dylewskiej Góry - najwyższego wzniesienia Warmii, o wysokości 312 m n.p.m. Na południu widzę wał
Wzgórz Dylewskich. Które z nich jest najwyższe to nie wiem, ale podejrzewam to
z przekaźnikiem radiowo-telewizyjnym. Po kilku kilometrach mało przyjemnej
jazdy w potoku ciężarówek skręcam w lewo, jest tu nawet stosowna tabliczka
mówiąca o Dylewskiej Górze i odległym o 30 km polu Bitwy Grunwaldzkiej. Droga
znów robi się pusta i najpierw zjeżdżam sporo w dół, by zacząć wymagający i
długi podjazd. W tym upale, na pewnym zmęczeniu i już nieźle wysuszony
przeklinam głośno. Też sobie trasę wynalazłem. Niemal jak Roztocze czy
Podhale, a to przecież polskie pojezierza. W Pietrzwałdzie robię krótką
przerwę, w lokalnym sklepie uzupełniając zapasy izotoników. Podjazd trwa cały
czas, miejscami sięga 9% i niby tego nie widać, ale to spore nastromienie,
moja prędkość spada do 12-13 km/h. Co gorsza wiem, że 20 minut ciężkiego
podjazdu zostanie nagrodzone 2 minutami zjazdu i nie zdążę odpocząć przed
kolejną górką. W końcu mijam najwyższe wzniesienie grzbietu i szczyt
Dylewskiej Góry.
Zaczyna się zjazd, ale zaraz znów jest podjazd. Potem jednak jest wreszcie
dłuższy zjazd. Trzymam 45 km/h bez dotykania pedałów, a i tak muszę hamować.
Docieram do drogi nr 537, którą podążam na wschód. Do pól grunwaldzkich
zostało 15 km według tablic informacyjnych. Teren jest tu bardzo mocno falisty
i jazda jest typowo interwałowa, choć podjazdy zajmują o wiele więcej czasu
niż zjazdy. Upał wykańcza, choć za mną zbierają się ciemniejsze chmury, które
zwiastują może nawet opady deszczu. Jednak na południu, tam gdzie jest słońce
- zero chmur! Mijam Marwałd, Frygnowo i kieruję się na Stębark, gdzie jest
muzeum bitwy. Już z daleka widać wyniosły pomnik. Podjeżdżam bliżej i wjeżdżam
na teren samego pola. Nigdy tu jeszcze nie byłem i jest to dla mnie spora
ciekawostka.
Pomniki są w zasadzie dwa, a w dodatku są tu budynki muzeum i kamienny
amfiteatr pokazujący rozmieszczenie wojsk na polu bitwy w 1410 roku.
Odpoczywam moment, robię nieco zdjęć, znów coś popijam i zjadam. To mniej
więcej połowa mojej trasy do Warszawy, niemal 180 km za mną. Jest godzina 14,
co pozwala sądzić, że jeśli utrzymam tempo, to będę w domu na 22-23. To
godzina graniczna, rano muszę być o 6:15 w pracy, a muszę po takiej trasie
mieć kilka godzin snu. Już teraz zastanawiam się, czy w Warszawie nie dojechać
do metra Młociny i oszczędzić sobie pokonywania całego miasta rowerem. Ale to
zobaczymy jak będę się czuł i o której dotrę. Nie ma co dzielić skóry na
niedźwiedziu.
Dalsza trasa to lokalna droga na której nie mijam przez 20 minut ani jednego
samochodu. Są tu jakieś wyrobiska piasku i małe kamieniołomy. Z początku jest
spory zjazd, ale potem znów zaczynają się podjazdy. Lokalnymi drogami kieruję
się na Działdowo. W pewnym momencie jest naprawdę wymagający podjazd na
kolejny wał wzgórz, ale potem zauważam, że jedzie się dziwnie lekko, tak jakby
cały czas było minimalnie w dół. Błogosławię też to, że wreszcie słońce
schowało się za chmurę i zrobiło się odrobinę chłodniej. Może nawet nie tyle
chłodniej, co nie ma tego bezpośredniego żaru ze słońca. Po kilkunastu
kilometrach docieram do Działdowa. Mijam centrum miasteczka i nie zatrzymując
się niemal w ogóle, ruszam dalej lokalnymi drogami na południe. Planuję
objechać Mławę od zachodu i przeciąć trasę S7 w okolicy Glinojecka. To jeszcze
wiele, wiele kilometrów, a ja oddalam się teraz od lini kolejowej, która
zapewnia awaryjny powrót do Warszawy.
Słońce znów wychodzi i zaczyna mnie zamęczać. Izotoniki dawno się skończyły, a
jak na złość w żadnej z mijanych wsi nie ma sklepu. Zaczynają się kolejne,
wymęczające podjazdy. Jestem niby już na Mazowszu, a górki są nie gorsze niż
na Warmii. Wreszcie w miejscowości Lipowiec Kościelny znajduję market Dino,
gdzie uzupełniam zapasy. Zjadam coś, ale czuję, że kryzys nadciąga z każdym
kilometrem. Zaraz za miejscowością jest wysoki wał wzgórz, a podjazd nań jest
dla mnie totalnie wyczerpujący i czysto siłowy. Już mnie łapią jakieś skurcze,
a na samym podjeździe mam poniżej 10 km/h. Oddala się wizja dotarcia na 23 do
domu. Wiem, że gdzieś tam zrobi się w końcu płasko, w końcu słońce przestanie
tak grzać, ale będę miał przed sobą nadal kilka godzin. Co gorsza, mimo
pokonania pierwszych wzgórz zaczynają się kolejne... i kolejne. Ileż można!
Wielogodzinny wysiłek i postępujące wyenergetyzowanie powodują, że na stromych
podjazdach jadę momentami zygzakiem. Jest już po 18. Realnie oceniam możliwość
pokonania jeszcze pozostałych 140 km w tym stanie przesuwając graniczną
godzinę na północ. Będzie niezwykle ciężko, a w głowie siedzi ta myśl, że rano
do pracy, spóźnić się nie mogę i wyjdę z niej dopiero o godzinie 23.
Strasznie ryje to psychikę. Powoli uznaję, że ograniczony tym jutrzejszym
dniem, zostałem pokonany przez dzisiejsze warunki. Mogę jechać cały czas 20
km/h. Dojadę na 2 w nocy. Będę bardzo wymęczony i nie będzie to już ani
bezpieczne ani rozsądne. Do Ciechanowa mam prawie 40 km, ale nie mam
gwarancji, że jakiś pociąg z miejscem na rower mi się trafi. Do Nasielska
jeszcze dalej. Myślę też o Modlinie, skąd przecież kursują pociągi na Okęcie.
No ale czy o tej porze jakieś będą? Do Modlina jest 3 godziny jazdy w takim tempie.
Za dużo robi się tych "ale". Piszę do Madzi, czy jest w stanie podjechać
samochodem i ewakuować mnie gdzieś z trasy.
Po kilku minutach oddzwania do mnie, że właśnie wyszła z pracy, ale skoro jest
jak jest to podjedzie. Umawiamy się przy centrum handlowym w Płońsku. To
jeszcze 45 km, ale tam to dojadę, choć drogi nie są wcale proste - budowa
ekspresówki S7 zmieniła nieco układ komunikacyjny w tym rejonie i o ile
samochodem jest bardzo prosto, to rowerem muszę sporo kombinować. Obawiam się,
że będzie znacznie wcześniej niż ja i będzie na mnie długo czekała. Przecinam
wkrótce S7 i kieruję się do Strzegowa.
Tu dawna "siódemka", niegdyś bardzo ruchliwa, stała się drogą lokalną. Niemal
zero ruchu, wymieniona nowiutka nawierzchnia. Skończyły się podjazdy, jedzie
się o wiele przyjemniej. Kombinuję jak mam dotrzeć bocznymi drogami do Płońska
i trasa wychodzi mocno łamana i sporo dłuższa niż jadąc S7. Dzwonię jeszcze
raz do Madzi i jest już sporo za Łomiankami. By i jej i sobie oszczędzić już
czasu uznajemy, że spotkamy się w Glinojecku. Dojadę tam w ciągu 20 minut, ona
niewiele po mnie.
Za Strzegowem, na lokalnych drogach nie ma żadnego ruchu. Jedzie się
przyjemnie, choć ogarnia mnie lekka złość, że trasa i upał przerosły mój plan
dotarcia do Warszawy na późny wieczór. Według tabliczek do centrum Warszawy
jest 95 km, ale do mnie do domu będzie niemal 110. Przed samym Glinojeckiem
zapada powoli zmrok, słońce chowa się za horyzont, Zaczynają się wieczorne
roje komarów, a ja i tak jeszcze kilka razy kluczę, bo przebudowa siódemki
nieco zmieniła układ lokalnych dróg. W końcu docieram do drogi nr 60 i skręcam
w stronę centrum miasteczka. Mijam Wkrę i zatrzymuję się na dużym pustym placu
zajezdni autobusowej. Pora kończyć. Dzwonię do Madzi i mówię jej gdzie
jestem. Będzie za kilkanaście minut.
Po zachodzie słońca robi się wreszcie nieco chłodniej i nawet dałoby radę
teraz jechać względnie przyjemnie, no ale cóż, decyzja została podjęta ponad
godzinę temu. Żrą mnie roje komarów, ale nic z tym nie zrobię. Przejechałem
dziś 265 km. Dystans nie jest mały, ale też nie jest przesadnie wielki.
Robiłem dłuższe trasy i to latem, nie mówiąc o wiośnie czy jesieni. Dziś
jednak kombinacja upału, podjazdów, tego co pozostało jeszcze przede mną, oraz
dead-line w postaci tego, o której muszę być jutro w pracy zrobiły swoje.
Trudno, trasa mnie pokonała, więc warto będzie wrócić i zrobić ją jeszcze raz,
może znów nieco zmieniając jej przebieg.
Podjeżdża Madzia, pakujemy rower do bagażnika. Na szczęście w plecaku mam
koszulkę na przebranie się, by w ogóle móc pokazać się wśród ludzi.
Zatrzymujemy się jeszcze w Płońsku na mały posiłek w restauracji pod złotymi łukami.
Powrót do Warszawy to dobra godzina i jestem w domu niemal o 23. No właśnie,
jest 23, mimo że ostatnie 100 km wróciłem samochodem. To o której bym był
gdybym wracał rowerem?
Dwudniowa wycieczka okazała się bardzo ciekawa turystycznie. Zobaczyłem
mnóstwo niezwykłych miejsc. To że nie udało mi się ukończyć tego co
zaplanowałem psuje nieco całość, ale to pozwala przemyśleć kilka spraw. W moim
przypadku upał jest zawsze najgorszą przeszkodą i po prostu tak długich tras
nie powinienem robić latem. Wypiłem teraz z 10 litrów płynów, a i tak czułem
się silnie odwodniony i wypłukany z minerałów.
Załączam dwie mapki. Ta z niebieskim śladem to to co zaplanowałem, a ta z
czerwonym to to co zrealizowałem. Łącznie 70 km i 265 km, czyli w ciągu dwóch
dni 335 km. Najdłuższy tegoroczny wypad rowerowy, który tak jak miałem w planach
- dał w kość. Ale czasem trzeba wyjść poza swoją strefę komfortu.