środa, 17 kwietnia 2019

Rowerowa wycieczka do Wilgi


Pod koniec marca spotkała mnie niezbyt miła w skutkach przygoda. Miałem rowerową kolizję z kompletnie pijanym człowiekiem. Co gorsza uciekł mi i nie zdążyłem go złapać. Cały impet uderzenia z prędkością ok. 30 km/h skoncentrował się na mojej twarzy, a dokładniej na żuchwie. Niby bolało, ale jako że nie raz i nie dwa przyjąłem solidny cios w twarz (lata treningów judo) to nie przejąłem się tym zbytnio. Boli to przejdzie, pewnie jest obite. No i rzeczywiście, po tygodniu niemal przeszło, choć trochę nadal było odczuwalne. Aż pewnego dnia ugryzłem coś twardego i rozległo się głośne chrupnięcie... okazało się, że mam pękniętą żuchwę, a w tym momencie pękła bardziej :( Trafiłem na tydzień do szpitala i na stół operacyjny. Chirurdzy zespolili złamanie za pomocą tytanowej płytki i śrub. Stałem się jakby nie patrzeć cyborgiem ;) Pierwsze dni po operacji nie napawały optymizmem. Wszystko i na zewnątrz i w środku było spuchnięte tak, że wyglądałem jakbym połknął piłkę. Jeść mogłem wyłącznie rozdrobnione lub półpłynne produkty. Oczywiście dostałem zalecenie by się oszczędzać i oczywiście po tygodniu spędzonym w szpitalu kontynuacja nieruchomego trybu życia to była ostatnia rzecz o jakiej myślałem. Po prostu szlag mnie trafiał. Od razu zacząłem więc biegać i jeździć na rowerze. Jedynie judo, jako sport gdzie mimo wszystko łatwo zarobić w twarz i zrobić sobie jeszcze większą krzywdę odpuszczam na kilka tygodni. W dodatku z powodu kontuzji i operacji nie mogłem pojechać na Białoruś, choć już wszystko miałem dopięte na ostatni guzik :( Trudno, Białoruś poczeka do lipca, a ja mam kilka dni wolnych. Natychmiastowy powrót do aktywności sprawił, że tydzień po operacji już praktycznie nie miałem żadnej opuchlizny i niemal zapomniałem o wypadku ;)

Korzystając z wolnej środy i faktu, że jest piękna, wiosenna pogoda, postanawiam pojechać na jakąś dłuższą, choć nie ekstremalnie długą trasę rowerową. Jedzie ze mną koleżanka z pracy, która też ma dziś wolne. Umawiamy się w Wilanowie o 9 rano, więc o 8:30 pakuję się i powoli wyruszam. Mimo że jest słonecznie i bezchmurnie, to jednak jest odczuwalnie zimno. Do tego stopnia, że zmusza mnie to do założenia rękawiczek. W Wilanowie chwilkę czekam, po czym już razem ruszamy na południe, w stronę Powsina. Po kilku kilometrach odbijamy w lewo, w stronę Wisły. To administracyjnie nadal Warszawa, ale drogę otaczają wiejskie zabudowania i pola. Droga zbliża się do wiślanego wału i kieruje na południe. Ruchu tu nie ma żadnego, mija nas za to kilku rowerzystów na szosowych rowerach. Wszystkie okoliczne drogi, znane w rowerowym środowisku jako "Gassy", są doskonałym i spokojnym miejscem na treningi kolarskie. My jedziemy względnie spokojnie, prędkość 25 km/h jest optymalna. Oboje mamy plecaki, gdzie prócz awaryjnych ciuchów mamy spory zapas wody i coś do jedzenia. Nie ma potrzeby jechać szybciej.

Docieramy do Gassów, gdzie normalnie w sezonie letnim funkcjonuje osobowo-samochodowy prom przez Wisłę, do Karczewa. Mimo, że prom stoi przycumowany, to pan z jego obsługi informuje mnie że jeszcze nie działają, ruszają dopiero za tydzień, po świętach. Szkoda, bo musimy jechać do Góry Kalwarii i pokonać Wisłę po bardzo ruchliwym moście. No cóż, wyboru nie mamy.

Po pewnym czasie docieramy do pierwszych zabudowań Góry Kalwarii, mijamy linię kolejową i ostro podjeżdżamy pod wiślaną skarpę. W tym miejscu jest ona naprawdę wysoka i wywołuje minimalną zadyszkę. Potem przejeżdżamy przez urocze miasteczko. Zatrzymujemy się w pobliżu byłej jednostki wojskowej. W Górze Kalwarii wojsko było obecne od bardzo dawna, zarówno w czasach zaborów jak i XX wieku. Stacjonował tu kiedyś Pułk Najcięższej Artylerii, po którym został cały kompleks koszar. Obecnie zostały odremontowane i przerobione na hotel. W czasach powojennych w okolicy stacjonował dywizjon rakietowy WOPK, a w samym mieście różne jednostki zmotoryzowane i remontowe. Do dziś pozostała część garaży, budynków i duże place apelowe i parkingi. Pamiątką dawnych czasów jest kilka pojazdów, w tym dobrze zachowany czołg T-34-85, stojący w pobliżu pomnika upamiętniającego artylerzystów.



Po krótkiej przerwie i małej przekąsce ruszamy dalej. Czeka nas zjazd na most nad Wisłą. Zjazd jest o tyle nieprzyjemny, że droga jest bardzo ruchliwa, suną po niej wielkie ilości ciężarówek. A nie ma tu w ogóle pobocza, więc mijają nas dosłownie o centymetry, co nie jest miłym uczuciem. Z ulgą docieramy do mostu, gdzie jest coś w rodzaju wąskiego chodnika, którym można względnie bezpiecznie jechać. W dole Wisła w swoim pięknym, nieuregulowanym biegu.




Za mostem pobocza nie ma nadal, ale są tu schodki, którymi docieramy na drogę tuż pod wiślanym wałem. I tak mieliśmy nią pojechać, a schodki zaoszczędziły stresu i dobrego kilometra jazdy. To boczna droga, ale ruch tu jest duży, bo sporo kierowców skraca sobie tędy trasę na Dęblin. Po kilku kilometrach docieramy do drogi nr 801, prowadzącej z Warszawy do Dęblina i Puław. Ruch tu jest również duży, również brakuje pobocza w jakiejkolwiek formie. Zerkam na mapkę w telefonie i jedziemy dalej, przecinając ruchliwą trasę. To znów droga lokalna, która na szczęście jest pusta.

Po kilku kilometrach wracamy z powrotem do drogi nr 801, ale znów ją przecinamy i jedziemy znów w pobliżu Wisły, przez niewielkie miejscowości. Na szczęście asfalt (a właściwie duże betonowe płyty) jest dobry, a ruch niewielki. Docieramy do miejscowości Sobienie-Jeziory, gdzie chwilkę odpoczywamy na małym skwerku. Pora jechać dalej.

Dalej znów docieramy do drogi nr 801. Ruch jest tu już nieco mniejszy, ale nadal to nic przyjemnego. Po chwili znów udaje się zjechać na jakąś lokalną, nieuczęszczaną drogę o bardzo dobrej i równej nawierzchni. Jedziemy kilka kilometrów równolegle, ale wkrótce musimy wrócić na drogę nr 801 i już dalej nią jechać. Tu na szczęście pojawia się już normalne asfaltowe pobocze, miejscami tak szerokie, że możemy jechać bezpiecznie obok siebie. To już gmina Wilga, więc jesteśmy coraz bliżej celu. Zaczynają się piękne lasy, jedzie się bardzo przyjemnie, gdyby nie fakt, że dość odczuwalnie wieje i to prosto w twarz. Pocieszamy się, że będziemy wracali z wiatrem.

Mijamy Wilgę, która leży nieco na uboczu, droga ją zupełnie omija. Mijamy duże tereny wypoczynkowe położone za Wilgą. To piękne miejsce i sporo ludzi ma tutaj letniskowe "dacze". W czasach PRL funkcjonowały tu też spore ośrodki wypoczynkowe, sam nie wiem jak się aktualnie mają i czy w ogóle nadal istnieją. Nas czeka jeszcze kawałeczek na południe, do pewnego miejsca nad Wisłą, które chcieliśmy zobaczyć. Wreszcie docieramy i skręcamy w prawo na parking.

To miejsce gdzie oddziały 8 Gwardyjskiej Armii i 1 Armii WP sforsowały Wisłę w 1944 roku. To ostatni etap operacji "Bagration", rozpoczętej w czerwcu 1944 roku z terenów Białorusi. W wyniku ciężkich walk, pod ogniem artylerii udało się saperom zbudować most, po którym udało się przerzucić na drugi brzeg wojska i zaopatrzenie dla nich (łącznie zbudowano 3 mosty). Niemcy z opóźnieniem zareagowali na stworzenie przyczółka warecko-magnuszewskiego. Przypomnę, że w tym samym czasie w Warszawie wybuchło Powstanie, co odwróciło uwagę Niemców od znacznie ważniejszych spraw z punktu widzenia całej wojny. Przyczółek poszerzono, Niemcy przystąpili do jego likwidacji, ale nie udało się im to, mimo morderczych walk. Pod Studziankami 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte dała niezłego łupnia oddziałom hitlerowskim. Przyczółek utrzymano, poszerzono jeszcze bardziej, a potem, zimą 1945 roku stąd ruszyło uderzenie w kierunku Odry i Berlina. W wyniku operacji wiślańsko-odrzańskiej całe terytorium Polski zostało uwolnione z rąk hitlerowców.

Miejsce jest realne i prawdziwe. Proste tak bardzo, jak się tylko da. Żadnych multimediów. Żadnych pieśni i sztandarów. Prosty pomnik. Kilka historycznych dział (z nadal sprawnymi mechanizmami). Betonowe alejki, pod pomnikiem mała wiązanka kwiatów i kilka zniczy. Betonowa droga nad wiślane starorzecza. Droga jak myślę prawdziwa, właśnie z okresu forsowania Wisły. W betonie odciśnięte ślady opon i żołnierskich butów. Jeszcze zastygał gdy po nim ruszyli. Resztki mostu zbudowanego przez saperów. Cisza i zaduma. Ilu ludzi w tym miejscu poległo? I czy bohatersko? A nie jest bohaterstwem stawianie mostu na Wiśle pod ogniem WKM-ów i artylerii? Postawiono go w JEDEN dzień! A walki z przeważającym wrogiem na drugim brzegu wielkiej rzeki? Zaraz obok, w Dęblinie - pomnik Michała Okurzałego. Kto wie coś o tym bohaterze? Niemal nikt nie wie... A kapral Michał Okurzały zrobił coś, co zasługuje na ogromny szacunek i za co pośmiertnie odznaczono go Krzyżem Walecznych. Zacytuję Polskę Zbrojną: "Pułkownik w stanie spoczynku Jerzy Lewandowski był świadkiem śmierci Okurzałego. Latem 1944 roku podczas forsowania Wisły pod Dęblinem na przyczółku w rejonie wsi Głusiec kierował ogniem polskiej artylerii poprzez radiostację. Okrążony przez Niemców, widząc śmierć kolegów, nie poddał się, lecz skierował ogień na siebie. Zginął, a wraz z nim wielu wrogów. Pułkownik Lewandowski (wówczas również telegrafista w sztabie) znał Okurzałego osobiście i słyszał jego ostatnią rozmowę z dowódcą "- Niemcy nas okrążyli. Atakują ze wszystkich stron. Bijcie na mnie! Niech żyje Polska!".

I tu należy na chwilę przystanąć i pomilczeć.








Po okolicznych lasach - okopy, łuski, leje po pociskach. Po drugiej stronie Wisły - jeszcze bardziej widoczne ślady tych wydarzeń. Byłem tam raz z wykrywaczem metalu - piszczy wszędzie. Głównie odłamki pocisków moździerzowych i tony łusek. Kolega, który szukał nieco intensywniej - ma tam wręcz stałe miejscówki gdzie zawsze wykopie jakiś hełm, granat, ładownice z nabojami, ogniwa czołgowych gąsienic. Lepiej za głęboko łopaty nie wbijać, biorąc pod uwagę, że nie wszystkie miny i niewybuchy usunięto. Mówiąc wprost - usunięto je z dróg i pól uprawnych. Po lasach nadal tego pełno.

Nie trzeba jechać nie wiadomo gdzie - historię mamy tuż pod nosem. Szkoda, że o te miejsca tak mało się dba.

Pomnik zdaje się odnawiają. Zniknęły wszelkie tablice pamiątkowe z napisami, które jeszcze niedawno na nim były. Przynajmniej mam nadzieję, że odnawiają, a nie piszą historię na nowo, bo duża część tych napisów była poświęcona poległym czerwonoarmistom. Obym miał rację. Załączam zdjęcie sprzed dwóch lat.



Odpoczywamy chwilę, jakiś niewielki posiłek. Przejechałem 70 km, koleżanka jeszcze więcej. Jeszcze jakieś ostatnie zdjęcia i ruszamy w drogę powrotną.


Z początku jedzie się nam dobrze, odpoczynek zrobił swoje. Nie rozumiemy jednak dlaczego mimo zmiany kierunku o 180 stopni... wiatr nadal wieje prosto w twarz! Jak to możliwe? Jest to bardzo wkurzające, no ale co robić? Na szczęście droga jest piękna, prowadzi nasłonecznionymi lasami.



Za Wilgą kierujemy się podobnie jak w tamtą stronę - równoległą lokalną drogą, gdzie zupełnie nie ma ruchu. Jednak na wysokości Sobieni-Jeziorów już odpuszczamy sobie wjazd do miejscowości. Mimo że ruch jest spory, to tu jest jednak dość normalne pobocze, nie ma więc sensu nadkładać drogi. Nie chcemy jednak wracać przez ruchliwy i niebezpieczny most w Górze Kalwarii, więc odbijamy w lokalną drogę na miejscowość Warszawice. Tu wreszcie spokój i cisza, licznik powoli dobija do 100 km. Kierujemy się lokalnymi drogami na Karczew, na widoczny w oddali charakterystyczny komin elektrociepłowni.

Przecinamy wreszcie bardzo ruchliwą drogę w stronę Kołbieli, znak że jesteśmy już na wysokości Góry Kalwarii. Chwilę odpoczywamy pod lasem. Cały dzień jadę w kurtce, pora ją wreszcie zdjąć, bo jest mi już za gorąco. Uff... od razu przyjemniej. Mijamy miejscowość o jakże pięknej nazwie - Całowanie :) A nawet jakby się dobrze wczytać, to Całowanie u Wiesława ;)


Dalej jakiś odcinek z częściowo zdartym asfaltem i w remoncie, a potem już uliczki Karczewa. Byłem tu w zeszłym roku, wtedy w budowie była ścieżka rowerowa. Teraz jest już ukończona, więc jedzie się już komfortowo. Mijamy Otwock i rzekę Świder, potem znów docieramy do drogi nr 801 i kawałek jedziemy wąskim poboczem w dużym ruchu. W Józefowie znów jest nowa ścieżka rowerowa i znów jedzie się świetnie. Wszystko jednak znika jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki wraz z minięciem tabliczki z napisem "Warszawa". Nie pierwszy raz wstydzę się za swoje miasto. Od lat nie ma tu nawet chodnika czy pobocza, tylko błoto i piach. I nikt z tym nic nie próbuje robić. Co gorsza, budowany jest tu węzeł drogowy z Południową Obwodnicą Warszawy, więc powoli jedziemy w wielkim korku, przeciskając się koło pełznących samochodów. W końcu docieramy do ronda na Wale Miedzeszyńskim, gdzie znów zaczyna się normalna ścieżka rowerowa. Teraz już komfortowo docieramy do mostu Siekierkowskiego, gdzie dziękujemy sobie za wycieczkę i rozstajemy się.



Teraz już ostatnie kilometry. Po pół godzinie jazdy docieram do domu. Pokonałem równo 138 km, a moja koleżanka 146. Mój zegarek GPS i licznik rowerowy już delikatnie "rozjechały się" ale to normalne dla dłuższych dystansów. Wycieczka była niezbyt szybka, utrzymaliśmy średnią około 20 km/h, co biorąc pod uwagę odcinki w wielkim ruchu i w korkach nie było takie złe. Całość była fajna i pouczająca, a także bardzo zróżnicowana - od pięknych lasów po miejskie place budowy ;) jak na pierwszy dzień po zdjęciu szwów po operacji - to miłe, aktywne spędzenie dnia, a na formę nie mam co już narzekać :)




2 komentarze:

  1. Mam działkę w Wildze, więc potwierdzam, że prywatne "dacze" mają się dobrze, a dawny ośrodek MSW niestety od dawna jest już w ruinie. Mieszkam na Ursynowie, więc jeżdżę czasem do Wilgi rowerem, chętnie odwiedzę miejsce z pomnikiem. Możesz opisać mniej więcej, jak tam trafić?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kilka km za Wilgą w stronę Dęblina, trzymając się głównej szosy. Trudno nie zauważyć :)

      Usuń