niedziela, 3 sierpnia 2025

Wyspy Owcze 2025 - kraina pastwisk, gór i fiordów

Wyjazd na Wyspy Owcze planowaliśmy od zeszłego roku. Jest to ostatni z krajów nordyckich jaki pozostał nam do odwiedzenia. Kraj to może za dużo powiedziane. Podobnie jak Grenlandia (czytaj tu) jest to zamorskie terytorium Danii, uznające jej zwierzchnictwo, ale posiadające sporą autonomię. Wyspy mają własną flagę, parlament, rząd, lokalne prawa czy linie lotnicze. Mieszkańcy archipelagu, Farerowie, są potomkami osadników norweskich, a rodowitych Duńczyków jest tu tylko około 5%. Łączna liczba ludności to około 55 tysięcy ludzi, więc podobnie jak Grenlandii. I podobnie jak na Grenlandii, około 1/3 tej liczby mieszka w stolicy - Thorshavn. Jednak klimat jest tu bez porównania łagodniejszy i choć nie ma lasów, to nie ma też nawet odrobiny lodu, a wyspy mimo górzystej powierzchni mają dobra sieć dróg i są połączone podmorskimi tunelami. Oczywiście powierzchnia wysp jest mikroskopijna w porównaniu do Grenlandii. Wyspy swoją nazwę zawdzięczają owczym stadom, ale jak się okazuje, zwierząt tych jest około 75 tysięcy, czyli przypada jakieś 1,5 owcy na mieszkańca. Spodziewałem się, że jest ich o wiele więcej. Położenie wysp na północnym Atlantyku, pomiędzy Szkocją, Norwegią i Islandią sprawia, że pogoda zmienia się tu jak w kalejdoskopie i większą część roku pada i są mgły. Liczymy się z tym i choć bierzemy tylko bagaż podręczny, to jesteśmy przygotowani na deszcz.

Na Wyspy Owcze można dostać się promem z Szkocji albo Islandii, ale to droga i bardzo czasochłonna podróż. Jako że urlopu mamy mało, to po prostu lecimy samolotem. Pierwszy etap to lot Kraków - Oslo, drugi to Oslo - Vágar. Jednak godziny połączeń wymuszają na nas nocleg w Oslo przy lotnisku. To podnosi koszt, ale nie chcemy koczować całej nocy w terminalu. Ponadto już kilka miesięcy wcześniej wynajęliśmy samochód i zaklepaliśmy sobie lokum w Thorshavn. Baza noclegowa jest tu bardzo uboga i trzeba to planować z wyprzedzeniem. Co ciekawe, jeszcze do niedawna nie było dobrych obrazów z archipelagu na Google Street View. Jednak pewna mieszkanka wysp zakładała kamery i panele słoneczne owcom, które chodząc wszędzie, zrobiły mnóstwo zdjęć (czytaj tu). Inicjatywę nazwała Sheep View. Tak to się spodobało szefostwu Google, że w końcu wysłano tam sprzęt do zmapowania wysp na potrzeby Street View.

 

Przygoda rozpoczyna się pod koniec lipca, we wtorek. Rano pakuję się, wsiadam w samochód i ruszam do Ewuni. Nie jadę jakoś szybko, podróż zajmuje mi kilka godzin. Robię jeszcze jakieś zakupy. Po powrocie Ewy do domu jemy obiad, oglądamy serial, przepakowujemy rzeczy by to weszło w dwa nieduże plecaki. Ogólnie nudzimy się, bo wylot jest późnym wieczorem. Do Krakowa ruszamy około 20, po 21 jesteśmy na lotnisku. Oczywiście, jak zwykle - lot jest opóźniony i to o dobre 45 minut. Teraz to jest po prostu standard, każdy lot się opóźnia, nigdy nie udaje się punktualnie. W końcu wsiadamy i startujemy. Ciekawie widać całą Górnośląsko-Zagłębiowską Aglomerację, Częstochowę, potem Poznań. W końcu zasypiam. Budzimy się tuż przed lądowaniem w Oslo. Na szczęście wysiadamy szybko i sprawnie, a nasz hotel jest blisko terminala. Jest 1 w nocy, kładziemy się od razu spać.


Pobudka nie jest jakaś wczesna, czasu mamy sporo. Jemy dobre hotelowe śniadanie, gdzie są takie smakołyki jak kilka rodzajów wędzonych ryb czy norweski brązowy ser. W końcu idziemy na lotnisko, odprawiamy się i nieco podsypiamy. Borading przeprowadzany jest przez rękaw i schodkami z tyłu, samolot ma nawet nieco pustych miejsc, więc wszystko idzie sprawnie. Gdy Ewa kupowała bilety, to w cenie był jakiś posiłek do wyboru - farerskie linie Atlantic Airways nawet na tak krótkiej trasie mają taką ofertę. Śmieszą nas automatyczne tłumaczenia na język polski takie jak "lampa do przodu", "Erika kładzie bułkę", "zamówiono dwie szczepionki" czy "lubrykant na dziś". Dostajemy zestawy dziecięce, ale celowo takie wzięliśmy, bo zawierają kilka rzeczy i chowamy je, będziemy to mogli zjeść dziś na kolację. Zasypiamy szybko. Po 1,5 godziny lotu przebijamy się przez chmury i lądujemy na lotnisku Vágar, które wzięło nazwę od wyspy na której się znajduje. O dziwo są to jeszcze dwa inne samoloty. Lata tu również SAS, ale jedynie maszyny Atlantic Airways mają specjalne oprzyrządowanie do lądowania tu w warunkach gęstej mgły i lot tymi liniami jest pewniejszy.


Idziemy do zlokalizowanej obok terminala wypożyczalni samochodów. Jest tu kilka różnych firm, my wzięliśmy mały samochód z manualną skrzynią biegów bo był najtańszy, zresztą taką opcję wolimy, żadne z nas nie przepada za automatami. Pan obsługujący nas jak się okazuje zna kilka języków, w tym nieco słów po polsku. Pracował podobno z polskimi rybakami. Załatwienie formalności idzie błyskawicznie, pobierają mi z karty 2500 DKK, co jest kaucją i zaliczką na opłaty za podmorskie tunele. Okazuje się, że niejako w cenie dostajemy samochód z automatyczną skrzynią biegów, bo tylko takie tu mają. To Hyundai I20, wystarczający aż nadto. Odnajdujemy go na parkingu, pakujemy się i ruszamy w trasę. Pierwsza atrakcja jest tuż obok, nad końcem długiego jeziora. To pomnik konia, stojący w wodzie. Robimy mu jakieś zdjęcia i ruszamy do położonego kawałek dalej miasteczka Vatnsoyrar. Tu też jest jakiś pomnik i ładny kościółek. Niestety zaczyna padać.





Kilka kilometrów dalej, w Sandavágur zatrzymujemy się na moment, bo jest tu kolejny, bardzo ładny i ciekawie się prezentujący kościół.


Dalsza jazda to już trasa do stolicy, czyli Thorshavn. Miasto leży na kolejnej wyspie archipelagu, czyli Sterymoy. Aby dostać się na nią z Vágar pokonujemy płatny podmorski tunel. Jedziemy przez góry, potem nad fiordem, potem kolejnym tunelem i nad kolejnym fiordem zbliżamy się do stolicy.


Wjeżdżamy w wąskie uliczki, ale względnie bezproblemowo znajdujemy nasze mieszkanie. To szeregowiec, my mamy dla siebie parter, gdzie jest ładny pokój, kuchnia i łazienka. Na piętrze mieszkają gospodarze. Zostawiamy większość rzeczy i ruszamy w dalszą drogę, na wyspę Sandoy, leżącą na południu. Po kilku kilometrach wjeżdżamy w długi, aż 11-kilometrowy podmorski tunel, by w końcu wyjechać na powierzchnię w okolicach miejscowości Sandur. Tu Ewa ma w planach odwiedzenie jakiegoś lokalnego muzeum. Pogoda poprawiła się, więc parkujemy auto w okolicy. Zauważamy, że w tych małych miejscowościach wszędzie są jakieś dobrze wyznaczone miejsca do bezpłatnego parkowania. Muzeum okazuje się niewypałem - chyba w ogóle nie jest czynne, to po prostu jakieś stare farerskie domy obłożone darnią. Gdy zaglądamy przez okno - nic w środku nie ma. Bez sensu. Dobrze, że nie przyjechaliśmy tu tylko po to, bo jest to po prostu jeden z obiektów przy zaplanowanej trasie. 


Kierujemy się na południe i wschód, mijamy wieś Húsavík i wjeżdżamy na bardzo wąską i zawieszoną nad stromym zboczem drogę do Dalur. Miejsca jest na jeden samochód, co jakiś czas są mijanki, ale gdy się kogoś napotka, to jedno auto musi się wycofać. Dla osoby nieobytej z taką jazdą może to być mocno stresujące. W końcu oczom naszym ukazuje się Dalur. Okazuje się też, że w budowie jest tunel, który ułatwi dojazd do miasteczka. Dalur jest bardzo klimatyczne, wręcz pocztówkowe. Spędzamy tu chwilę, robimy nieco zdjęć. Pogoda jest znośna, więc należy korzystać z okazji.




Pora wracać do Húsavík. Jest nieco większe i z tej zawieszonej wysoko drogi są ciekawe widoki na otoczenie. Jest tu też piaszczysta plaża, jakieś pordzewiałe korpusy min morskich z czasów I czy II wojny światowej. Jest małe boisko i coś co mnie najbardziej śmieszy - tabliczka oznaczająca stanowisko sędziego VAR.




Jedziemy jeszcze do trzeciej wsi, do Skálavík. Jest podobna do poprzednich, robimy tylko zdjęcia kościoła. Cofamy się do głównej drogi i podążamy na północ wyspy, do Skopun. Pogoda psuje się szybko, zaczyna lekko padać. Rzeczywiście, zmiany od słońca do deszczu są tu bardzo częste i szybkie. W Skopun jest port, ale też lokalna ciekawostka, jaką jest największa na świecie skrzynka pocztowa. Robimy jej zdjęcia. Okazuje się, że na drzwiach domów są takie same skrzynki, jednak rzecz jasna normalnych rozmiarów.




Wracamy podmorskim tunelem na wyspę Streymoy. Zaraz za wylotem jest osada Kirkjubøur, gdzie też jest lokalne muzeum i nigdy nie ukończona katedra. Pada mocno. Muzeum specjalnie nas nie ciągnie, ale katedrę oglądamy z zaciekawieniem.




Pora wracać. Jesteśmy zmęczeni, zmarznięci, a obejrzeliśmy wszystko co planowaliśmy na dziś. Pora znaleźć jakieś jedzenie w Thorshavn. Okazuje się jednak, że albo nie jest jeszcze czynne, albo nie takie jedzenie jak chcemy. Najbezpieczniejsza wydaje się pizza, ale w sumie jest tylko jedna taka knajpa, gdzie nie jest tylko na wynos. To samo centrum miasta, gdy podjeżdżamy, to zaskakuje nas duży ruch, a na wąskich i krętych uliczkach nie ma gdzie zaparkować. W końcu nam się udaje, ale knajpa nie wygląda jakoś zachwycająco. Rezygnujemy. Ustalamy kurs na supermarket Bonus. Tam kupujemy po prostu dwie mrożone pizze i coś na śniadanie. Tak jak pisali nam gospodarze - możemy korzystać ze wszystkiego co jest w lodówce i kuchni. 

Pizze robione w piekarniku są jakie są. Ciepłe i da się zapchać, ale trudno je nazwać dobrymi. Na pocieszenie wypijamy po małym piwku z lokalnego browaru, bo takie dwie butelki znaleźliśmy w lodówce. Pora powoli się kłaść. Niestety, małe dziecko biegające piętro wyżej utrudnia zaśnięcie jeszcze długo.


 

Rano budzimy się sami z siebie, bez budzika, choć jest 6:30. Na Wyspach Owczych jest godzina różnicy czasu, łatwo się przystosować. Śniadanie jest mało jadalne - to dwie kupione wczoraj bułki i jeden duży jogurt. Zaspokaja pierwszy głód, ale to niewiele. Pogoda jest bardzo ładna, w planach mamy północny wschód archipelagu. Pakujemy się do samochodu i ruszamy. Od razu do pokonania mamy długi podmorski tunel na wyspę Eysturoy, jedyny na świecie, który posiada podmorskie rondo. Skręcamy na nim w prawo, na Runavík. 


Tu Ewa ma dla mnie niespodziankę - jest to forteca w Nes, gdzie są bunkry i oryginalne brytyjskie działo okrętowe BL Mk I kalibru 5,5 cala (140 mm), jakie stosowano na krążownikach. Tu, zdemontowane z okrętu, pełniło rolę baterii obrony wybrzeża. Ukochana wie, że mnie interesują takie rzeczy i bardzo doceniam, że zabrała mnie w takie miejsce. Z parkingu przy nieodległym kościele samo miasteczko Toftir też ciekawie się prezentuje.




Jedziemy na północ i na wschód, droga wznosi się i otwierają się coraz ciekawsze widoki. Jest tu nawet miejsce do zatrzymania, gdzie stajemy na małą sesję zdjęciową.




Nieco dalej, w Gøtugjógv zatrzymujemy się znów. Jest tu inna ciekawostka, którą ciężko odnaleźć w jakiś przewodnikach czy na mapach, a mimo to Ewa ją znalazła. Przy muzeum jest pomnik... nie wiem, jakiegoś człowieka stojącego na mapie archipelagu. Ciekawe, więc uwieczniamy na zdjęciach.

Nieco dalej jest miejscowość Leirvík, gdzie robimy dłuższy postój. Jest tu pozostałość po wikińskiej osadzie, a właściwie po ich długim domu. Same fundamenty, ale ładnie utrzymane. Całe miasteczko jest pięknie położone i dość fotogeniczne.





Na wyspę Borðoy przedostajemy się podmorskim tunelem. Jest tu miasto Klaksvík, drugie co do wielkości na Wyspach Owczych, liczące około 4,5 tysięcy mieszkańców. Ma klub piłkarski, szpital, szkoły, duży port... niemal metropolia. Mijamy je teraz jednak i jedziemy dalej na wschód. Naszym celem jest wyspa Viðoy, a dokładniej osada Viðareiði. Kilkanaście kilometrów jazdy przez góry i nad wodą i jesteśmy. Widok jest przepiękny.




Okrężną drogą wracamy do grobli na wyspę Borðoy. Teraz kierujemy się na północ, szutrową drogą do miejscowości Múli, która składa się z kilku domów i podobno jest opuszczona. Na drodze są prowadzone jakieś prace, blokuje ją ciężarówka z podnośnikiem, ale widząc nas kierowca przerywa pracę i grzecznie zjeżdża na mijankę. No proszę, trochę to zaskakujące. Ostatnie 300 m musimy podejść, ale Múli okazuje się mocno rozczarowujące. Miało być opuszczone, a żyją tu normalnie ludzie, są domy i samochody. Gdzie ta atrakcja? Stwierdzamy, że za dużo już się na tutejszych rzekomych atrakcjach zawiedliśmy. Widoki są piękne, jazda w tych terenach też, ale muzea czy inne ciekawostki są bardzo przereklamowane. Wracamy do auta i kierujemy się na południe, do Haraldsund, do drogi asfaltowej.


Pora dotrzeć z powrotem do Klaksvík, zatrzymać się w nim i nieco zwiedzić. W miasteczku jest okazały kościół, jest też siedziba farerskiego browaru, a zapach piwnego słodu unosi się nad okolicą. Ludzi tu rzeczywiście sporo, są jakieś objazdowe wycieczki autokarowe, są jakieś sklepy, knajpy, ale mało co jest teraz czynne. Spędzamy tu z pół godziny. Docieramy jeszcze do centrum, gdzie też jest pomnik jakiejś ludzkiej postaci pomiędzy dwoma skalnymi płaszczyznami. Podobny motyw jak na początku dzisiejszej trasy. Na wyjeździe jest rondo, gdzie stoi największy chyba na świecie haczyk wędkarski. Wyspy Owcze są malutkie, ale jak widać mają największą skrzynkę pocztową, największy haczyk wędkarski i jedyne na świecie podmorskie rondo. Sporo jak na tak mały kraj.




Podejmujemy decyzję, że z tej części archipelagu wycisnęliśmy wszystko co mogliśmy. Korzystajmy z dobrej pogody i sporej ilości czasu i jedźmy w okolicę lotniska, tam jest jedna z najbardziej znanych na wyspach tras trekkingowych. To godzina jazdy, potem sporo marszu - jak znalazł by wypełnić popołudnie. Wracamy znów tunelem z rondem, znów mijamy Thorshavn, znów kolejnymi tunelami docieramy na Vágar. W Miðvágur skręcamy w lewo z głównej drogi i docieramy na zatłoczony parking. Wstęp na szlak to 100 DKK od dorosłej osoby. Ludzi idzie sporo. Popularność szlaku wynika z tego, że po dotarciu na nadmorski klif, powstaje złudzenie optyczne. Jezioro Leitsivatn wzdłuż którego podążamy wydaje się być jakby zawieszone wysoko nad oceanem, choć jest to realnie może ze 20 metrów. Sprawia to nachylenie i układ terenu. Trasa jest bardzo łatwa, ścieżka wydeptana i szeroka, wokół nas pasie się mnóstwo owiec. Widoki na okolicę są kapitalne.





Po trzech kilometrach docieramy do klifu. Teraz ostrzej w górę i po chwili otwiera się widok na morze. Ale trzeba wejść jeszcze wyżej. Po kilku minutach jesteśmy. Rzeczywiście, jest takie wrażenie jakby jezioro "lewitowało", ale nie jest przesadnie duże. Widok jest bardzo ładny, ale atrakcja jest również przereklamowana. Wokół rozpościera się ciekawy widok na ocean.





Schodzimy z najwyższego punktu na zachód, by zobaczyć sam wodospad, z którego woda z jeziora spływa do morza. Rzeczywiście jest niewielki, różnica poziomów jeziora i morza nie jest duża, teraz można docenić, że jest pewna iluzja jak patrzy się ze szczytu klifu. Po skałach i mokradłach wracamy do szlaku spory kawałek dalej, chcąc uniknąć mozolnego wejścia pod górę.


Droga powrotna nieco się dłuży. Jest na szczęście już dość późno, większość ludzi już zeszła ze szlaku. Teraz raczej tylko my i owce. W końcu po siedmiu kilometrach marszu docieramy na parking. Zauważam samochód na polskiej rejestracji, co oznacza, że ktoś dotarł tu promem z Polski. Nieźle, biorąc pod uwagę złożoność takiej podróży.



Pora coś zjeść, od rana poza bułkami z jogurtem nie mieliśmy nic w ustach. Zaraz przy lotnisku jest knajpa, gdzie się zatrzymujemy. Ewunia bierze danie indyjskie, ja decyduję się na burgera z jagnięciny. Burger okazuje się po prostu szarpaną jagnięciną w bułce, jest bardzo smaczny i pożywny.


Ruszamy dalej na zachód, mijamy lotnisko i docieramy do miasteczka Sørvágur, które położone jest poniżej, pod progiem pasa startowego, który podobnie jak na lotnisku w grenlandzkim Nuuk został kiedyś przedłużony o odcinki na skalnym nasypie. Nie wiem jak mieszka się w miejscu, gdzie samoloty przelatują 30 m nad głowami, ale raczej jest hałaśliwie. Sam mieszkam w Warszawie pod ścieżką schodzenia samolotów, ale tam one są na wysokości 300 m, jednak jest różnica. Kierujemy się dalej, otwierają się wspaniałe widoki na morze i wystające z niego skaliste klify. Mijamy wąski, ciemny tunel i serpentynami zjeżdżamy do bajkowo wprost położonego Gásadalur. Ta wieś ma ledwie kilkunastu mieszkańców, ale jest wręcz pocztówkowa. Jeszcze wspaniały wodospad Múlafossur, gdzie woda po prostu spada z dużej wysokości do morza, bez żadnych kaskad po drodze.



Pora wracać. Za tunelem znów krótki przystanek. Tu podobno jest inny wodospad, ale nie możemy go jakoś dostrzec. Są za to ciekawe i fajne krowy szkockiej rasy highland. Mają długie rogi i bardzo kudłatą sierść.


Mijamy lotnisko, mijamy kolejne miejscowości i za podmorskim tunelem, już na wyspie Streymoy skręcamy do miejscowości Leynar i Kvívík. Ta druga jest ciekawie położona, u ujścia do morza górskiej kaskady potoku. Chwilę chodzimy po wąskich uliczkach i jedziemy jeszcze na górę, ponad wieś, bo widok stamtąd jest też bardzo ciekawy.



Pora wracać do Thorshavn. Przed nami kilkanaście kilometrów jazdy. Jeszcze zajeżdżamy do marketu, robimy jakieś zakupy, tym razem coś lepszego niż pizza na kolację i lepszego niż bułki na śniadanie - kupujemy ser, tartą bułkę, frytki i Ewa robi pyszny ser panierowany. Dzień był długi, ale zrealizowaliśmy nawet więcej niż było w planach.


W nocy padało, ale teraz znów mamy dobrą pogodę - czyli chmury, ale względnie sucho. Dzisiejsze śniadanie jest lepsze, robimy sobie sadzone jajka, ja dojadam też resztkę pizzy. Zaczynamy od objechania kilku ciekawych miejsc w Thorshavn. Pierwszą z nich jest jakiś kościół, jednak by mu zrobić dobre zdjęcie musimy go obejść i dostać się do ogrodu obok. Potem jedziemy zobaczyć przeszklony budynek szkoły wyższej Glasir oraz Nordic House, będący ośrodkiem kultury krajów nordyckich. Zahaczamy też o kompleks sportowy, gdzie jest narodowy stadion piłkarski, boiska treningowe oraz hale.





Dalsza trasa biegnie na południe od miasta, coraz wyżej wspinającą się drogą w stronę spowitych chmurami gór. Kończą się zabudowania, miasto pozostaje w dole i w tyle. Daleko pod nami wody fiordu. Zatrzymujemy się kilka razy by zrobić zdjęcia, ale pogoda zaczyna się psuć i nie jest to nic przyjemnego.

Gdy znów docieramy do głównej drogi ze zdziwieniem zauważam, że to fragment łączący stolicę z lotniskiem, a my minęliśmy górami pierwszy z tuneli. Skręcamy teraz na północ i dość długo jedziemy wzdłuż wybrzeża do Við Áir. To stacja wielorybnicza. Niegdyś na całym świecie było 214 takich miejsc, a dziś są jedynie trzy zachowane. Pozostałe są na Georgii Południowej w pobliżu Antarktydy, oraz w Australii, w Albany. Na Wyspach Owczych takich stacji było siedem, ale do dziś pozostała tylko ona. Nawet gdzieś wyczytaliśmy, że działa. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się że owszem, stacja jest zachowana, ale nie wygląda na to by działała. Jest tu jednak muzeum, które miało być otwarte w tych godzinach. Jednak na Wyspach Owczych nic nie jest otwarte tak jak podaje to Google. Við Áir też nie. Obchodzimy budynki, robimy kilka zdjęć, w tym jakiejś ogromnej wielorybiej czaszki. Szkoda że nie dało się pozwiedzać wnętrz, ani tym bardziej że stacja nie działa. Na wyspach do dziś latem przeprowadza się coroczną rzeź grindwali, czyli Grindadráp, co wzbudza spore kontrowersje. Liczyliśmy, że to gdzieś zobaczymy, bo to jest unikalna rzecz w skali świata, związana z farerską kulturą, choć oczywiście - bardzo krwawa i ekonomicznie nieuzasadniona. Ale na corridzie czy gonitwach byków w Hiszpanii też zabija się zwierzęta, też wzbudza to kontrowersje, ale jest to tak głęboko zakorzenione kulturowo, że trudno sobie wyobrazić ten kraj bez tego.





Ruszamy dalej na północ do Oyrarbakki gdzie jest most na wyspę Eysturoy. Podobno jedyny most łączący dwie wyspy na Atlantyku. Trochę to naciągane, bo takich mostów jest mnóstwo w Norwegii, która co prawda leży nad Morzem Północnym, Norweskim i Barentsa, ale to są po prostu części Atlantyku. Tu zatrzymujemy się na stacji benzynowej i pijemy kawę. Nasza dalsza droga prowadzi na wschód, przez miejscowość Funningsfjørður i dalej nad wąskim fiordem.


Zaczynają się strome serpentyny wąskiej drogi, trzeba tu czekać w mijankach, bo z góry jadą nawet duże autokary. Dobre 300 m wyżej skręcamy w prawo i zaczyna się długi i względnie łagodny zjazd do miejscowości Gjógv.

 

Osada jest mała, ale bardzo urocza. Droga tu się kończy, są tu piękne klify i zaczynają się szlaki w górę. My idziemy na koniec ścieżki na punkt widokowy na klif i morze. Zauważamy po chwili, że w klifie gnieżdżą się maskonury, które co i rusz nurkują ku wodzie, łowią ryby i przynoszą do swoich gniazd gdzie pewnie karmią młode. Spędzamy tu długą chwilę fotografując te piękne ptaki.





Pora wracać do samochodu. Wracamy do rozjazdu dróg i jedziemy na zachód, docierając na przełęcz. Jest tu mały parking, a na pobliską wysoką górę idzie sporo ludzi. My jednak jedziemy w dół, kolejnymi serpentynami. Odsłania się ładny widok na bardzo ciekawe skały zwane Wiedźmą i Olbrzymem. A kawałek dalej widać osadę Eiði.

 

Zjeżdżamy do miasteczka, ale nie ma w nim nic ciekawego. Kierujemy się na południe, zamykając pętlę w Oyrarbakki, gdzie znów mostem wracamy na wyspę Streymoy. Tu mamy kilka ciekawych punktów do odwiedzenia, pierwszym z nich jest Saksun. Musimy pojechać kilka kilometrów na południe i skręcić w drogę, która przecina wyspę w kierunku zachodnim. Jest ona piękna, prowadzi dnem rozległej doliny. Jest tu też wąsko, a ruch całkiem spory, więc co i rusz stajemy na mijankach. W końcu Saksun, gdzie są dwa parkingi. Pierwszy z nich to jakaś farma zwierząt, którą można zwiedzać, ale nie interesuje nas to zbytnio. Przejeżdżamy na drugi, gdzie rozpoczyna się bardzo ciekawy szlak trekkingowy. Zostawiamy tu auto i ruszamy w trasę w stronę morza.



Najpierw schodzimy w dół, dość dobrej jakości szutrową drogą. Po obu stronach strome, skaliste ściany. Potem wąwóz się rozszerza, a jego dno wypełnia morska zatoka, połączona z otwartym morzem kolejnym wąskim wąwozem. Jest tu coś w rodzaju szerokiej plaży, są wydmy, są piękne wodospady. Sceneria bajkowa, choć po piasku nie idzie się już tak lekko.





Gdy docieramy do miejsca, gdzie już nie da się przejść bez wchodzenia po kolana w wodę, to mamy za sobą dwa kilometry marszu, a trekking miał mieć trzy. Widocznie jest przypływ, to co jest dostępne dalej wymaga niższego stanu wody. I tak był to super spacer. Wracamy na parking, robiąc mnóstwo zdjęć pięknego otoczenia.



Pora na powrót i jazdę na północ wyspy. Niestety, tu nie ma drogi poprowadzonej wokoło. Znów cofamy się piękną doliną, teraz mając sporo szczęścia, bo to głównie nam ustępują na mijankach. Uznajemy, że najpierw dotrzemy do samego końca trasy, po drodze tylko oglądając atrakcje i badając gdzie można by się zatrzymać, a fotografować będziemy wracając. Droga to kilkanaście kilometrów, jej ostatni odcinek jest wyposażony w sygnalizację świetlną i ruch wahadłowy. Wynika to z jej wąskości i piękna, tu nawet w mijankach są wyraźne zakazy zatrzymywania się. Docieramy do Tjørnuvík. Osada ma niby spory parking, ale korkuje się on, bo tuż obok są światła i czekające samochody blokują manewry innych. Udaje nam się stanąć, miasteczka w sumie nie zwiedzamy, robimy jedynie zdjęcie kościoła i ciekawej plaży. Znów widać Wiedźmę i Olbrzyma.



Wracamy przez odcinek z ruchem wahadłowym, zatrzymujemy się potem w Haldórsvík, gdzie jest ciekawy, inny niż dotąd spotykane kościół, oraz przy wodospadzie tworzącym ładną kaskadę. Kawałek dalej jest jeszcze miejsce widokowe, gdzie jest spora ilość kopczyków z kamieni, ułożonych przez turystów.




Pora kierować się do Thorshavn. Niemal godzina jazdy. Jeszcze zakupy w Bonusie, oprócz żywności udaje nam się w pobliskim sklepie monopolowym (a jest ich 11 na całym archipelagu) kupić piwo na dziś i wino na jutro. Trzeba popróbować lokalnych trunków, a piwa w zwykłym sklepie tu kupić się nie da. Wieczór mija nam na obrabianiu zdjęć i rozmowach. Ustalamy, że jutro rano Ewa zostanie w domu, a ja sam zrobię sobie jakiś trekking.


Rano jest dość chmurno i wietrznie, ale na szczęście nie pada. Po analizie wczorajszej trasy okazało się, że góra na której zboczach widzieliśmy wchodzących ludzi to Slættaratindur, najwyższy szczyt całego archipelagu. Skoro wiem jak dojechać, jest tam parking i wyraźna ścieżka, a w dodatku góra jest najwyższa - decyduję się wejść właśnie tam. Co więcej, Slættaratindur jest najwyższym szczytem europejskiej części terytorium Danii, więc szczytem z Korony Europy. Szacuję, że całość wraz z dojazdem i powrotem zajmie mi jakieś 4 godziny. 

Choć liczyłem, że na parking dotrę w ciągu 45 minut, to jednak trwa to praktycznie godzinę. Jest 9 rano. W plecaku mam butelkę wody, czapkę, rękawiczki i kurtkę. Na sobie tylko polar, bo jest dość ciepło. Ludzi jeszcze nie ma, stoi tylko jeden samochód, a czwórkę turystów widzę nieco powyżej, na szlaku. Jego początkowy fragment to po prostu strome podejście wprost po zboczu. Niby nic wielkiego, ale jest to dość męczące. Nie ma wielkiego błota, ale po deszczu podchodziłoby się tu fatalnie. W końcu doganiam dwie kobiety w miejscu, gdzie jest kamienny kopczyk i zaczyna się ścieżka trawersująca zbocze w lewo.



Teraz nastromienie maleje, a ja powoli przybliżam się ku skalistemu wierzchołkowi. Widzę, że będzie trzeba go obejść od strony zachodniej, bo tu nie ma za bardzo jak się nań wspiąć. Gdy docieram do miejsca gdzie szlak skręca ku szczytowi, uderza we mnie potężny podmuch wiatru. Teraz już zbocze przestało mnie zupełnie osłaniać. Robi się zimno, zakładam kurtkę, czapkę i rękawiczki i zaciągam kaptur. Dwóch panów którzy szli z przodu dociera tylko tutaj, stwierdzają że widok im wystarczy, a na sam wierzchołek wspinać się nie będą. Jest tu nawet kawałek łańcucha, bo na skalnym podłożu jest pełno żwiru i można nieźle pojechać. Wyżej już trzeba momentami użyć rąk, ale trudności wielkie nie są, coś jak na tatrzańskiej Świnicy czy Rysach i to na długości może 100 m. Wiatr jest tak silny, że ciężko oddychać gdy wieje w twarz. W końcu wciągam się na kolejny skalny próg i tu niespodzianka. Myślałem, że szczyt będzie punktowy, a przede mną nagle otwiera się wielka, skalista płaszczyzna z kilkoma kopczykami. Chwilę odpoczywam, robię zdjęcia, ale wiatr dokucza strasznie. Nie ma sensu tu tak trwać, zaczynam zejście.







Po pokonaniu skałek idę jeszcze na siodełko pod szczytem i nieco dalej, gdzie jest dobry punkt widokowy na pobliski fiord i widoczne z góry Wiedźmę i Olbrzyma. Znów robię kilka zdjęć i rozpoczynam zejście na parking. W górę szedłem godzinę, liczę że w dół skrócę ten czas o połowę.




Idzie się oczywiście o wiele lżej i szybciej, ale pogoda zaczyna się psuć. Wieje coraz silniej, więc na razie nie zdejmuję jeszcze kurtki. Mijam coraz więcej osób, które podchodzą z dołu, widać już też, że parking się zapełnia. Dobrze, że byłem na tyle wcześnie by być na szczycie jako pierwszy i że nie było problemów z zostawieniem auta. Dochodzę do końca odcinka trawersującego zbocze, skręcam w prawo i zaczyna się gorszy odcinek po trawkach i kamieniach. Tu już zdejmuję kurtkę. Jeszcze dłuższa chwila i docieram do parkingu. Szybka zmiana koszulki, łyk wody i ruszam z powrotem. Zejście zajęło mi 40 minut. Jadę tak jak jechaliśmy tędy wczoraj, ale oczywiście bez żadnych postojów. Jedyny robię w miejscu, skąd Slættaratindur widać w pełnej krasie, choć już sam szczyt schowany jest w chmurach. 


Zaczyna kropić, więc tym bardziej jestem zadowolony, że warunki miałem dobre. Gdy mijam stację wielorybniczą Við Áir, zauważam, że dziś jest tu trochę samochodów i świecą się jakieś lampy. Zjeżdżam zaciekawiony pod budynki i okazuje się, że dziś muzeum jest czynne do godziny 17. No tak, jest sobota, pewnie działa tylko w weekendy, a nie cały tydzień. Jadę szybko do Thorshavn, docieram do domu i mówię Ewie, że muzeum jest otwarte. Od razu zapada decyzja, że jedziemy, bo to miała być jedna z większych ciekawostek całego wyjazdu.

Po raz kolejny tego dnia, choć już teraz nie samotnie jadę tą samą drogą. Pół godziny później znów parkuję pod budynkami Við Áir. Kupujemy dość tanie bilety wstępu i jak się okazuje obowiązują one na całe Muzeum Narodowe, czyli tu i dwie lokalizacje w samej stolicy. Idealnie, bo i tak mamy je w planach. 

Tym razem możemy wejść do każdego z budynków, obejrzeć dawne maszyny do przetopu wielorybiego tłuszczu, zdjęcia z epoki polowań, warsztaty, harpuny i działka z których je wystrzeliwano, laboratorium, a nawet pozostałe do dziś kości wielorybów. Niewątpliwie jest to bardzo ciekawe miejsce, choć jak się okazuje - od 1984 roku już niedziałające. Jednak jako muzeum i swoista rupieciarnia, jest naprawdę warte odwiedzenia.










Wracamy do Thorshavn. Teraz trasę ustala już Ewunia. Ma tu kilka obiektów, które chce zobaczyć, które są względnie blisko siebie, ale i tak wygodniej i szybciej podjeżdżać do nich samochodem, szczególnie, że pada już całkiem porządnie. Docieramy do największego i najwyższego kościoła w mieście, do szkoły sztuki ludowej i do szpitala.



Naszym kolejnym celem do odwiedzenia jest miejskie akwarium morskie. Cena też nie jest wygórowana, obiekt może nie jest jakiś ogromny, ale niezwykle ciekawy. Jest tu spora ilość mniejszych i większych akwariów z rozgwiazdami, ukwiałami, skorupiakami, ale i tak najciekawsze są różne okazy ryb, w tym płaszczki, flądry, łososie czy węgorze. Spędzamy tu dobre pół godziny.





Teraz przejeżdżamy kawałek dalej, do głównej siedziby Muzeum Narodowego. Korzystamy z wcześniej już nabytego biletu. Muzeum jest arcyciekawe, trochę mi przypomina to z Nuuk na Grenlandii. Na dwóch piętrach jest zarówno przedstawiona historia wysp, ich geologia, osadnictwo, pasterstwo, rybołówstwo i wielorybnictwo, jak i np. stroje ludowe, które można przymierzać. Bardzo się cieszę, że tu trafiliśmy, bo to muzeum ma naprawdę świetne zbiory.







Pozostaje nam ostatni obiekt na dziś. Również część Muzeum Narodowego, ale raczej w formie otwartego skansenu. Gdy tam dojeżdżamy pada solidnie, więc chodzenie pomiędzy dawnymi domami nie jest zachęcające. Ale jeden z domów ma być ponoć otwarty. Chwilę nam zajmuje jego namierzenie, ale też okazuje się bardzo ciekawy, bo są tu zachowane izby, łóżka, wyposażenie - jakby cofnąć się o 100 lat.



Kupujemy jeszcze coś na kolację i jutrzejsze śniadanie i wracamy do domu. Jest wcześnie, ale mamy kupione wczoraj wino, zaczynamy już snuć plany na kolejne kilkudniowe wyjazdy. Wieczór mija bardzo przyjemnie, ale w końcu pora iść spać. W dodatku gospodarze wyjechali i dziś jest pierwsza noc bez tupotu dziecięcych nóg.


Rano pada, ale zapowiada się rozpogodzenie. To ostatni dzień wyjazdu, wylot mamy o 13:15, a nasze mieszkanie powinniśmy opuścić do 10, choć i tak tego nikt nie sprawdzi. Pora ruszyć się jak najwcześniej, zobaczyć starą część Thorshavn. Najpierw podjeżdżamy pod twierdzę, która strzegła wejścia do portu. Jak się okazuje jest ona bardzo blisko miejsca gdzie mieszkaliśmy, samochodem to minuta jazdy. Twierdza jest zadbana, zielona, są tu umocnienia jak i armaty starego i nowego typu. Wygląda ciekawie i samo miasto również ładnie się z niej prezentuje.





Jedziemy kawałek dalej i parkujemy w okolicy sporej mariny. Generalnie wszystko to by dało radę obejść po prostu piechotą w ciągu godziny, ale czasem samochodem jest nieco wygodniej i szybciej. Ta część miasta przypomina mi Bryggen z Bergern - zabytkowa dzielnica, z przyłączonych do siebie kamieniczek. Co ciekawe jest tu konsulat Niemiec. Nieco dalej są czerwone domy, gdzie mieści się rząd Wysp Owczych. Aby tam dojść wchodzimy po schodkach uliczkę wyżej. Budynki rządowe są malutkie, jak cały archipelag. Każdy domek to inne ministerstwo, naprawdę wygląda to uroczo. Oczywiście nikt tego nie pilnuje jak to jest przy budynkach rządowych "normalnych" państw. Na skałach przed powiewa na maszcie farerska flaga.




Schodzimy na drugą stronę, obchodzimy całą okolice i wracamy do mariny. Jeszcze kilka zdjęć i samochodem jedziemy niewielki kawałek, by dotrzeć do wzgórza z niewielkim obeliskiem, skąd roztacza się całkiem dobry widok na miasto. Pora wracać do mieszkania i spakować się.



Po godzinie 10 ruszamy w kierunku lotniska. Pozostał nam ostatni obiekt w samej stolicy. Ciekawy kościół, nieco przypominający ten z norweskiego Tromsø. Jest na wzgórzu, niedaleko Muzeum Narodowego, ale wczoraj uznaliśmy, że w deszczu średnio wyjdzie na zdjęciach. Dziś rzeczywiście dużo lepiej.


Wyjeżdżamy z miasta, mijamy kolejne, znane nam już dobrze tunele. Przed samym lotniskiem Ewa ma w zanadrzu jeszcze jedno miejsce, znów jakieś mini muzeum. Po dotarciu tam, oczywiście okazuje się być zamknięte. No trudno. Tankujemy samochód do pełna, docieramy na parking. Idę do wypożyczalni i oddaję kluczyki, nie muszę nic więcej załatwiać. W hali odlotów nie ruszyła jeszcze odprawa bezpieczeństwa, zaczyna się dopiero na półtorej godziny przed lotem. Trochę się nudzimy, ale gdy w końcu można się odprawiać przechodzimy jako pierwsi, bo wszyscy pozostali pasażerowie mają bagaże rejestrowane i najpierw muszą je nadać. W sklepie bezcłowym kupujemy sobie po małym winku. Wkrótce ląduje nasz samolot, który dotarł tu z duńskiego Billund. Boarding idzie bardzo sprawnie, nie ma tu żadnych rękawów, żadnych autobusów, trzeba przejść tylko kawałeczek do samolotu. Wkrótce start.

Lot przebiega spokojnie, znów dostajemy jedzenie, tym razem kanapkę z łososiem i sałatkę jarzynową. Chmury pod nami są cały czas, aż do lądowania w Oslo. Teraz mamy cztery godziny czekania na lot do Krakowa. Nudzimy się, chodzimy po sklepach, idziemy do księgarni, w końcu trafiamy do restauracji, gdzie pijemy jeszcze dobre norweskie piwo. Ja będę prowadził w Polsce, więc muszę ograniczyć się do jednego. Ewunia zamawia jeszcze dodatkowo dobre fish and chips. W końcu wsiadamy do samolotu i startujemy do kolejnego lotu.

Ewa śpi, ja jakoś nie mogę, wokół nas jest sporo głośnych i absorbujących dzieci. Nad Polską powoli zapada zmierzch, poprzez chmury widzę kominy i flary płockiej rafinerii, potem Łódź. Zniżamy i po zatoczeniu pętli nad Krakowem lądujemy w Balicach. Wysiadanie idzie sprawnie, szybko dojeżdżamy na parking. Jeszcze godzina jazdy do domu. Jesteśmy na miejscu o 22:30. Pora od razu iść spać.

Rano Ewunia idzie do pracy, ja ruszam w drogę powrotną do Warszawy. Jestem około 10:30. Bardzo fajny i ciekawy wypad dobiegł końca. 

Wyspy Owcze okazały się miejscem niezwykłym, połączeniem Islandii, Irlandii, Svalbardu i Norwegii. Ale jednocześnie były dość monotonne. Po kilku dniach znaliśmy już każdą drogę. Dziwiło nas to, że jest mało czynnych miejsc dla turystów, choć istniały na mapach Google, a godziny i dni otwarć były inne niż podane w internecie. Wyspy mają ubogą bazę noclegową i turystów jest na nich bardzo niewielu. To niewątpliwie zaleta jak ktoś szuka spokoju. Ale oboje stwierdziliśmy, że to miejsce bez powrotu, a 3-4 dni to maksymalnie dużo czasu by zwiedzić całość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz