Wyprawa do Gruzji, jak wiele tegorocznych wypadów, nie była planowana jakoś
wcześniej. Ten rok jest wyjątkowy, bardzo dużo się zmienia. Najpierw był plan
na mały wypad w Bieszczady. Bieszczady zmieniły się w pomysł na Słowenię.
Okazało się jednak, że Słowenię nawiedziły potężne powodzie, co postawiło ten
plan pod znakiem zapytania. Majacząca gdzieś w głowie Gruzja stała się nagle
podstawowym planem. Gdy decyzje już zapadły, wszystko poszło prosto.
Rezerwacja urlopów w pracy, rezerwacja lotniczych biletów na przelot węgierską
tanią linią, rezerwacja samochodu na miejscu i stworzenie dokładnego planu z
rezerwacją miejsc noclegowych.
16 września przed świtem ruszam na Okęcie. Ewunia
leci z Katowic, ale samoloty na miejscu zsynchronizowane są tak, że będziemy
niemal jednocześnie. Gruzja jest krajem poza UE i strefą Schengen, więc dochodzi
dodatkowa kontrola paszportowa. Do samolotu dowozi mnie autobus, gdy siadam na
swoim miejscu właśnie świta, jest kilka minut po 6 rano. Pogoda jest świetna. Po
starcie widzę z okna samolotu Pilicę, elektrownię "Bełchatów", Góry
Świętokrzyskie i Tatry na horyzoncie. Tatry są w ogóle dominującym elementem
krajobrazu i widać je cały czas doskonale. Gdy samolot znajduje się nad Węgrami
postanawiam nieco podrzemać... budzę się gdzieś nad Morzem Czarnym, widząc
tureckie wybrzeże i wysokie góry. Zniżanie i po chwili lądujemy w Kutaisi. Znów
autobus, terminal, kontrola paszportowa. Odbieram bagaż i dosłownie w tym samym
momencie przybywa Ewunia. Witamy się serdecznie. Idziemy odebrać samochód.
Mimo że jest to Avis, a więc międzynarodowa wypożyczalnia, to tu jest to po
prostu lokalna firma jej podporządkowana. Wybraliśmy auto terenowe, biorąc pod
uwagę lokalne warunki. Kupujemy ponadto lokalne karty SIM, dające tygodniowy
dostęp do internetu. Kosztują po 15 lari, więc nieco ponad 20 zł.
Jest dość ciepło i do tego trzeba było zmienić czas o 2 godziny. Mamy środek
dnia i upał zdaje się być najgorszy. Dobrze, że samochód ma klimatyzację. Z
początku prowadzę ja. Staram się przestrzegać przepisów, ale okazuje się od
razu, ze wszyscy lokalsi mają je gdzieś. Nikt nie trzyma ograniczeń prędkości,
wyprzedzają na pasach, na ciągłej, trąbią. Ogólnie zdecydowanie azjatycki styl
jazdy. Z początku mnie to trochę stresuje, ale staram się przywyknąć i
przestawić.
Jedziemy do miasteczka Ckaltubo, nieopodal Kutaisi. To pierwszy z wielu
punktów na naszej przewidzianej na tydzień objazdowej trasie. Tu jest wiele
dawnych radzieckich sanatoriów, obecnie w większości opuszczonych. Jest to
ciekawy pomysł na urbex, szczególnie, że niektóre z nich prezentują się do
dziś dość okazale, choć pokazują jedynie cień dawnego przepychu. Marmury,
kolumny, przestronne korytarze, posągi. Wszystko jednak totalnie ogołocone.
Robi się wkrótce na tyle gorąco, że trzeba przebrać się w krótkie spodnie.
W miasteczku działa do dziś jeden z takich sanatoryjnych kompleksów. Nas
ciekawi tylko jeden jego fragment, za którego obejrzenie nie trzeba nic
płacić. To osobisty basen Stalina. Ciekawostką jest to, że w Gruzji nadal
panuje pewien kult najbardziej znanego Gruzina w historii, choć jednocześnie
był to jeden z największych zbrodniarzy. Wątpię czy w Austrii panuje podobny
kult innego znanego zbrodniarza z tego samego okresu historycznego.
Po obejrzeniu basenu ruszamy dalej na zachód, lokalnymi drogami.
Zadziwiające ile krów i świń chodzi zupełnie luzem, totalnie nie zwracając uwagi
na samochody. Całe stada tych zwierząt dostojnie przechodzą przez drogę, trzeba
zwalniać, trąbić, uważać na nie. Trzecim bardzo powszechnym zwierzęciem jest
pies. Duże ich ilości są wszędzie, ale wszystkie są bardzo spokojne, wyluzowane,
leniwie leżąc przy drodze albo i na niej. Zupełnie inaczej niż w Polsce.
Mijamy miasteczko Senaki i docieramy do Zugdidi, gdzie zatrzymujemy się na
posiłek. Uznajemy, że gruzińska kuchnia dopiero od jutra, teraz czas na zwykłą
pizzę. Miasto jest dość spore, ma coś w rodzaju rynku. Leży tuż przy granicy
Abchazji - terytorium należącego do Gruzji, ale jest to obszar sporny z Rosją
i wjazd tam jest zakazany. Niestety poza samym centrum, reszta miasta wygląda
przygnębiająco, podobnie jak wszystko dotąd. Okropne, posowieckie bloki,
jakieś rudery, tak jakby czas tu zatrzymał się 40 lat temu. Bieda aż piszczy.
Do tego te psy, krowy i świnie, które są również tu, w mieście.
Ruszamy na północny wschód, kierując się w stronę Kaukazu. Płaski dotąd teren
powoli się wznosi, a nas otaczają góry. Jest pomiędzy nimi wysoka tama, boczną
drogą docieramy niemal do niej. Z punktu widokowego prezentuje się jednak tak
sobie, znacznie lepszy widok jest, gdy zjedzie się nieco niżej. Tama spiętrza
wody rzeki Inguri, tworząc spore sztuczne jezioro.
Wracamy na główną drogę i jedziemy dalej. Góry stają się coraz wyższe,
dolina przypomina kanion. Odczucia mam nieco jak z gór Norwegii, gdzie są
podobnie wielkie różnice wysokości i głębokie doliny. Tu jest jednak inna
roślinność i architektura. Nie ma wielu zabudowań, ale mijane wioski są biedne i
zaniedbane. Są tu nawet jakieś niedokończone betonowe bloki. Pewnie za czasów
ZSRR miano wybudować elektrownię wodną czy coś takiego i budowano osiedle dla
załogi, ale nigdy tego projektu nie zrealizowano. Jedną z ciekawszych rzeczy,
przy której robimy postój, jest drewniany, wiszący most nad rzeką. Kawałek za
nim ukazuje się jakiś wysoki, strzelisty szczyt Kaukazu. Czyżby Uszba? Ciężko
stwierdzić, górę widać tylko przez moment.
Powoli robi się ciemno, do zaplanowanego noclegu mamy jeszcze ponad 20 km.
Niby blisko, ale znika dobra nawierzchnia. Momentami jest to zupełny szuter i
kamienie, momentami chropowate i nierówne betonowe płyty. A droga układa się w
pnące się coraz wyżej serpentyny. Ciężko określić jak wysoko jesteśmy, tracę
powoli poczucie ile jeszcze. W końcu nawigacja mówi że... to już tu. Jak to tu?
Nic tu nie ma, po prostu droga biegnie dalej. Ciemność dookoła.
Okazuje się jednak, że lokalizacja jest gdzieś w bok od drogi, tak jakby wyżej
na zboczu. I rzeczywiście jest tu boczna droga. Nawet całkiem porządna, z
betonu. Strach pomyśleć co by było gdyby była gruntowa. Pniemy się jeszcze
wyżej, ale i ten beton się kończy. Co teraz? Przed nami dwie drogi szutrowe,
za drzewami widać już jakieś światła. Jadę na wprost, stromo pod górę. To
jednak nie tu. Cholera, nie da się zawrócić. Muszę zjechać dobre 200 m tyłem,
w kompletnych ciemnościach. Skręcamy w tą drogą drogę i po chwili jesteśmy w
górskiej wiosce. Parkuję gdzieś z boku. Gdzie teraz, który to dom? Okazuje
się, że ktoś wychodzi i dom gdzie mamy nocleg jest zaraz obok. Uff... niosę
bagaże na górę, bo trzeba kawałek podejść. Dogadujemy się po rosyjsku, ale
jedna z córek właścicieli zna angielski, co mimo wszystko ułatwia komunikację.
Pokój jest z łazienką i jest zupełnie ok, choć toaleta i prysznic są jednym
pomieszczeniem, więc po prysznicu wszystko jest mokre... To jednak drobiazg.
Udaje mi się dopiero tu uruchomić gruziński internet z kart SIM, bo wcześniej
jakoś nie chciał działać. To bardzo ułatwi sprawę. Zmęczeni kładziemy się
spać.
Rano pobudka przed świtem. Jest 6 rano, pora cokolwiek zjeść i pakować się.
Znoszę bagaże do samochodu. Rozwidnia się właśnie, więc czas idealny. Pogoda
jest dobra, nie pada, a chmury snują się raczej pod nami, w dolinach. Zjeżdżam
betonową drogą i docieram do głównej. Skręcam w lewo, do wiosek pod samymi
najwyższymi szczytami Kaukazu pozostało kilkanaście kilometrów. Pytanie jakiej
jakości będzie nawierzchnia, bo jak na razie mamy na przemian stary beton i
odcinki kamieniste. Ciężko rozpędzić się bardziej niż 40-50 km/h, szczególnie,
że jest niemal cały czas w górę i są tu gęste serpentyny. Zatrzymujemy się
kilka razy, bo widoki na dolinę i pojawiające się białe szczyty są coraz
ciekawsze.
W jednej z wiosek jest rozjazd. Dalsza droga robi się coraz gorsza, ale na
północ jest kilka kilometrów do wsi Mazeri, a leży ona u stóp Uszby, więc
skręcam w tamtą stronę. Po chwili z chmur wyłania się majestatyczna, strzelista
sylwetka "kaukaskiego Matterhornu". Uszba ma 4710 m n.p.m. więc jest wyższa od
swojego alpejskiego odpowiednika. Już stąd robi duże wrażenie. Jadę na północ
jeszcze kilka kilometrów, nachylenie drogi jest duże i szybko zyskujemy
wysokość, docierając na ponad 1800 m n.p.m. W Mazeri jest sporo domów
oferujących noclegi. Zatrzymuję się w dobrym miejscu i robimy sporo zdjęć Uszby,
a także ośnieżonych szczytów gór Swaneckich, które wyłoniły się za nami. Zastanawiamy się co
robić. Można wrócić do głównej drogi i pojechać nią w górę jeszcze dobre 20 km,
gdzie droga się kończy u stóp Szchary. To najwyższy szczyt Gruzji i trzeci co do
wysokości szczyt Kaukazu w ogóle, liczący 5201 m n.p.m. Ale to minimum godzina
jazdy w górę i godzina jazdy w dół. A jak przyjdą chmury? Pomysł jest kuszący,
ale odpuszczamy, bo na cały dzień plan jest dość napięty.
Czeka nas teraz długi zjazd tą samą drogą. To kilkadziesiąt kilometrów
górskich serpentyn. Najpierw szuter na przemian ze zniszczonym betonem. Ciężko
rozwinąć większą prędkość. Dojazd do asfaltu zajmuje dobrą godzinę. Tu już
można szybciej, zmieniamy się za kierownicą. Mogę porobić nieco zdjęć w czasie
jazdy.
Mijamy zalew na Inguri i samą tamę. Docieramy do stacji benzynowej. Jest
mała, ale mimo wszystko dość cywilizowana. Udaje mi się dogadać z pracownikami,
nalewają mi pełen bak, płacę 105 lari. Benzyna w Gruzji jest znacznie tańsza niż
w Polsce. Tu już góry się kończą, można pojechać nieco szybciej. Kierujemy się
nad Morze Czarne, naszym celem jest Batumi. To drugie co do wielkości miasto
kraju, znany nadmorski kurort. Ruch na drodze rośnie. Robimy krótkie przystanki
przy jakiś ciekawszych obiektach, fotografujemy je. Pogoda psuje się, zaczyna
lać, ale dość szybko przecinamy obszar deszczowy. Docieramy nad samo morze
kawałek za miastem Poti. Zjeżdżamy niemal na plażę. Jest pusto, nie ma tu ludzi.
Morze jest cieplutkie, ale sama plaża fatalnie wygląda - pełno tu plastikowych
butelek i innych śmieci. W dodatku znów psuje się pogoda. Z burzowych chmur dołem wystaje nawet wyraźny lej kondensacyjny, będący zaczątkiem trąby powietrznej. Nie dotyka jednak samego morza i mam nadzieję, że nie rozwinie się z tego jakieś większe tornado. Kawałek dalej znów
kierujemy się nad morze, bo jest tu tzw. magnetyczna plaża. Nie wiem na czym
polega jej magnetyczność, ale jest to typowa, nadmorska miejscowość
wypoczynkowa. Robimy nieco zdjęć, ale padający deszcz zagania nas do samochodu.
Dalsza droga w kierunku Batumi to już dwupasmówka.
Jedzie się dość dobrze, choć nasz samochód z trudem przekracza 100 km/h.
Wszyscy nas wyprzedzają, nawet autokary. No cóż, to nie jest jakiś demon
prędkości. Cały czas po prawej stronie widać morze, a przed nami ukazują się
strzeliste budynki w centrum Batumi. Ruch rośnie bardzo mocno. Naszym pierwszym
celem nie jest samo miasto, a jego przedmieścia. Tu są dawne, poradzieckie
jeszcze mozaiki. Wjeżdżamy w jakieś osiedla ponurych bloków. Odnajdujemy kilka
takich ciekawych miejsc. Batumi wygląda przygnębiająco, jakby żywcem wyjęte z
ZSRR azjatyckie miasto. Odstrasza mnie wręcz i czuję się nieswojo. Ponadto dziki
ruch i po prostu konieczność bezczelnego wpychania się, bo nikt nie ma zamiaru
ustąpić pierwszeństwa, choć według przepisów powinien. Jazda jest dość
stresująca.
Dalej pojawia się jakaś sygnalizacja świetlna i docieramy do ścisłego centrum.
Tu jest już płatny parking, na którym zostawiamy samochód. Jakoś mnie to miasto
wybiło z rytmu, dalej jakoś nie mogę przestawić się na te specyficzne,
gruzińskie warunki. Idziemy na spacer, co dość szybko mnie uspokaja. Jest tu
istny architektoniczny miszmasz. Stare bloki. Stare kamienice. Nowe biurowce,
niemal jak w Dubaju, choć każdy inny. Mieszanka kultur. W dodatku jest strasznie
parno i gorąco, męczy mnie to mocno. Pora coś zjeść, więc docieramy do knajpy z
gruzińskim jedzeniem. Jest klimatyzowana, od razu robi mi się lepiej. Zamawiamy
jakieś coś, co ciężko nawet wymówić i chaczapuri. To coś co ciężko wymówić
okazuje się niejadalnymi kotletami zrobionymi chyba z otrębów z jakimś
obrzydliwym serem w środku. Po kilku gryzach lądują na boku talerza. Chaczapuri
z serem, to zwykły placek jak spód od pizzy. Nic ani dobrego, ani pożywnego.
Zapychacz. Kuchnia gruzińska poległa jak na razie na całej lini.
Po posiłku idziemy na dalszy spacer. Miasto wygląda tu okazale, są wysokie
nowoczesne bloki, apartamentowce i biurowce. Są hotele. Zaczyna jednak padać i
to dość intensywnie. Wracamy nadmorskim deptakiem do samochodu. Przeszliśmy
dobre 8 km. Wsiadamy wreszcie do samochodu. Dalsza jazda też jest wyzwaniem,
bo ruch wielki, sygnalizacji świetlnej niemal nie ma. Jeszcze jakieś zakupy na
stacji benzynowej, jakieś wino i coś do przegryzienia. Docieramy do hotelu,
leżącego już na obrzeżach miasta. Jest całkiem ok, choć dzielnica na
reprezentacyjną zupełnie nie wygląda. Najgorsze jest to, że jest potwornie
gorąco, a uchylenie okna powoduje wpuszczenie miliona komarów.
W nocy nie daje się spać. Komary gryzą, upał powoduje, że ciężko się
przykryć. W dodatku na zewnątrz leje tak mocno, że zastanawiam się, czy rano nie
będzie jakiejś powodzi. Zasypiam o jakiejś 4 nad ranem, a budzik ma zadzwonić 2
godziny później...
Poranek nie jest lekki. Głowa pęka z niewyspania, a w dodatku pogoda poprawiła
się tylko o tyle, że już nie leje. Jest mokro, wisi mgła. Na szczęście o tej
godzinie ruch jest bardzo mały. Ruszamy drogą na południowy wschód z Batumi.
Wiedzie ona górską doliną, której środkiem płynie spora rzeka. Zatrzymujemy
się przy kamiennym mostku, który pamięta czasy Cesarstwa Rzymskiego.
Niesamowite, że takie rzeczy dotrwały do dziś.
Droga wspina się wyżej i wyżej, nie da się utrzymać większej prędkości, bo
ciągle wije się w serpentynach. Pogoda poprawia się, a może po prostu
wyjechaliśmy ponad obszary mgieł i oddaliliśmy się od morza? Zmęczenie daje
jednak o sobie znać, humory nie są za szczególne. W dodatku w jednej z wiosek
natrafiamy na zablokowaną drogę bo jest tu kręcony jakiś film. Na szczęście
udaje się to objechać, ale drogą tak stromą, że ledwo tam wtaczam się na
najniższym biegu i napędzie 4x4.
Dalej mijamy budowę jakiejś zapory. Do kolejnego istotnego punktu wycieczki
pozostało ponad 100 km, ale nawigacja wskazuje, że jest tam chyba jakiś spory
korek, bo droga jest "pomarańczowa" i czas jazdy szacowany jest na... 4,5 h.
To jakiś absurd, przecież tu nie ma niemal żadnego ruchu. Wkrótce znika
asfalt, pojawia się ubity szuter. No tak, pewnie droga jest w budowie i będzie
ruch wahadłowy. Kilka kilometrów dalej okazuje się, że droga, na mapie będąca
jedyną główną w tej części kraju, po prostu nie jest drogą w normalnym
znaczeniu tego słowa. Owszem, droga tu jest dopiero budowana, ale w tym tempie
budowa potrwa z 10 lat. To przeraźliwie dziurawa, rozjeżdżona i błotnista
szutrówka, taka jakie w Polsce spotyka się na zapadłych wsiach. A tu to jedyna
droga, w dodatku przez naprawdę duże góry. Terenowym samochodem rzuca na
wszystkie strony, z trudem i tylko miejscami osiągam 30 km/h.
Co robić? Wracać nie ma sensu. Jazda tym czymś spowoduje, że i tak cały
dzisiejszy plan się wyłoży. No ale wyjścia nie ma, trzeba jechać do przodu. W
dodatku mamy 1/3 baku, bo nie przewidzieliśmy takiej drogi. Powoli posuwamy
się do przodu, klnąc, ale też śmiejąc się w sumie z tej nietypowej sytuacji.
Coraz wyżej i wyżej, w końcu przed nami ukazuje się górski grzbiet. Ale że
tam? Nie jakoś bokiem? To jeszcze dobre 300 m w pionie!
Gdy docieramy jeszcze bliżej, okazuje się że to jakiś ośrodek narciarski.
Wyciągi, hotele, wszystko nowe. Tylko z drogą nie zdążyli jak widać. Mijamy
wreszcie najwyższy punkt, ale sprawa wcale się nie poprawia. Robi się o wiele
szerzej, ale z drugiej strony docierają tu ciężarówki, które dowożą kruszywo.
To po czym jedziemy jest tak rozjeżdżone, ma takie koleiny, że trzeba dwa razy
pomyśleć, zanim wybierze się właściwą trasę. Osobówką byłoby to bardzo trudne,
ale i takie tu dotarły z tej drugiej strony. Mimo wysokiego prześwitu udaje
się raz czy drugi przytrzeć o kamienie...
Nagle pojawia się... asfalt! Wydajemy okrzyki radości. To zupełnie nowa
nawierzchnia, droga nadal jest w końcu w budowie. Ale można rozpędzić się do
szalonych 80 km/h. To co wcześniej robiliśmy w 15 minut, teraz zajmuje 3.
Asfalt po pewnym czasie znika. Pojawia się znów, znów znika... ale jednak
jedzie się o wiele lepiej. W końcu pojawia się już na stałe, a my zjechaliśmy
już bardzo dużo w dół. Wreszcie można pojechać normalnie. Straciliśmy kilka
godzin, ale przygoda ciekawa. Na jakiejś pierwszej stacji benzynowej tankujemy
do pełna. Pora na zmianę za kierownicą.
Kolejny odcinek pokonujemy o wiele szybciej, starając się nadrobić stracony
czas. Krajobrazy tej części kraju, blisko tureckiej granicy, są już inne. Góry
są, ale nie jakieś wysokie. Są za to skaliste, takie jakby stepowo-pustynne.
Krajobraz przypomina taki z westernów. Mijamy jakąś twierdzę. Jest dobrze
zachowana i mieliśmy w planach ją zwiedzić, ale ze względu na trudną do
nadrobienia stratę czasu już sobie to odpuszczamy. Boczną drogą kierujemy się
na południe, w stronę widocznego głębokiego kanionu. Tam jest Wardzia - skalne
miasto, jeden z obowiązkowych punktów wyprawy.
Docieramy do darmowego parkingu, kierujemy się do pobliskiej knajpki. Tym
razem decydujemy się na inny specjał lokalnej kuchni, czyli chinkali.
Gruzińskie pierogi z różnym nadzieniem. Kupujemy takie z mięsem i grzybami. Są
naprawdę dobre i pożywne, taki obiad jest już lepszy niż otrębowe kotlety i
placek z serem.
Do samej Wardzi podjeżdżamy wahadłowym busikiem. Miasto jest wykute w skalnej
ścianie kanionu, ma dziesiątki pomieszczeń i komór. Wszystko jest połączone
stalowymi schodkami i pomostami, można spędzić tu kilka godzin. Jednak każda
komora jest podobna do innych i eksploracja szybko się nudzi. Oglądamy
kawałek, schodzimy gdzieś niżej, okazuje się że nie da się zejść na sam dół,
więc wracamy na górę i na parking. Na dół schodzimy już na własnych nogach.
Pora ruszać dalej. Skalnemu miastu robimy jeszcze zdjęcia z punktu
widokowego.
Wracamy do głównej drogi, robimy jeszcze zdjęcia twierdzy, którą sobie
odpuściliśmy. Kilkanaście kilometrów dalej jest ciekawostka, przy samej drodze,
wiec nie zajmie nam wiele czasu. To przerzucony przez rzekę wrak wagonu
kolejowego, pełniący teraz funkcję mostka. Mam wrażenie że leży tu jeszcze od
czasów ZSRR. W środku wszystko ledwie się trzyma, przejść można, ale to dość
ryzykowne. Znów zamieniamy się za kierownicą, teraz pojadę ja.
Południowa Gruzja to zupełnie inny krajobraz. Pojawiają się rozległe
stepy, góry łagodnieją. Są to raczej duże wzgórza, o kopulastych kształtach.
Pogoda jest dobra, jedzie się spokojnie, bo na drodze niemal zupełna pustka.
Wsie są inne niż w Kaukazie czy bliżej morza. Takie jakby bardziej muzułmańskie.
Sporo kobiet chodzi zawiniętych w chusty. Pojawiają się ogromne stada krów i
koni. Przed jednym z nich muszę się zatrzymać, bo pastuch przegania je przez
drogę, co trwa kilka ładnych minut. Okazuje się, że te wzgórza to dawne stożki
wulkaniczne! Kierujemy się na północ, do naszego kolejnego celu zostało 70 km,
czyli niecała godzina jazdy. Na horyzoncie rysują się wysokie pasma górskie, to
pewnie znów Kaukaz. Szczyty jednak schowane są w chmurach.
Docieram do naszego ostatniego celu na dziś. To nowa i nowoczesna rzecz, mało
pasująca do tego, co widzieliśmy dotąd. Nazywa się Diamentowym Mostem i
rzeczywiście, jest mostem nad lokalnym kanionem, z kawiarnią w kształcie
brylantu. Ciekawa i efektowna rzecz, w pobliżu jest też jakiś kurort. Cena
wejścia na most jednak zabija - 49 lari od osoby, więc jakieś 80 zł. Za
wejście na most? Bez przesady. Darujemy sobie i tylko robimy kilka zdjęć.
Wracamy do samochodu, bo powoli już się ściemnia.
Pozostało około 80 km jazdy do Tbilisi, czyli stolicy Gruzji. Mamy
zarezerwowane dwie noce w hotelu, który jest w samym centrum miasta. Nie ma
jednak prostej i łagodnej drogi. Musimy pokonać góry Małego Kaukazu (mały to on
jest tylko z nazwy, dla odróżnienia od wielkiego - bo i tak przekracza
wysokością Tatry). Znów ostro wspinamy się licznymi serpentynami, by później
takimi samymi zjeżdżać w dół. I znów stromo w górę i stromo w dół. Jest już
ciemno. Niedawno przeszła tędy burza, widzieliśmy wcześniej błyskawice. Teraz
leży tu sporo... gradu, wiec nawałnica musiała być duża. Do celu pozostało już
niecałe 20 km.
Wreszcie zaczyna się zjazd w dół, a przed nami ukazuje się nocna panorama
Tbilisi. Widok przepiękny, jakbyśmy lecieli samolotem ponad miastem. Nawet
wysoka wieża telewizyjna jest znacznie poniżej nas. Jedziemy w dół naprawdę
spory kawałek i miasto jest nadal sporo poniżej. Ostatnie kilka kilometrów
muszę pokonywać na niskich biegach.
W końcu docieramy do ruchliwych głównych arterii miasta. Ruch ogromny, ale my
mamy wjechać na starówkę. Musimy przejechać nad rzeką, zawrócić. Wjeżdżamy w
labirynt wąskich, jednokierunkowych uliczek i ślepych zaułków. Nasz hotel jest
zaraz obok, ale... jak tu skręcić? Stromo pod górę i niemal w tył. A z tyłu
już trąbią. Może trzeba tam wjechać jakoś od góry? Ciemno, pełno spacerowiczów
i samochodów. Staram się nie denerwować, ale totalnie nie znam tego miasta i
nerwy się udzielają. Jeszcze raz objeżdżam tą samą trasę, ale... mylę jeden ze
skrętów. No i teraz jest problem - tu nakaz, tam zakaz, nawigacja głupieje.
Wjeżdżam na jakąś większą ulicę, nie ma jak zawrócić. Jadę kilka kilometrów,
zanim udaje się zawrócić. Teraz już wiem, że inaczej wjechać do hotelu nie da
rady, niż tak jak jechałem pierwszym razem. Docieramy w to samo miejsce i
stromą uliczką w górę docieram gdzie trzeba... do ślepego zaułka. Ale tak, to
tu. Uff... Stresujące kręcenie się po mieście trwało ponad pół godziny, tylko
dlatego że raz nie skręciłem tam gdzie trzeba. Bez nawigatora w osobie Ewuni w fotelu
pasażera bym sobie nie poradził.
Jesteśmy zmordowani tym dniem, niewyspaniem. Idziemy do centrum handlowego, bo
tam jest jakiś McDonald's. Jemy coś, ale jakoś bez przekonania. Kupujemy
gruzińskie wino i gruzińskiego cukierka, który powstał z zatopienia w syropie
owocowym łańcuszka orzechów. Wino jest dobre, cukierek niejadalny. To znaczy
orzechy są ok, ale ten zastygnięty syrop nazywamy "gumoliną" bo niczego innego
w smaku nie przypomina. Pora spać, zregenerować się. Jutro cały dzień
poświęcamy na zwiedzanie miasta, a na wieczór jest zaplanowana specjalna
atrakcja.
Pobudka wreszcie nie jest bladym świtem. Śniadanie w hotelu jest od godziny 9.
Jednak gdy schodzimy na dół... właściciel śpi na kanapie w recepcji. No tak,
wczoraj do późna była jakaś impreza zakrapiana gruzińskim winem. Obudzony
patrzy półprzytomnie, ale obiecuje że śniadanie wkrótce będzie. Rzeczywiście,
kilka minut później przychodzi kobieta zajmująca się kuchnią. To jak dotąd
najlepszy posiłek jaki jedliśmy. Warto było poczekać. Po śniadaniu mamy zamiar
pozwiedzać piechotą centrum miasta, zresztą i tak nie mamy jak wyjechać, bo
samochód stoi w wąskiej, ślepej uliczce, a zastawili nas jacyś Rosjanie,
których nie wiadomo gdzie szukać.
Spacer zaczynamy od pójścia do galerii handlowej, gdzie byliśmy wieczorem. Za
nią są budynki gruzińskiego rządu, a w okolicy duże rondo. W ogóle jest tu
sporo okazałych budowli. Budynek parlamentu, opera, jakieś kościoły.
Dochodzimy do rzeki Kury, pokonujemy ją mostem, skąd ładnie prezentuje się
stare miasto. Teraz dość stromo pniemy się pod górę, aż do wielkiego,
widocznego niemal zewsząd kościoła. Jest naprawdę piękny, ciężko mu zrobić
zdjęcie tak, by w kadrze nie było zbyt wielu ludzi. Schodzimy z powrotem nad
rzekę, w okolice skweru, gdzie jest tzw. Plac Europejski. Tam też jest dolna
stacja kolejki linowej. Kupujemy bilet, oczekiwanie trwa z 10 minut, ale w
końcu wsiadamy do gondolki. Okazuje się, że kolejka pokonuje drogę bardzo
szybko i niemal nad naszym hotelem. Jak myśmy dziś rano jej nie
zauważyli?
Przy górnej stacji jest posąg Matki Gruzji. Znacznie mniej okazały niż
zbliżone posągi znane z Rosji czy Ukrainy, ale też dość spory. Niestety, nie
ma jak zrobić sensownego zdjęcia, by było widać jego przód. Miasto jednak z
tego punktu widokowego prezentuje się fantastycznie. Na dół wracamy już
schodkami, docieramy do hotelu.
Po krótkim odpoczynku bierzemy samochód. Bardzo ciężko tu wykręcić, ledwo
się mieszczę. No ale udaje się wyjechać przodem a nie tyłem. Mamy do zobaczenia
kilka ciekawych miejsc, ale są one na obrzeżach Tbilisi, ciężko tam dotrzeć
metrem czy inną komunikacją miejską, samochód jest najlepszy. Pierwszym z nich
jest pomnik... sam nie wiem czego. Po prostu z daleka wygląda jak wielka kolumna.
Nie daje się podjechać bezpośrednio pod niego, trzeba dojść dobre kilkaset
metrów. Pomnik to dwie betonowe kolumny, obecnie przerobiony na wysoką ściankę
wspinaczkową. Są tu zamontowane chwyty i przeloty do asekuracji. Akurat jacyś
młodzi ludzie wspinają się, pozdrawiamy ich i robimy kilka zdjęć.
Kolejny pomnik - Kroniki Gruzji - jest kilka kilometrów dalej, na wzgórzu
nad sporym jeziorem. To kilkanaście kolumn, jakieś rzeźby i papirusy. Wszystko
wielkie, monumentalne. W przeciwieństwie do poprzedniego, obiekt jest pilnowany
przez policję, ma wiec jakieś ważne znaczenie. Widać stąd też nieco mniej
reprezentacyjne dzielnice miasta - typowe posowieckie blokowiska.
Kolejny ciekawy pomnik jest w zachodniej części Tbilisi. Aby tam dojechać,
należy przeciąć samo centrum. Nawigacja prowadzi nas dziwnie, jakimiś
osiedlowymi uliczkami, potem dużymi arteriami nad samą rzeką. Widać stąd
niesamowity, modernistyczny budynek narodowego banku Gruzji. Z samochodu robimy
mu kilka zdjęć.
Mostem dostajemy się na drugą stronę i... jest tu jakiś potworny korek.
Wszyscy pchają się jak szaleni, nie ma pasów, a ja mimo wszystko usiłuję
uniknąć otarcia samochodu. Udaje się, ale czasu tracimy dużo. Chyba z 8 pasów
ruchu zbiega się w 2. Masakra, kto to wymyślił? Teraz krążymy wąziutkimi
uliczkami, wspinając się coraz bardziej na górskie zbocze. Już przywykłem do
takiej jazdy, już mało co mnie zdziwi. Czasem ktoś wyjedzie z naprzeciwka,
trzeba wycofać by się minąć. Docieramy w końcu do pomnika... dość
zrujnowanego. Są tu poniżej schody. Z dołu wygląda to już ciekawiej, schody są
przyozdobione mozaiką z gruzińskimi flagami. To w zasadzie ostatnie miejsce,
które chcieliśmy zobaczyć z takich "nietypowych". Ustawiamy nawigację na
hotel. Względnie blisko, ale jazda w godzinach szczytu jest wolna. Przeciskamy
się uliczkami starego miasta, w końcu jesteśmy. Parkujemy tak samo jak
wczoraj, w wąskiej, ślepej uliczce.
Wieczorną atrakcją ma być supra. Jest to trudne do znalezienia samemu,
chyba że jest się na większej, zorganizowanej wycieczce. Jednak Ewunia okazała się wspaniałą organizatorką i udało się znaleźć firmę, która to
robi. O 18 mamy być na placu nieopodal hotelu. Kilka minut później podchodzi do
nas dobrze mówiący po angielsku człowiek i przewodniczka którą dostaniemy jako
osoby nierosyjskojęzyczne. Dziewczyna bardzo dobrze mówi po angielsku i jest
bardzo przyjacielska. Zamawia taksówkę i ruszamy na drugą stronę rzeki, w
pobliże tego wielkiego kościoła gdzie dziś byliśmy. Pniemy się w górę wąskimi
uliczkami i wreszcie wysiadamy pod jednym z domów. Supra to tradycyjne
gruzińskie przyjęcie, u gruzińskiej rodziny, gdzie można poznać kulturę, wypić
dużo różnych win, które gospodarze sami wyrabiają, nauczyć się robić tradycyjne
gruzińskie potrawy i posłuchać gruzińskiej muzyki, a także pośpiewać i
potańczyć. Słowem - tradycyjna gruzińska zabawa.
Właściciel winnicy i ojciec rodziny - Ilja - wita nas serdecznie. Schodzimy do
piwnicy, która jest niejako salą gościnną. Oprócz nas jest również para
Amerykanów nieco po pięćdziesiątce i po chwili zjawia się ukraińska rodzina -
rodzice i dwójka niemal dorosłych dzieci. I tyle, więcej osób już nie będzie.
Amerykanie mają również przewodnika znającego angielski. Pojawia się również
senior rodziny, ojciec Ilji. Wznosi tradycyjne toasty. Wznosi je po rosyjsku,
nasza przewodniczka tłumaczy nam, ale mówimy by nie zadawała sobie trudu -
panimajemy wsio, choć słabo gawarimy w tym języku. Amerykanie są zaskoczeni,
jak jesteśmy w stanie wypić kieliszek wina na raz. Wyjaśnienie, że jesteśmy z
Polski im nie wystarcza. Są to jednak małe kieliszki, a wino stołowe,
przypomina sok, a nie alkoholowy napój. Ukraińcy piją podobnie. Im tym
bardziej nie trzeba tłumaczyć niczego, dla nich rosyjski jest drugim
językiem.
Kolejne toasty, kolejne pyszne dania. Bakłażany, zapiekane ziemniaki, sery.
Robi się coraz weselej. W końcu idziemy na górę, na zewnątrz. Tu uczymy się
lepić chinkali. Kobiety robią to oczywiście lepiej, ale i mężczyznom to
wychodzi. Mój pieróg jest pierwszy i naprawdę jest całkiem zgrabny, nawet na
tle tych zrobionych przez panie. Potem robienie chaczapuri - trochę jak taki
wielki chinkali, choć do środka idzie ser, a nie mięsny farsz, a na koniec
całość się rozwałkowywuje. Na grillu robią się już szaszłyki, a Gruzini
częstują mnie swoim bimbrem, czyli chachą.
Wracamy do piwnicy. Ilja i Saba zaczynają grać, śpiewać, tańczą. Niesamowite,
choć przypomina to mocno tańce i śpiewy polskich górali. Potem i my zaczynamy
się bawić. W ten sposób alkohol szybko wietrzeje, można wznosić kolejne
toasty, którym nie ma końca. Potem przychodzi pyszne mięso, nasze własne
chinkali i chaczapuri...
Impreza może trwać i trwać, ale zdajemy sobie sprawę, że rano o 8 trzeba
wyjechać, że alkohol musi wywietrzeć, że pora już kończyć. Nasza przewodniczka
zamawia taksówkę i docieramy szybko pod hotel. Proszę jeszcze Rosjan, którzy
znów nas zastawili, by jakoś przeparkowali, bo rano musimy wyjechać i nie
możemy czekać. Nie robią problemów i choć wypili już niemało, przestawiają
samochód.
Wieczór był rewelacyjny, supra okazała się strzałem nie w dziesiątkę, a w
jedenastkę! Genialna rzecz, a przed wyjazdem czułem jakąś niezrozumiałą
niechęć, obawiałem się picia z jakimiś nieznanymi mi Gruzinami. No cóż,
nauczka. Pozytywna nauczka. Dłuższą chwilę jeszcze rozmawiamy, ale
rzeczywiście, pora spać i to najwyższa.
Rano pobudka przed 8. Nie ma co czekać na śniadanie, choć jest w cenie
noclegu. Musimy pojechać na północ, przebijając się przez całe Tbilisi. Na
szczęście ruch jest bardzo mały, głównymi ulicami jedzie się sprawnie i szybko
mijamy miasto. Tankuję jeszcze do pełna, by nie było jakiś problemów.
Kilkanaście kilometrów na północ od miasta jest pierwsza atrakcja.
Zatrzymujemy się by jej poszukać. To starożytny, kamienny mostek. Nie ma go
jednak nigdzie. Chodzimy, szukamy. Jest rzeka, jakaś wyspa. Mimo że w
internecie są zdjęcia mostku, to w rzeczywistości go nie ma. Dziwna sprawa.
Stał kilka tysięcy lat i nagle zniknął? A może jest wysoki stan wody i jakoś
go przykryła?
Zaraz obok jest całe miasteczko nastawione na turystykę. To Mccheta. Jakiś
monastyr. Jest tu duży, płatny parking. Jesteśmy na tyle wcześnie, że ludzi w
zasadzie nie ma. Jednak w środku ciężko zrobić sensowne zdjęcia, bo wokoło są
mury i jesteśmy zbyt blisko. Z kolei na zewnątrz też ciężko zrobić zdjęcia, bo
mury zasłaniają... trochę rozczarowuje nas ten obiekt.
Kolejny ciekawy kościółek jest na niezbyt odległej górze, ale czeka nas
kilkanaście kilometrów jazdy. Po dłuższej chwili docieramy do monastyru
Dżiwari. Jest efektowny, można zrobić ładne zdjęcia, a tłumów nie ma tu
żadnych. Dobrze też prezentuje się dolina leżąca poniżej.
Dalszy plan zakłada jazdę na południe od Tbilisi. Wjechanie o tej godzinie
do miasta to bezsens, więc kierujemy się na obwodnicę, która omija je od
wschodniej strony. Jest to jednak zwykła droga, jadą nią kolumny TIR-ów, ciężko
cokolwiek wyprzedzić. Niby omija się miasto i jedzie, ale trudno mówić o jakiejś
większej prędkości. Docieramy do węzła drogowego, gdzie odbijamy całkowicie na
wschód. Ruch wyraźnie się zmniejsza, choć nadal jest widoczny.
Po kilkunastu kilometrach skręcamy na południe w lokalną drogę. Tu nareszcie
jest pusto. Droga cały czas lekko się wznosi, krajobraz też wyraźnie się
zmienia. Pojawiają się stepy i pagórki. Jest tu jakoś spokojnie i sielsko.
Mijamy krowie i końskie stada, plantacje winorośli. Potem dziwna, zbudowana na
planie koła, jak jakaś oaza, miejscowość Udabno. I zaczynają się niezbyt
wysokie, ale jednak góry. Docieramy do granicy Azerbejdżanu, jadąc niemal po
niej. Wreszcie droga kończy się ślepo, przy klasztorze. Klasztor jest bardzo
ciekawy, ale jeszcze ciekawsze są widoki na góry, które są w przedziwnych,
tęczowych kolorach. Dłuższą chwilę robimy zdjęcia i podziwiamy widoki.
Wracamy tą samą drogą, innej tu nie ma. W oddali widać góry Kaukazu, a my
zjeżdżamy teraz pustą drogą. Udaje się rozpędzić do niemal 130 km/h, co jak na
ten samochód jest niemal prędkością orbitalną. Ta część Gruzji ma jakiś taki
fajny stepowy klimat i jazda sprawia naprawdę sporą przyjemność. Wkrótce wracamy
do głównej drogi i kierujemy się dalej na wschód.
Droga jest tu zaskakująco dobra i równa, może dlatego, że wiedzie w kierunku
przejścia granicznego z Azerbejdżanem. Jedzie nią sporo samochodów, ale nie
jest to jakieś uciążliwe. W mijanych wsiach, wzdłuż drogi pojawiają się liczne
stragany. Przy czym co wieś, to inny towar i co ciekawe - w danej wsi jest to
tylko jeden typ towaru. W jednej są to gruzińskie słodycze. W kolejnej arbuzy.
W jeszcze innej brzoskwinie. A w innej - wieprzowe mięso, wiszące na słońcu.
Znając życie - nieprzebadane, nadpsute... no ale cóż, to lokalny koloryt.
Skręcamy w końcu na północ, w stronę widocznych majestatycznych gór. W jakiejś
miejscowości postanawiamy coś zjeść, ale po dłuższym czekaniu dostaję takie
sobie ziemniaki i twarde mięso z szaszłyka. Nie umywa się do tego, co wczoraj
było na suprze. No ale zjadłem tylko ja. Ewa chciałaby
chaczapuri z jajkiem, takiego jeszcze nigdzie nie widzieliśmy, ale podobno
jest dobre.
Docieramy do samych podnóży Kaukazu. Tu jest kilka ciekawostek, kilka
monastyrów. Przy pierwszym z nich jest restauracja, gdzie znajdujemy
upragnione chaczapuri. Rzeczywiście niezłe! Pijemy też kawę. Co ciekawe - nie
można po prostu do niej dostać cukru. Zamawia się cukier i słodzą ją w
kuchni... w dodatku, mimo że restauracja jest elegancka, z widokiem na wielkie
górskie doliny, że można tu płacić kartą... panie z obsługi i tak wszystko
wpisują do zeszytu w kratkę.
Mijamy kolejny monastyr. I kolejny. Robi się coraz później. Przed nami jaszcze
jakieś 100 km jazdy. Droga zaczyna wspinać się pod górę licznymi serpentynami,
ale co ważne - droga jest zupełnie nowa, gładka, widać że zadbana. Na szczycie
jednej z górek jest jeszcze jeden monastyr, o tej porze zupełnie pusty. Jest
chyba najbardziej klimatyczny ze wszystkich widzianych dzisiaj.
Jedziemy dalej przez góry, powoli zaczyna mnie martwić, że benzyny jest już
mało, a przed nami żadnej większej miejscowości. Jednak w miasteczku Tianeti
jest mała stacja. Nie ma na niej prądu, ale... ale jest benzynowy generator
prądotwórczy i w ten sposób stacja niejako zasila sama siebie. Jakieś kuriozalne
rozwiązanie. Udaje się zatankować do pełna. Na wylocie z miasteczka jest też
kolejna ciekawostka - pomnik Stalina. Niepozorny, stojący przy drodze. No ale
tak czy siak, to można spotkać chyba tylko w Gruzji.
Kolejne serpentyny i kilometry to już jazda w ciemnościach. Nasz
dzisiejszy nocleg jest bardzo blisko miejsc, gdzie byliśmy rano. Zatoczyliśmy
wielką pętlę po wschodnich rejonach Gruzji i wracamy w północne okolice Tbilisi.
Śpimy w małej wsi koło Ananuri - kolejnego "pocztówkowego" zabytku. Obejrzymy go
jednak za dnia. Teraz zjeżdżam gdzieś w dół szutrową drogą i docieramy do
pensjonatu. Wita nas starsza pani, która co ciekawe mówi naprawdę dobrze po
angielsku, więc tym razem nie ma dogadywania się po rosyjsku czy na migi.
Dostajemy całkiem ładny pokój, choć i tak trudno te warunki nazwać hotelowymi.
Spędzimy tu dwie noce, jutro czeka nas wypad na północ, w wysokie partie Kaukazu
i powrót tutaj.
Plan na dziś to tzw. Gruzińska Droga Wojenna. Nazwa pochodzi z czasów carskiej
Rosji, gdy była jedyną, pozwalającą przerzucać wojska przez wysokie pasma
Kaukazu. Obecnie to również jedyna droga łącząca Gruzję z Rosją. Ma bardzo
ważne znaczenie handlowe i strategiczne. Jest również niezwykła widokowo i
bardzo atrakcyjna turystycznie. Aby uniknąć korków i trafić na względnie dobrą
pogodę ruszamy jeszcze przed świtem. Plan jest taki, by bez większych
przystanków dotrzeć niemal do rosyjskiej granicy, a potem po kolei zatrzymywać
się w ciekawszych miejscach już wracając.
Droga z początku prowadzi dnem wielkiej doliny. Góry są, ale jeszcze nie
jakieś alpejskie. Co ciekawe, w pewnym momencie jest jakaś duża przebudowa,
powstaje tu tunel, który pewnie mocno ułatwi przejazd ciężarówkom. Obecnie
samochody osobowe i TIR-y jadą wąskimi serpentynami. Im wyżej się wspinamy tym
rozleglejsze widoki. Miejscami droga jest poobrywana, jest na tyle wąsko, że
trzeba puszczać jadących z przeciwka. Przed nami i ponad nami ukazują się
budynki jakiegoś narciarskiego kurortu. Mają nawet taki alpejski styl,
zupełnie nie pasujący do Gruzji. Jedziemy jeszcze wyżej i postanawiamy się
jednak zatrzymać przy bardzo interesującym obiekcie. To pomnik Przyjaźni
Rosyjsko-Gruzińskiej, monumentalny, pokryty mozaikami betonowy półokrąg. To
również znakomity punkt widokowy na okoliczne szczyty. Co ciekawe, druga
strona doliny to już Osetia Południowa, obszar sporny z Rosją, objęty zakazem
wjazdu.
Robimy sporo zdjęć i ruszamy dalej, pnąc się jeszcze wyżej, na Przełęcz
Krzyżową. To najwyższy punkt trasy, 2395 m n.p.m. Teraz droga lekko opada w
ogromną kotlinę. TIR-y stoją już na poboczu w nieskończonej kolejce, ale
samochody osobowe jakoś mogą jechać środkiem. Czyżby do granicy była aż taka
kolejka? Po kilku kilometrach okazuje się że nie, po prostu jest tu jakiś punkt
kontrolny i policja wstrzymuje ruch ciężarówek, wypuszczając je na drogę w
mniejszych ilościach. Pewnie po to, by w bardziej niebezpiecznych miejscach jej
całkowicie nie zakorkować. Przed nami wyłania się wysoki szczyt pokryty śniegiem
i lodem. To pewnie Kazbek - pięciotysięcznik, jeden z najwyższych szczytów
Gruzji.
Docieramy w końcu do miejscowości Stepancminda, znanej również jako Kazbegi.
Od razu skręcamy w lokalną drogę, gdzie na odcinku kilku kilometrów wjeżdżamy
do góry kilkaset metrów w pionie. Docieramy do małego kościółka, jednej z ikon
Gruzji. Jest tu mały parking, a wczesna godzina sprawia, że ludzi nie ma zbyt
wielu. Stąd Kazbek (5054 m n.p.m.) i leżąca nieco dalej Djimara (4780 m
n.p.m.) prezentują się szczególnie okazale. Nasza wysokość też mała nie jest,
ponad 2200 m n.p.m. Z Kazbegi można tu dotrzeć pieszo, robiąc sobie fajny
górski spacer. My zrobiliśmy to samochodem, czas nas jednak ogranicza. Widzimy
śmigłowiec, który lata pod Kazbek i transportuje jakieś towary. Pewnie tam
jest jakaś baza alpinistyczna.
Zjeżdżamy na dół i wjeżdżamy do opactwa, położonego na stokach gór po
przeciwnej stronie Stepancmindy. Droga jest bardzo stroma, samochód ledwie daje
radę. Stąd również pięknie prezentuje się Kazbek i góra z kościółkiem, przy
którym niedawno byliśmy. Mamy szczęście do pogody, widoki są kapitalne.
Zjeżdżamy w dół i kierujemy się jeszcze dalej na północ, w stronę rosyjskiej
granicy. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do pięknego monastyru. Już dalej na
północ jechać nie będziemy, nic tam nie ma, tylko przejście graniczne. Nawet nie
wiem, czy nie jest objęte jakimiś ograniczeniami ruchu dla turystów, wiec sens
tam jechać jest żaden. Wracamy do Stepancmindy.
Teraz zaczynamy powrót, połączony z eksploracją okolicznych dolin i
ciekawostek. Pierwszym obiektem jest basen zasilany źródlaną wodą. W Kaukazie
jest wiele naturalnych źródeł. Jedziemy jakąś szutrówką, docieramy w miejsce
gdzie basen ma być. No jest, za pobliskimi zaroślami. Jest też rura, z której
tryska woda. Rzeczywiście, mineralna, wyraźnie słona! Mimo tego czerpię całą
butlę i uzupełniam nią pojemnik do płynu od spryskiwaczy. Od początku podróży
go nie mamy, a ciągle pyli i słabo widać. Dotąd pomagał nam deszcz, ale trzeba
mieć coś do mycia szyb, choćby to miała być woda mineralna. Kawałek za basenem
jest fajna, średniowieczna baszta, jakich zresztą wiele w górach Kaukazu.
Wracamy na asfalt i ruszamy na południe.
Po kilku kilometrach skręcamy w rozległą dolinę, prowadzącą pod Kazbek z
innego kierunku. Nie ma tu twardej drogi, jest jakaś szutrówka, a właściwie ileś
jej wariantów. Bardzo nierówna i dziurawa, jedziemy wolno, miejscami bardzo
wolno, bo tak rzuca. W tym tempie jakiś bardzo daleko nie da się dotrzeć.
Zatrzymujemy się po kilku kilometrach, jest tu miejsce gdzie stoi już ileś
samochodów, a ludzie dalej idą piechotą. Widoki są fajne, wyłania się Djimara i
zbocza Kazbeku. Gdy wracamy, naszą uwagę przykuwa jakaś szopa zbudowana na
wzór jakiś slumsów. Okazuje się być zamieszkana. Jej lokatorem jest jakiś mnich
z długą brodą, ubrany w coś co przypomina szaty księdza. Więc prowizoryczna
chatynka w kaukaskiej dolinie pełni rolę pustelni.
Wracamy do głównej drogi, gdzie stoi dawny, opuszczony już "kantor". Dość
ciekawie to wygląda, ale wpasowuje się w klimat. Wspinamy się serpentynami na
Przełęcz Krzyżową. Przed samą przełęczą jest ciekawe miejsce - skały ubarwione
solnymi naciekami z mineralnych źródeł. Są tu też stragany, gdzie lokalsi
sprzedają owoce. Kupujemy sobie po brzoskwini. Gdy docieramy do pomnika
przyjaźni cieszymy się, że rano jednak tam się zatrzymaliśmy. Teraz ludzi jest
o wiele więcej, a pogoda szybko się psuje i szczyty chowają się w
chmurach.
Mijamy budynki powstającego narciarskiego kurortu, zatrzymujemy się
jeszcze na jakimś punkcie widokowym. W tym rejonie jest najwięcej serpentyn. I
tutaj stajemy w korku. Stoimy, stoimy... nic się nie zmienia. Co się stało? Mija
dobre pół godziny zanim samochody ruszają. Gdy zjeżdżamy do miejsca budowy
tunelu, wszystko staje się jasne - rano po prostu nie było większego ruchu, ale
teraz jest i na budowie obowiązuje ruch wahadłowy.
Mijamy jeszcze jakąś ciekawą mozaikę, ciekawy pomnik i miejsce, gdzie dwa
strumienie o rożnych kolorach wód łączą się w jedno. Pora coś zjeść. Jest tu
całkiem dobra restauracja. Jedzenie lepsze jak dotąd, ale też nie jest jakieś
powalające. Gruzińska kuchnia chyba nam nie przypasowała.
Docieramy do Ananuri. Klasztor jest ciekawy, ale najciekawiej wygląda z
daleka, a nie z bliska. Idziemy na pobliski most i robimy kilka zdjęć. Powoli
robi się ciemno, ale jedziemy jeszcze kawałek dalej, do kolejnego pomnika,
któremu też poświęcamy małą sesję fotograficzną. Wracamy na miejsce naszego
noclegu. Dziś do kolacji aż dwa różne gruzińskie wina. Dzień należy uznać za
udany, zobaczyliśmy przepiękne góry, przejechaliśmy fantastyczną drogę.
Rano pakujemy się i ruszamy dość wcześnie. Nie mamy może do pokonania zbyt
wielkich odcinków drogi, ale mamy pewne rzeczy, które limitują nas czasowo.
Chcemy dotrzeć do Gori na godzinę 10, bo od tej godziny otwarte jest muzeum
Stalina. Być w mieście w którym urodził się Józef Wisarionowicz i nie zobaczyć
jego muzeum byłoby niewybaczalnym grzechem. Wcześniej jednak jest w planach
zobaczenie kolejnego miasta wykutego w skalnych ścianach.
Ruszamy z naszej wioski szutrową drogą w górę, do Ananuri. Od razu niemal
jednak blokuje nas wielkie stado owiec. Idą całą szerokością drogi, ocierają
się o samochód i beczą. No cóż, trzeba poczekać. Ciekawe czy ubezpieczenie od
zadrapań obejmuje owcze rogi...
Jedziemy na południe, w stronę Tbilisi, ale po pewnym czasie skręcamy na
zachód. To główna droga kraju i po kilku kilometrach przybiera postać normalnej,
znanej z Europy autostrady. Dwie szerokie jezdnie, pobocza, parkingi z
normalnymi stacjami benzynowymi. Jedzie się szybko i wygodnie. Dość szybko
jednak zjeżdżamy z tej wygodnej drogi najpierw na południe, do miasteczka Kaspi,
a potem znów na zachód, lokalnymi drogami. Tereny przypominają wielką, suchą
dolinę. Nawigacja próbuje nas kierować jakimiś szutrówkami i nawet... kładką dla
pieszych. Oczywiście, idiotyczny algorytm próbował zrobić trasę krótszą o 200 m,
zamiast poprowadzić normalnymi asfaltami. Docieramy w okolice skalnego miasta
Uplisciche. Za wcześnie by je zwiedzać, zresztą czym ono różni się od innych
tego typu skalnych miast? Robimy tylko kilka zdjęć z zewnątrz. Do Gori pozostało
kilka kilometrów. Docieramy do miasta i do jego centrum, gdzie może nie ma
specjalnego parkingu, ale lokalni "przedsiębiorczy parkingowi" za 1 lari
ustawiają nas na postoju dla... taksówek. Mają jednak jakieś kamizelki i
pałeczki do kierowania ruchem, więc muszą mieć jakiś układ z taksówkarzami i
policją i jest to dozwolone.
Jesteśmy kilka minut po 10, muzeum właśnie zostało otwarte, ale jest
niemal puste. Kupujemy bilety i rozpoczynamy zwiedzanie. Budynek jest dość spory
i ekspozycje też są dość bogate. Dzieciństwo Stalina, młode lata, seminarium,
rewolucja, szlaki bojowe, Stalin u władzy, Stalin z chłopami, Stalin przemawia,
Stalin z Trockim, Stalin bez Trockiego, Stalin zagrzewa do boju, Stalin w
Jałcie, Stalin w trumnie, model mauzoleum Lenin - Stalin. Po prostu całe życie
geniusza ludzkości. Jakoś nigdzie nie wspomina się o milionach ofiar jego
zbrodniczej polityki. Najlepsze jednak czeka nas przed budynkiem muzeum, w
parku. Wiejska chata w której Stalin przyszedł na świat. Zapewne nie stała tu,
tylko została tu przeniesiona. Ale postawiono ją pod... potężnym marmurowym
dachem, spoczywającym na imponujących marmurowych kolumnach. Iście radziecki
kicz i rozmach.
Po zwiedzeniu muzeum wracamy do samochodu i ruszamy w dalszą drogę. Naszym
celem jest bardzo znana miejscowość uzdrowiskowa, czyli Bordżomi. Znana głównie
z wody mineralnej o takiej samej nazwie, dość ekskluzywnej w dawnym Sojuzie, a i
do dziś nie najtańszej. Znów jedziemy dobre 30 km autostradą, z której pięknie
widać szczyty Kaukazu z oddalonym o niemal 100 km Kazbekiem. Wjeżdżamy w lokalną
drogę, która wprowadza nas pomiędzy góry nieco przypominające nasze Bieszczady.
Jedziemy wzdłuż rzeki Kury, tej samej, nad którą leży Tbilisi. Bordżomi okazuje
się być niewielką miejscowością, ale jego centrum, to nastawione na turystów,
jest już całkiem urocze. Przypomina naszą Krynicę Górską i w sumie ma podobne
uzdrowiskowe funkcje.
Idziemy na spacer po centrum i po parku zdrojowym. Można tu próbować wód z
różnych źródeł. Od zwykłej, niemal bez smaku, do takich mocno siarkowych. Jest
tu też zabytkowa kolejka linowa, którą można wjechać na szczyt okolicznej
góry, ale odpuszczamy sobie tą atrakcję. Po spacerze próbujemy znaleźć coś do
jedzenia, coś może już nie gruzińskiego. Trafiamy na naprawdę fajny kebab w
przystępnej cenie.
Wracamy z Bordżomi do autostrady tak samo jak tu dotarliśmy. Autostradą
kierujemy się dalej na zachód, ale... autostrada się kończy. Jest na tym odcinku
dopiero budowana, a jedzie się lokalną, mocno krętą drogą prowadzącą dnem
górskiej doliny. Kilkadziesiąt kilometrów jazdy w takich warunkach, jakieś
miejsca z ruchem wahadłowym... okolica ładna, ale ciągły plac budowy nieco psuje
jej urok. W jednym z miasteczek chcemy zobaczyć jakieś dawne radzieckie mozaiki,
więc skręcamy tak jak prowadzi nawigacja... a prowadzi bez sensu. Jakoś daleko w
górę, by wrócić niemal do drogi. Nie da się tu przejechać, więc zatoczyliśmy
kółko. Może jednak uda się od dołu? To jakiś teren rządowy, ale jest parking, a
mozaiki są na ścianie jednego z domów. Nie ma ani zakazu wejścia, ani
fotografowania. Jednak ni stąd ni zowąd zjawia się umundurowany strażnik i
stanowczo mówi, że nie wolno tu wchodzić ani robić zdjęć. Cóż począć, wracamy do
samochodu.
Jedziemy dalej na zachód, tu znów jest autostrada. Pozostało kilkadziesiąt
kilometrów do Kutaisi, gdzie mamy ostatni nocleg. Przed samym miastem skręcamy
na północ, w lokalne, górskie drogi. Omijamy w ten sposób ruchliwe centrum.
Docieramy na obrzeża Kutaisi i stromymi podjazdami kierujemy się w stronę
monastyru Mocameta. Udaje się nam wjechać nawet na jego teren. Co z tego, jak
znów z tak bliska ciężko zrobić sensowne zdjęcia. Trochę poirytowani wracamy.
Obok jest kolejny znany monastyr - Geleti - ale decydujemy się tam nie jechać,
tylko zrobić mu zdjęcia z odległości. Teraz już kierujemy się do hotelu,
położonego w centrum starej części Kutaisi.
Mimo ścisku na wąskich uliczkach udaje nam się zaparkować niemal przed
samym hotelem, który oczywiście tak jak i inne nie ma parkingu. Pokój okazuje
się bardzo fajny, a cena jest bardzo przyzwoita. Idziemy pozwiedzać miasto, póki
jest dzień. Kutaisi, mimo że jest jednym z największych miast Gruzji, nie
oferuje w zasadzie niczego. Trochę tak, jakby pojechać do Radomia. Jest kilka
ciekawych miejsc w centrum, ale poza tym to zwykłe miasto. Wszędzie słychać
język polski, to ewidentny "efekt tanich lini lotniczych". Bardzo dużo Polaków
przylatuje tu np. na weekend, zjeść coś, przejść się po mieście i pobawić. W
centrum są niemal wyłącznie restauracje z kuchnią gruzińską. My, po obejściu i
zrobieniu nieco zdjęć okolicznym kościołom, chcemy zjeść tym razem jakąś pizzę.
Mapy Google nie wskazują żadnej pizzeri w okolicy. Owszem niby coś jest, ale jak
tam docieramy, to okazuje się, że lokal nie istnieje. Jest coś jeszcze, ale
dobre 2 km od centrum. No nic, nasze ryzyko, idziemy. Dzielnica jest zupełnie
niereprezentacyjna, jakieś stare i obskurne kamienice. Tu ma być wysoko oceniana
pizzeria? A jednak jest, choć z wierzchu zupełnie nie widać. Na tyłach jednak
jest duży taras, gdzie można wygodnie usiąść, napić się wina i zjeść nie tylko
pizzę.
Po kolacji wracamy do hotelu, kupując jeszcze coś na wieczór i jakieś
książki na lokalnym bazarze jako ciekawostkę. W pokoju idzie kolejna butelka
wina. Pora wreszcie spać. Jutro rano już nie będzie czasu na zwiedzanie
niczego.
Rano pakujemy się, wsiadamy w samochód i ruszamy w stronę lotniska. Musimy
jeszcze go umyć i zatankować. Z tankowaniem problemu nie ma, choć na pierwszej
stacji pracownik nie znający żadnego języka poza gruzińskim nawet na migi nie
umie mi wytłumaczyć, dlaczego nie chce mi nalać paliwa. Kawałek dalej problemu
już nie ma. Problem jest jednak z myjnią. Nie ma żadnej tak blisko lotniska.
Trudno, oddamy auto nieumyte, zapłacimy kilkanaście lari dodatkowo.
Problemem okazuje się wjazd na parking, gdzie oddaje się samochody Avis-a. Nie
chcą nas wpuścić. Po objechaniu i ponownym dopytaniu, okazuje się jednak, że
to tu i że nas wpuszczą. Co z tego, jak nie ma nikogo w samej wypożyczalni?
Dzwonie na numer, który mam w umowie. Ledwo dukający po angielsku głos
odpowiada mi, że będzie za jakieś 20 minut. Dobrze, że wziąłem poprawkę na
taką sytuację. Mocno poirytowani czekamy i czekamy. Obok nas jest człowiek z
Polski, który przyleciał, ale też czeka na tego samego pracownika, bo on ma
odebrać samochód, też się spieszy i też nie kryje wkurzenia. Gruzin, z
wyraźnymi objawami kaca, dociera jeszcze spóźniony. Oddaję mu kluczyki i tylko
macha ręką że tyle. Jak to tyle? Nie obejrzy auta czy całe? Mówię mu, że jest
nieumyte. Chyba nie rozumie, bo dzwoni do swojego szefa, tego który samochód
nam wydawał tydzień temu. Z nim już łatwo się dogaduję, reguluję należność i
uff... problem z głowy. I tak nie obejrzeli samochodu.
Samolot do Warszawy ma odprawę nieco wcześniej. Ale po chwili można nadać
bagaż do Katowic i ustawiamy się w długiej kolejce do odprawy bezpieczeństwa.
Mimo wszystko idzie sprawnie, choć co i rusz wychodzą z niej zdziwieni
pasażerowie, którzy mieli tylko bagaż podręczny i karty pokładowe z internetu.
Okazuje się, że i tak muszą iść tam, gdzie nadaje się bagaż rejestrowany, tam
pokazać dokument i tam muszą im wydrukować kartę, bo tylko takie są
akceptowane. A tak stracili dobre 20 minut stania bez sensu. Oczywiście zero
informacji. Gruzja bardzo chce wejść do UE, na lotnisku wiszą unijne flagi,
ale proste rzeczy, takie jak informacja, są już nie do przeskoczenia.
Po odprawie bezpieczeństwa i paszportowej pozostaje czekać na samoloty. W
końcu nadchodzi smutna chwila rozstania. To był bardzo fajny tydzień, a
trudności pokonywane razem zmieniły się w fajną przygodę. Po sprawdzeniu kart
idę po płycie lotniska i wsiadam do nabitego ludźmi samolotu. Niemal
jednocześnie startują loty do Warszawy, Katowic, Wrocławia i Krakowa. Start
jest opóźniony o dobre 20 minut.
Po starcie wspaniale widać Kaukaz. Tak naprawdę szczyt Szchary był widoczny
już z pasa lotniska, choć to ponad 100 km. Z powietrza ukazuje się cała potęga
tych gór. Widać Szcharę, Uszbę no i najwyższy w całym Kaukazie Elbrus, liczący
5642 m n.p.m. Robię sporo udanych zdjęć. Potem pod nami pojawia się Morze
Czarne i postanawiam pospać. Budzę się gdzieś nad Polską, w czasie zniżania.
Lądowanie jest w deszczu. Jest o wiele chłodniej niż w Gruzji. Po wyjściu
z lotniska kieruję się do autobusu, ale czekam na niego ponad 20 minut. Jazda do
domu to kolejne pół godziny. Strasznie długo trwał ten powrót. Ewunia
już dotarła do domu.
Wyjazd okazał się bardzo ciekawy i udany. To nowy, nieznany dla mnie rejon
świata, leżący na pograniczu Azji i Europy, choć mentalnie to jednak Azja. O
Gruzji krąży wiele mitów, ale jakoś nie znalazłem ich potwierdzenia. Ani nie
przekonała mnie kuchnia, ani ludzie, ani miasta, poza stolicą, która jest
naprawdę ciekawa. Jest to pewna egzotyka, koloryt, ale jak dla mnie to kraj by
pojechać tam raz i nie wracać. Co prawda po kilku dniach jakoś ten obraz widzę
w lepszych barwach, tym niemniej nie jest to kraj moich marzeń. Zdecydowanie
najciekawszymi elementami wyjazdu był Kaukaz Wysoki, jeśli chodzi o przyrodę i
supra w Tbilisi, jeśli chodzi o kontakt z gruzińską kulturą. Supra była w
ogóle najlepszym momentem na całym wyjeździe i polecam coś takiego każdemu.
Większość zdjęć jest mojego autorstwa, ale kilka publikuję dzięki uprzejmości Ewuni.