czwartek, 5 września 2002

Spływ Pisą i Narwią z Mazur na Zalew Zegrzyński 2002

Kilka ostatnich dni zajął mi fajny rejs. Mój kolega, Alek, instruktor żeglarstwa, dostał zadanie wraz z innymi instruktorami z YKP, by sprowadzić na koniec sezonu kilka łódek z Mazur na Zalew Zegrzyński. Chętnie się do nich podłączyłem, bo od lat pływam zarówno na kajakach jak i na żaglach. Wiele razy myślałem o spływie Pisą i Narwią do Warszawy, a tu przyszło to samo z siebie, bez konieczności organizowania czegoś we własnym zakresie. Taki spływ to fajna przygoda :)

Jedziemy na Mazury samochodem jednego z instruktorów. Po drodze widzimy obraz nędzy i rozpaczy - chodzi mi o zniszczenia w lasach Puszczy Piskiej, spowodowane lipcowym huraganem. Zniszczeniu uległo około 45 tysięcy hektarów lasu! Wiatr osiągał prędkość 170 km/h! Część drzew nie została przewrócona, tylko po prostu złamana na wysokości około metra nad ziemią. Coś strasznego.


Naszym pierwszym zadaniem było uporządkowanie łódek które w wakacje służyły do celów szkoleniowych na jeziorze Orzysz w Orzyszu. Sam ośrodek wypoczynkowy był niemal doszczętnie zniszczony przez połamane wichurą pnie drzew.


Obok znajduje się duża jednostka wojskowa i żołnierze cały dzień rąbali drzewa i palili drewno w wielkich stosach, by jak najszybciej uprzątnąć teren i zlikwidować zagrożenie pożarowe. Wysokie temperatury, susza i powalony żywiczny las... to wręcz idealna kombinacja by powstał niemożliwy do opanowania pożar. Wieczorem próbujemy piec kiełbaski przy potężnym stosie płonącego drewna. Ciężko wytrzymać, bo bije od niego żar jak z hutniczego pieca.

Rano czeka nas najcięższe i najtrudniejsze zadanie. Musimy na przyczepę samochodową załadować ważącą niemal tonę łódkę "Giga". To jacht balastowy, wyposażony w dość długi kil. A w samym kilu jest 300 kg ołowiu. Zanurzenie to ponad 60 cm. Trzeba wjechać przyczepą w wodę, podprowadzić ją "na macanego" pod kil łodzi stojąc po piersi w wodzie. Potem pod wodą bardzo solidnie uwiązać ciężką i ciągle uciekającą na boki łódkę do przyczepy. A potem to cholerstwo wyciągnąć z wody samochodem, pod stromy brzeg. Walczymy z tym ponad godzinę. Łódka zsuwa się z przyczepy, samochód ryje się w piachu. Pęka nam lina holownicza i cała łódka z powrotem zsuwa się do wody. Wreszcie linę zaczepiany o jej kil i w ten sposób, dodatkowo wchodząc we czterech w wodę po szyję i pchając ciężką krypę z tyłu jakoś wyciągamy ją na brzeg. Póki łódka była w wodzie to miała jakąś pływalność, ale teraz ciężko stoi na przyczepie i już nic skorygować nie można. No ale stoi w miarę prosto. Wieziemy ją ok. 10 km do Okartowa, na jezioro Śniardwy. Tam już bez problemów spychamy ją na wodę.

Powrót do Orzysza i wrzucamy na przyczepę Omegi. Te dla odmiany wydają się tak lekkie, że trwa to dosłownie kilka minut. Trzy Omegi kolejno jadą na Śniardwy. Okazuje się, że w czasie jazdy jeden ze wsporników na przyczepie... przebił dno jednej z Omeg. No cóż, Wyciągamy ją z wody, kładziemy na boku. Używając Poxiliny sklejamy laminat, modląc się by do jutra żywica stwardniała i nie puściła w czasie spływu. Zmęczeni kładziemy się spać w namiotach.

Rano pogoda jest bardzo ładna, więc montujemy małe silniki na Omegach i ruszamy przez gładkie jak stół największe polskie jezioro w stronę Pisza.



 
Przepłynięcie tak dużej przestrzeni wodnej trwa niemal dwie godziny, ale wreszcie wpływamy na jezioro Seksty i na kanał Jegliński. Kawałek dalej jest śluza Karwik, gdzie pokonujemy różnicę poziomów wód. Dalej używając silników docieramy na jezioro Roś i do Pisza.



Tu jakieś zakupy, bo przez kilka dni możemy mieć utrudniony kontakt z cywilizacją. Na stacji benzynowej kupujemy ponad 50 l benzyny, którą w proporcji 1:100 rozrabiamy z olejem. Dopiero to staje się paliwem do naszych dwusuwowych silników. Dla ułatwienia, rozlewamy paliwo do wielu 1,5 litrowych butelek po wodzie. Ma to głęboki sens, bo baki w silnikach mają właśnie taką pojemność. Gdy silnik zaczyna się krztusić i przygasać - łapie się jedną z wielu pełnych paliwa butelek, odkręca korek wlewu i chlup! Jednym ruchem tankuje bak do pełna, nawet w czasie pracy silnika.

Ruszamy w dół Pisą. Rzeka ta ma opinię niezwykle krętej i taką się okazuje.


 
Właściwie nie ma tu prostego odcinka, tylko jeden meander płynnie przechodzi w drugi, więc na zmianę (jest nas po dwóch na łódkę) sterujemy tak, by płynąć przy brzegu i omijać szerokie mielizny. Wystarczy moment rozproszenia, by dziób zarył w piach, a cała łódka momentalnie się obróciła. Dookoła zniszczony, połamany las. Mamy tylko nadzieję, że nie będzie drzew w wodzie, bo oznaczałoby to wiele godzin pracy siekierami. Szczęście nam jednak sprzyja i koryto rzeki jest czyste. W końcu zaczyna się ściemniać i zatrzymujemy się na nocleg gdzieś w dzikim terenie, w przedziwnym miejscu. Jest tu wąskie pasmo lądu, a zakola tej samej rzeki dochodzą tu... z obu stron. Sądząc z mapy, to okolica wsi Cieciory. Jakieś piwko, kolacja i spać.


Rano znów ruszamy dalej, pokonując wiele kilometrów potwornych meandrów Pisy. Wreszcie jednak docieramy do Nowogrodu, gdzie Pisa wpada do Narwi. Rzeka staje się wyraźnie szersza i już nie meandruje tak gęsto.


Postanawiamy nieco ułatwić sobie życie. Giga musi płynąć osobno, ale nasze trzy Omegi wiążemy linami w coś w rodzaju tratwy lub trimarana. Na bocznych łódkach podnosimy ponad wodę płetwy sterowe, pozostawiając ster tylko na środkowej. Za to na środkowej wyjmujemy z wody silnik. Teraz trimaran na dwa silniki i jeden ster. I tylko na środkowej jest opuszczony miecz. Gdy trzeba lekko skręcać - wystarcza ten pojedynczy ster. Gdy musimy wykonać ostrzejszy manewr - dodatkowo synchronicznie skręcamy oba silniki. Działa to bardzo dobrze, choć wymaga czasem koordynacji. Ale jesteśmy razem, możemy sobie chodzić z łódki na łódkę i gadać ze sobą.




Taki trimaran jest oczywiście trzykrotnie szerszy niż pojedyncza łódka, a zaczepienie choćby jedną o mieliznę natychmiast zatrzymuje całość. A mielizn na Narwi jest dużo i trzeba na nie bardziej uważać, bo są mniej oczywiste niż na Pisie. Co ciekawe - oba silniki na bocznych łódkach palą paliwo niemal idealnie równo i dolewki robimy dokładnie w tym samym czasie do obu.

Docieramy w końcu do Ostrołęki. Najpierw mijamy sporą elektrownię, a potem mosty w samym mieście. Szlak żeglugowy wyznaczony jest zielonymi i czerwonymi tyczkami, kolory określają z której strony należy ja mijać. Tu na moment zagapiamy się i nagle... kurcze, mijamy jedną z tyczek nie z tej strony co trzeba!!! Ster i silniki w górę!!! Miecz w górę!!! Łup, łup, łup!!! Łódki ocierają się o kamienie mielizny, ale jakoś udaje się po nich prześliznąć. Uff! Mieliśmy szczęście. Chwilę potem przybijamy do brzegu i ruszamy do miasta, by zatankować kolejny kanister paliwa i rozparcelować to do butelek i zrobić jakieś zakupy spożywcze.

Jest już późne popołudnie, kilka kilometrów za Ostrołęką, w jakiejś totalnej głuszy wynajdujemy dobre miejsce, gdzie kotwiczymy łódki i rozbijamy namioty. Pełno komarów, ale jakoś można spać. W uszach dźwięczy nam od całodniowego hałasu silników.



Rano ruszamy dalej. Narew rozlewa się coraz szerzej, coraz leniwiej. Są też coraz rozleglejsze i coraz mniej czytelne mielizny. Kilka razy zarywamy dziobami w piach i trzeba wejść do wody, by wypchnąć naszego trimarana na głębszą wodę. Koledzy prowadzący Gigę mają więcej takich problemów, z powodu dużego zanurzenia ich łódki. Raz zarywają w piach tak skutecznie, że w pięciu wchodzimy pod nią i najpierw saperkami, potem rekami rozkopujemy pod wodą dno rzeki, by uwolnić Gigę z pułapki. Trwa to kilkanaście minut, ale w końcu ruszamy dalej. Płyniemy i płyniemy. Głowa pęka od hałasu spalinowych bzyczków. Mijamy Lubiel, gdzie jako dzieciak przyjeżdżałem z dziadkami. Wtedy Narew wydawała mi się taka szeroka i potężna, teraz jakoś zmalała... niby rozpoznaję miejsca z dzieciństwa, ale nie jestem ich pewien na 100%. Pora szukać kolejnego noclegu, gdzieś w jakimś ustronnym miejscu kilka kilometrów przed Pułtuskiem.



Rano ruszamy dalej, rzeka rozlewa się coraz szerzej, znikają mielizny. Mijamy Pułtusk, ludzie z brzegów dziwnie patrzą się na naszą tratwę. Tu już zaczyna się rozlewisko Zalewu Zegrzyńskiego. Już nie trzeba wiele manewrować, choć trzeba uważać na inne łódki, które pojawiają się przed nami. Płyniemy dosłownie na wprost, rzeka staje się powoli jeziorem. Nurt jest coraz mniej wyczuwalny. Wreszcie właściwy Zalew Zegrzyński, most w Serocku. Pojawiają się łódki pływające na żaglach, ale my już nawet nie chcemy się bawić w stawianie masztów i żagli. Prujemy prosto przed siebie. Około południa docieramy do Nieporętu, gdzie jachty będą zimowały. Rozwiązujemy liny, rozpinamy naszą tratwę. Sklejona Poxiliną łódka zniosła dzielnie trudy rejsu, silniki wytrzymały. Stawiamy do pionu maszty, przywracamy łódkom zdolność do żeglugi. Nasz kilkudniowy rejs dobiega końca.

Było to niewątpliwie fajne przedsięwzięcie, przeżyliśmy kilka ciekawych przygód, dodatkowo widząc od strony wody duże obszary Mazur, Podlasia i doliny Narwi. Gdyby ktoś miał okazję wziąć udział w czymś podobnym to serdecznie polecam :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz