sobota, 29 czerwca 2019

Rowerowa wycieczka do Dęblina z historią w tle


Dziś mam cały dzień wolny, a do tego pogoda jest całkiem ładna - wyraźnie się ochłodziło po ostatniej fali upałów. Postanawiam zrealizować wycieczkę, którą już od pewnego czasu planowałem, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. A to pogoda, a to brak wystarczającej ilości wolnego czasu. Ale dziś jest jedno i drugie, więc jadę rowerem do Dęblina.

Ruszam o 9 rano. Temperatura jest przyjemna, jedyne co mnie nieco niepokoi, to dość silne podmuchy wiatru. Wieje z północnego zachodu, więc teraz mi to wręcz pomaga, ale za to jeśli nie osłabnie, to powrót będzie ciężki. Z Kabat zjeżdżam do Powsina, potem przez Bielawę docieram do Konstancina, którego centrum szybko przecinam. Po chwili jestem na drodze wylotowej w kierunku Baniochy. Kilka lat temu została ona wyremontowana i ma szerokie pobocze z wyznaczoną drogą dla rowerów. Nie cisnę zbyt mocno, wiem że czeka mnie wiele godzin jazdy, więc staram się nie "wystrzelać z energii" zbyt szybko. To jak ultramaraton - trzeba rozsądnie dawkować tempo według zasady "wolniej jedziesz, dalej zajedziesz".

Przecinam ruchliwą jak zawsze drogę nr 79 pomiędzy Piasecznem a Górą Kalwarią i po kilku kilometrach skręcam na Dobiesz. Często jeżdżę po okolicznych trasach na krótsze wycieczki, więc jadę na pamięć, nie muszę niczego sprawdzać na mapie. To ułatwia sprawę i przyspiesza realizację dzisiejszego planu. Po kolejnych kilku kilometrach docieram do drogi nr 50, pomiędzy Grójcem a Górą Kalwarią. Kawałek jadę poboczem i z ulgą skręcam w lokalną drogę w lewo. Na wszystkich drogach krajowych w okolicy panuje bardzo duży ruch, suną nimi całe kolumny TIR-ów, a jazda w ich towarzystwie nie jest ani przyjemna ani bezpieczna.

Lokalnymi drogami, które są jednak bardzo dobrej jakości, przecinam całe zagłębie sadownicze. Aktualnie owocują czereśnie, jabłka na drzewkach są jeszcze zielone i niewielkie. Docieram do miejscowości Zalesie i skręcam na wschód. Wiem, że nadkładam w ten sposób kilka kilometrów, ale jadę sam, w ciszy i w spokoju.

Musi jednak nastąpić nieuniknione - docieram do ruchliwej drogi nr 731 prowadzącej do Warki. Teraz czeka mnie kilkanaście kilometrów w mniej przyjemnym otoczeniu, w dodatku okolica jest pofalowana i ciągle jest jakiś podjazd. Zapas sił jednak mam, więc nie przejmując się jadę dalej na południe. Gdy docieram do Warki, licznik pokazuje 50 km. Przecinam szybko ulice uroczego miasteczka i zjeżdżam z wysokiej skarpy w stronę Pilicy. Tu reflektuję się, że w sumie nie zrobiłem dotąd żadnego zdjęcia, więc zatrzymuje się i fotografuję widoczną stąd starszą część Warki.



Za Pilicą droga wiedzie przez spore kompleksy leśne. Cała okolica była w sierpniu 1944 roku areną zaciekłych walk na tzw. przyczółku Warecko-Magnuszewskim. Przyczółek za Wisłą uchwyciła Armia Czerwona wraz z 1 Armią WP. Gdy Niemcy próbowali zniszczyć przerzucone na ten brzeg wojska, zza rzeki dosłano kolejne oddziały. Mimo silnych niemieckich ataków przyczółek obroniono i rozszerzono, choć kosztem poważnych strat. Zimą 1945 roku ruszyła stąd ofensywa w kierunku Odry i Berlina. Wszędzie są tu pomniki upamiętniające tamte wydarzenia. Gdy zatrzymuję się na moment aby coś zjeść, w pobliskim lesie natykam się na starą linię okopów.



Wziąłem ze sobą dwie bułki, banana i paczkę kabanosów. I bukłak z wodą, który mam w plecaku. Nie jestem jeszcze głodny, ale wiem że trzeba jeść zanim poczuje się głód, aby jak najdalej w czasie odsunąć kryzys energetyczny. Poza tym chwila przerwy też dobrze mi zrobi. Na pierwszy ogień idzie banan.

Ruszam dalej, docieram w końcu do miejscowości Grabów nad Pilicą. Tu skręcam w lewo, w lokalną drogę. Ruch samochodów zostaje za mną, a ja mogę się cieszyć gładkim asfaltem i niemal całkowitym spokojem. Samochód mija mnie raz na kilka minut. To bardzo fajne tereny na rowerowe wycieczki.



Docieram do miejscowości Dziecinów. W okolicy jest kolejna miejscowość związana z walkami w 1944 roku - Studzianki Pancerne. Nazwano je tak, bo rozegrała się tu spora bitwa z udziałem czołgów. Wiem, że jest tam miejsce pamięci i chcę tam dotrzeć. Jak się okazuje coś jednak pokręciłem i orientuję się, że minąłem już Studzianki i zbliżam się do miejscowości Ryczywół. W planach mam niby powrót do Warszawy drugą stroną Wisły, ale w sumie może i wrócę tędy, uzależniam to od ruchu samochodowego. Jeśli będę tędy wracał, to zajadę do Studzianek.

Docieram do ruchliwej drogi nr 79 na odcinku między Górą Kalwarią i Kozienicami. Kilka kilometrów dalej jest druga co do wielkości elektrownia w Polsce - Elektrownia Kozienice. Ma ona aktualnie 4000 MW mocy i ustępuje tylko elektrowni w Bełchatowie. Od głównej drogi prowadzi w jej stronę kilka bocznych dróg. Pierwsza z nich okazuje się jednak szutrowa i nie podjeżdżam pod sam zakład, fotografuję go tylko z pewnej odległości.



Kolejna boczna droga doprowadza mnie do podstacji energetycznej, skąd prąd z elektrowni trafia do systemu przesyłowego. Tu mogę zrobić już o wiele lepsze zdjęcie. Gdy wracam muszę chwilkę poczekać, bo akurat przejeżdża dłuuugi pociąg wyładowany węglem.



Drogą nr 79 jadę na południe, w kierunku Kozienic. Przypominam sobie, że w Świerżach Górnych, w okolicy, jest samochodowy prom przez Wisłę. Zamiast jechać ruchliwą drogą skręcam więc w lewo. Świerże Górne to miejscowość, gdzie mieszka spora część personelu elektrowni. Są tu całe osiedla niewysokich bloków. Szybko docieram nad Wisłę, prom jest akurat na drugim brzegu, więc chwilkę czekam, martwiąc się jednocześnie, bo na tabliczce obok są podane konkretne godziny rejsów i najbliższy jest według tej informacji za kilkadziesiąt minut. Stwierdzam jednak ze poczekam na prom i spytam obsługi.



Prom dociera, zjeżdżają z niego trzy samochody. Na szczęście płynie od razu na drugą stronę, jestem jedynym pasażerem. Kosztuje mnie to 4 zł. Mogę chwilkę rozprostować kości i zrobić kilka zdjęć.




Po drugiej stronie jest droga z betonowych płyt. Znam ją, już dwa razy tu przyjeżdżałem samochodem, by zrobić elektrowni sesję zdjęciową. Kiedyś miała ona komin o wysokości 300 m, który jednak aktualnie skrócono do 152 m. Aktualnie najwyższym obiektem jest potężna chłodnia kominowa, która ma aż 185 m wysokości i jest największą chłodnią kominową w Europie. Oprócz chłodzenia wody pełni również rolą komina dla spalin z nowoczesnego bloku energetycznego o mocy 1075 MW.

Drogą po płytach docieram do wiślanego wału, po jego drugiej stronie jest już dobry asfalt. Po kilku kilometrach jazdy jestem w Maciejowicach. Tych samych, pod którymi rozegrała się słynna bitwa wojsk Tadeusza Kościuszki z wojskami rosyjskimi. Karczma która stoi na małym ryneczku podobno pamięta jeszcze tamte czasy.

Jadę dalej na południe, do Dęblina pozostało 25 km. Droga ta, zwana "drogą po płytach", z racji tego że pierwotnie zbudowano ją z betonowych płyt, które przykryto asfaltem, ale które powodowały regularne nierówności, jest aktualnie odnowiona i stan nawierzchni jest znakomity. Jedzie się wręcz komfortowo i o dziwo jest niemal pusto. To wręcz nietypowe, bo tutaj też na ogół panuje spory ruch. W dodatku wieje mi w plecy, bez problemów utrzymuję prędkość niemal 40 km/h. Jak tak dalej pójdzie, to będę w Dęblinie około 13:30, czyli za niecałą godzinę. Gdy docieram do tabliczki z napisem "województwo lubelskie" trafiam na odcinek z ruchem wahadłowym. Robotnicy układają kolejne warstwy nowej nawierzchni. Dalszy odcinek nie będzie już tak komfortowy. Jedzie się jednak względnie dobrze, mijam Piotrowice, Pawłowice, Stężycę i wreszcie docieram do tablicy powitalnej miasta Dęblin.



Chcę wracać drugą stroną Wisły, czyli dojechać do Kozienic i jechać do Warszawy częściowo tak jak przyjechałem. Tą decyzję podejmuję myśląc o mniej ruchliwych drogach i o niechęci do jazdy przez most w Górze Kalwarii. Kilka kilometrów dalej i docieram do osiedli mieszkaniowych.

 
Nie jadę już do samego centrum i do Szkoły Orląt. Czas się kurczy, a kawał drogi przede mną, szczególnie, że będzie teraz pod wiatr. Skręcam w stronę mostu na Wiśle. Po chwili jestem na nim i robię kilka zdjęć dzikiej rzeki.



Tuż za Wisłą napotykam kopiec Okurzałego. To ogólnie pomnik walk żołnierzy 1 Armii WP o przyczółki pod Dęblinem i Puławami w 1944 roku. Przyczółków nie udało się utrzymać. W tej okolicy poległ bohaterską śmiercią obserwator artyleryjski kapral Michał Okurzały. Gdy na wrogim brzegu został otoczony przez wojska niemieckie, skierował na siebie ogień własnej artylerii. Dzięki temu poświęceniu jego śmierć przyniosła śmierć wielu Niemcom. Na pomniku jest zapis jego ostatniej rozmowy z dowództwem "Niemcy nas otoczyli. Zasypują nas granatami, krzyczą żeby się poddać... Ale Polacy się nie poddają. Padł lektor Jakubowski. Zostałem sam. Bijcie prosto na mnie... Jak najwięcej ognia... Niszczę radiostację... Bijcie na mnie... Niech żyje Polska...!"




Po krótkiej chwili zadumy ruszam dalej, drogą w stronę Kozienic. Na tym odcinku wiedzie ona otwartym terenem, wiatr tu hula i pedałuje się ciężko. A to dopiero początek! Do domu pozostało dobre 120 km. Czuję też, że zapas wody w bukłaku powoli się kończy, więc na stacji benzynowej w miejscowości Opactwo dopełniam go wodą z kranu. Zjadam drugą i ostatnią bułkę. Pozostały mi kabanosy.

Do Kozienic jest dobre 20 km, ale ciężko mi utrzymać większą prędkość niż 25 km/h. Momentami jadę sporo wolniej, bo wiatr wręcz zatrzymuje w miejscu. Cholera, w takim tempie to wrócę do domu na wieczór. No ale co robić? Nie ma wyjścia. Męczę się, wkurzam, w końcu dojeżdżam do Kozienic. Ruch jest tu spory, ale samo miasto sprawia dobre wrażenie. Są tu jakieś ładne skwerki, rozbudowany ośrodek sportowy i nowoczesne centrum kultury.




Tuż za Kozienicami robię sobie mały postój. Chwila odpoczynku, zjadam kolejne kabanosy. Zaczynam odczuwać zmęczenie, za mną 150 km, a wiatr nie daje spokoju. Niestety nie mam wyboru, do Ryczywołu muszę jechać ruchliwą drogą nr 79. Prowadzi tu jednak przez piękne lasy Puszczy Kozienickiej i nawet może się podobać.



Mijam w końcu skręt do Świerżów Górnych. Tym samym domykam pętlę i dalej jadę już trasą, którą już wcześniej jechałem. Mijam elektrownię, tym razem już odpuszczając jakiekolwiek przystanki. Zmęczenie się pogłębia, a wiatr nie daje za wygraną. Do Warszawy pozostało ponad 80 km. W Ryczywole zatrzymuję się na leśnym parkingu przy skręcie w drogę w stronę Studzianek. Uff... teraz będzie już pusto i bezpiecznie. Zjadam kolejnego kabanosa, chwilkę odpoczywam. No dobra, pora ruszać dalej. Teraz w pełni świadomie skręcam właściwie i docieram do Studzianek. Przy samym wjeździe do miejscowości znajduje się pomnik i miejsce pamięci żołnierzy poległych w bitwie pod Studziankami. Na cokole czołg T-34.




Chwila odpoczynku, kolejny kabanos. Ruszam dalej i skręcam w stronę Dziecinowa. Teraz już jadę na pamięć, nie muszę nawigować. Orientuję się też, że mój "cudowny" zegarek GPS znów się zawiesił. Muszę się zatrzymać i go zresetować. Wkurza mnie to, bo dzieje się tak rzadko, ale dzieje się a nie powinno! Teraz będę miał trasę w dwóch kawałkach. Na szczęście licznik na kierownicy roweru nigdy się nie zawiesza.

Wiatr nie daje spokoju, jedzie mi się coraz ciężej. Mam już dość, a nie dojechałem nawet do Warki. Aby zażegnać kryzys energetyczny w Grabowie nad Pilicą kupuję sobie czekoladowego loda i izotonik. Od razu lepiej, choć przypływ sił nie trwa długo. W lasach przed Warką zatrzymuję się jeszcze dwukrotnie, by sfotografować kolejne pomniki upamiętniające wydarzenia z czasów wojny. Szczególnie wymowny jest ten, na którym wyryto "Tu w latach 1939-1945 zamordowali na hitlerowcy. Ale nie śpimy. Oczami tego kamienia na was żywych patrzymy". Każdy taki przystanek to też moment wytchnienia dla całego ciała.


 
W końcu docieram do Warki. Robię jeszcze kilka zdjęć, krótka przerwa i ruszam dalej. Mam już dość tego wiatru. Po prostu nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie go określić. Klnę więc jak szewc, ale poza wyładowaniem złości niewiele to zmienia moją sytuację. W dodatku teren jest pofalowany, momentami moja prędkość spada do... 15 km/h i szybciej nie daję rady.




Teraz już zmęczenie zaczyna brać górę. Irytuje mnie wiatr, irytują mnie podjazdy, irytuje mnie ruch na drodze. Wreszcie skręcam w lewo, na boczne drogi. Tak jak przyjechałem rano. Wolę nadłożyć kilka kilometrów, ale jechać w spokoju. W miejscowości Pęcław kolejny przystanek przy lokalnym sklepiku. Kolejny czekoladowy lód i kolejny izotonik. Lepiej jest tylko przez chwilę.

Przecinam wreszcie ruchliwą drogę nr 50 pod Górą Kalwarią. Mimo wysiłków prędkość 25 km/h udaje się uzyskiwać tylko z górki. Wiatr i zmęczenie robią swoje. Ale już z tym nie walczę. Do domu coraz bliżej. Przecinam kolejny raz drogę nr 79 w okolicach Baniochy i kieruję się na Konstancin. Mijam w końcu centrum miasteczka i przez Bielawę i Powsin dojeżdżam do domu. Jest kilka minut po 20. Wycieczka zajęła mi nieco ponad 11 godzin, z czego na rowerze spędziłem 10,5. Przejechałem 240 km, połowę pod cholerny, męczący wiatr. Dało to średnią prędkość z całej trasy 22,5 km/h. W sumie to dystans jak z Warszawy do Bydgoszczy czy Olsztyna, kawałek drogi.






Mimo wszystko jestem zadowolony. To najdłuższa moja wycieczka rowerowa w tym roku. Pogoda dopisała, było słonecznie i niezbyt gorąco. Miejsca fajne i ciekawe, piękna przyroda na trasie. I sporo historycznych ciekawostek. Polecam taką trasę każdemu, kto nie boi się nieco dłuższych dystansów. Na moim blogu trasa ma etykietę #średnie, choć jeszcze 10 km dalej miałaby #duże. Uznałem jednak ze nie ma sensu na siłę jej przedłużać. Wypadnie kiedyś dłuższa, to będzie uczciwie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz