piątek, 25 lipca 2025

Kajakowa wyprawa Piławą, Gwdą i Rurzycą oraz pomorskie ciekawostki

W dość napiętym planie pomiędzy wyjazdami i pracą, tym razem znajduję trzy wolne dni, aby wyskoczyć z Flo na spływ kajakowy. Tuż przed urlopem kroi mi się jednak służbowy wyjazd do Poznania, gdzie skończę pracę około północy. Jeśli wrócę do Warszawy, to będzie 3 rano, jak więc mam niedługo później wstać, jechać z córką na jakąś rzekę i płynąć cały dzień? Postanawiam działać twórczo - udaje mi się dogadać tak, że dostanę nocleg w Poznaniu wraz z Flo, ale dojadę własnym samochodem. Potem po prostu gdzieś blisko Poznania zorganizujemy sobie trzydniowy spływ. Planuję trasę rzekami Piławą, Gwdą i Rurzycą. Spływ zaczniemy w miejscowości Szwecja koło Wałcza, dopłyniemy Piławą do Gwdy, potem Gwdą w górę do ujścia do niej Rurzycy i tą ostatnią rzeką pod prąd, przez szereg leśnych jezior, znów wrócimy w okolice Szwecji. Jest to niemal pętla, odpada opłata za dowóz kajaka, więc jest to ciekawa i fajna opcja.

We wtorek rano ruszamy z Flo do Poznania. Jazda jest monotonna, na autostradzie A2 panuje spory ruch. W dodatku chcę uniknąć złodziejskich opłat za niewielki odcinek przed Poznaniem. Trasa jest w remoncie, a płaci się za nią chore pieniądze, więc skręcam na Konin i jadę lokalnymi drogami. Wydłuża to czas jazdy, ale czasu tego mam i tak nadmiar. Docieramy do miejsca przeznaczenia, czyli na stadion Lecha Poznań około godziny 15. Moja praca przy transmisji meczu trwa do niemal 23. Jeszcze późnowieczorny przejazd do hotelu, chwila pogawędki i pora spać.


Rano wstajemy dość wcześnie. Pora zjeść śniadanie i zaraz się zbierać. Niestety, dzień jest pochmurny i deszczowy i choć nie zapowiadają burz, to zapowiadają całkiem obfite opady. Trochę mało pozytywnie jak na trzydniowy spływ kajakowy. Jednak ma to być też przygoda, więc nie marudzimy. Po śniadaniu ruszamy na północ, w kierunku Piły, a potem Wałcza. To nieco ponad 100 km jazdy i trwa to niemal 2 godziny. W Wałczu robimy zakupy żywnościowe na najbliższe dni, a do tego kupuję worki na śmieci - stary, sprawdzony patent zabezpieczający rzeczy przed wodą. Tu moczy nas pierwszy większy deszcz. Jeszcze kilka kilometrów i docieramy do Szwecji - miejscowości, gdzie zaczniemy nasz spływ. Kajak umówiłem już wcześniej telefonicznie w bardzo fajnym gospodarstwie agroturystycznym. Na miejscu przepakowujemy się, zabezpieczamy rzeczy, upychamy w kajak i spuszczamy go na Piławę.



Rzeka jest bardzo czysta, wręcz jakby płynąć po wodach akwarium. Prąd jest dość wartki i mimo, że na odcinku przepływającym przez Szwecję nie ma żadnych przeszkód, to i tak trzeba uważać. Rzeka płynie terenami mocno zadrzewionymi i dość silnie meandruje, więc co i rusz ruch kajaka trzeba mocno kontrolować. Potem jednak rzeka rozlewa się szerzej, a prąd słabnie.


Dopływamy w końcu do niewielkiego jazu. Jest tu jakaś hodowla ryb, kajak należy przenieść, ale jest to dosłownie kilka metrów i sprawę ułatwiają położone niżej opony. Za przenoską rzeka zwęża się do wąskiej strugi, ale wkrótce z prawej dołącza jej inne ramię i na powrót staje się szeroka.



Piława wpływa w las, kończą się trzciny, a zaczynają tereny bagienne. Przyroda jest przepiękna, jest bardzo malowniczo, ale psuje to wszystko nieco deszcz, który zaczyna intensywnie padać. Mamy nadzieję, że wkrótce przejdzie. Zaczyna się coraz więcej powalonych drzew, coraz więcej przepływania pod nisko zawieszonymi pniami tak, że ledwo się mieścimy, coraz więcej kombinowania i manewrowania. Musimy czasem nawet przeciągnąć kajak po takich przeszkodach, bo inaczej się nie da. Niewątpliwie jest przygodowo, a silny prąd nie ułatwia wcale omijania niespodzianek.


W pewnym momencie robimy sobie krótką przerwę na rozprostowanie się i zjedzenie po kanapce. Ciężko było znaleźć takie miejsce, wszędzie tereny bagienne. Deszcz nieco zelżał, ale utrudnia on cały czas robienie zdjęć, szkoda mi wyciągać aparat z plecaka, a mokry ekran telefonu też nie ułatwia posługiwania się nim. Ruszamy dalej i po dalszych kilku kilometrach walki z powalonymi drzewami wypływamy najpierw między trzciny, a potem na coraz szersze rozlewisko Piławy. Szybki nurt znika, trzeba mocniej przyłożyć się do wioseł. Na szczęście w tym momencie przestaje padać.


Mijamy pola namiotowe, nisko zawieszony mostek, gdzie znów trzeba się mocno pochylić i przepływamy na drugą część zbiornika Zabrodzie. Widać rodzinę łabędzi, która omijamy by ich nie niepokoić, widać też coraz bliższą zaporę piętrzącą rzekę. Nastawiamy się na kolejną przenoskę. Okazuje się, że kajak trzeba będzie przetransportować ponad 100 m, pod wiaduktem nieczynnej lini kolejowej Wałcz - Złotów.



Jako że tu do przeniesienia jest spory kawałek, a zejście do wody bardzo niewygodne, to kajak trzeba wypakować. Niesie się lżej, łatwiej spuścić na rzekę, ale już samo pakowanie robię stojąc po kolana w wodzie, a Flo donosi rzeczy i podaje mi z góry.



W końcu płyniemy dalej. Tu prąd jest bardzo silny, co i rusz z lewej i prawej strony dołączają rury zrzucające wodę. Rzeka nabiera cech górskiego potoku i takim w sumie się robi, szczególnie, że leży tu sporo głazów i fragmentów betonowych konstrukcji. Nie widać ich zbytnio, bo zadrzewienie i ocienienie jest duże, ale szybko płynąc kilka razy mocno się o coś takiego ocieramy. Znów zaczyna lać i tym razem nie jest to jakiś przelotny opad. Ulewa jest długotrwała i konkretna. Przeszkód na rzece na jej leśnym odcinku jest bardzo dużo, co i rusz stosujemy jakąś ekwilibrystykę pod drzewem, po drzewie, jak zejść z kamienia do którego docisnął nas nurt itp. Jednak z powodu deszczu i ciągłej walki nie robię już zupełnie zdjęć, poza jednym ciekawym miejscem, czyli wiaduktem działającej lini kolejowej Piła - Jastrowie. Zresztą akurat przejeżdża nam nad głowami pociąg. Mamy ponad 20 km za sobą, ale to dopiero nieco ponad połowa trasy, bo chcemy dopłynąć do Krępska, leżącego nad Gwdą.


Mijamy kolejny most drogowy, mijamy stanicę wodną "Krępsko", która jednak jest mocno odległa od właściwego Krępska. Rzeka wypływa z lasu, przeszkody niemal znikają, pojawiają się trzciny. Pozostaje mozolne płynięcie w zacinającym deszczu. Przed nami co i rusz pojawiają się czaple, kormorany, nurogęsi - jest tu masa wodnego ptactwa, no ale niestety, aparat spoczywa w plecaku schowanym w worek na śmieci. Piława staje się coraz szersza, płynie coraz leniwiej. Mamy już dość, to siódma godzina wiosłowania. W końcu docieramy do rozlewiska Gwdy. Obie rzeki spiętrza tu zapora w Dobrzycy. My skręcamy w lewo, czeka nas jeszcze ostatnie 5 km nie tylko w deszczu, ale i pod prąd Gwdy. Z początku prąd jest nijaki, ale im dalej, tym staje się mocniej odczuwalny. Robię jakieś pojedyncze zdjęcie telefonem.


Rzeka zwęża się, przeciwny prąd przyspiesza. Napotykamy zwalone drzewo, pień jest zanurzony w wodzie, ale utykamy na nim. O ile płynąc z prądem wystarczała chwila walki i prąd nas ściągał, to tu nie da rady. Musze wyjść na pień i rekami przeciągnąć kajak. Wreszcie po prawej stronie wyłania się kemping Bajokajaki na którym mamy spać. Jest już godzina 20. Pokonaliśmy dziś 37 km, duży odcinek, biorąc pod uwagę masę przeszkód, przenoski i pogodę. Wyciągam kajak. Deszcz nadal pada, w cienkiej kurtce i mokrych spodniach robi mi się od razu zimno. Siedzący pod wiatą Niemcy informują mnie, że właściciel gdzieś pojechał i będzie za godzinę. 


Dzwonię do niego i pytam gdzie możemy się rozbić, a on na to, że w ogóle nie musimy się rozbijać, tylko możemy spać w takim dużym, stacjonarnym, biesiadnym namiocie. W środku jest drewniana podłoga, stoły i krzesła. Super! Można usiąść, zjeść normalnie, wyprostować się. W dodatku ulewa przybiera na sile, rozbijanie teraz namiotu nie byłoby przyjemne. Gotuję wodę, wypijamy po kawie, jemy coś zalewanego, gorącego. O rany, od razu lepiej. Przebranie się w suche rzeczy też pomaga. Rozwijamy karimaty, pora kłaść się spać. Co prawda na podłodze są pijawki, ale liczymy, że nie będziemy żywicielem dla żadnej z nich.


Budzę się o 7 rano. Spało mi się tak sobie, całą noc lało strasznie, w dodatku moja samopompująca mata jest gdzieś nieszczelna, więc w zasadzie spałem na twardych deskach. Zarządzam śniadanie, a potem poranną toaletę i pakowanie. 

 

Idę też do właściciela kempingu, by mu zapłacić. To młody, energiczny człowiek, były leśnik, a obecnie instruktor kajakarstwa i organizator turystyki kajakowej. Wywiązuje się dłuższa pogawędka, pan Krzysztof pokazuje mi filmy z kajakowych wypraw po całym świecie. Robi to na mnie duże wrażenie. Co więcej, oferuje się, że przewiezie nam kajak poza Krępsko, bo w obrębie miejscowości, na odcinku kilometra są dwie bardzo uciążliwe przenoski, a rzeka między nimi mocno zarośnięta. Super propozycja i chętnie skorzystamy. Kajak ląduje na dachu samochodu, a my po niezbyt długiej jeździe docieramy gdzieś na leśną drogę. Tu trzeba kajak przenieść dobry kawałek, a najlepiej go przeciągnąć. Okazuje się, że jest to co najmniej 300 m i zajmuje mi dłuższą chwilę, bo to coś zupełnie innego niż holowanie go po wodzie. W końcu jednak trafiamy nad brzeg Rurzycy.




W teorii mamy do pokonania 20 km, by dotrzeć do Trzebieszek, położonych zaraz obok Szwecji. Tym sposobem spływ trzydniowy zrobimy w dwa dni i kolejny dnień poświęcimy na okoliczne ciekawostki. 20 km, w tym połowa przez szereg jezior... chyba nie będzie problemu. Jednak już pierwsze kilkaset metrów w górę rzeki weryfikuje oczekiwania. Rzeka jest bardzo czysta, bardzo ładna, ale prąd jest bardzo silny. Posuwamy się w górę, ale zmęczenie dniem wczorajszym daje się odczuć, Wkrótce robi się większy problem. Robi się bardzo płytko, kajak ryje po kamienistym dnie, wiosłować się nie da. Po prostu nie ma jak. Holuję kajak za przedni uchwyt, ale nie mam dobrych butów do chodzenia po dnie. Kamienie ranią bose stopy, w dodatku pozycja nie jest za wygodna. Wyjmuję z plecaka noszony tam kawałek linki paracordowej. Robię z niej improwizowaną cumę, tak holuje się o wiele lepiej, ale nie uniknę kamieni. Woda w bystrzu chlapie, ale nie chcę się poddać i walczę uparcie. Kilka zakrętów, bystrze ciągnie się dalej. Pokonaliśmy maksymalnie półtora kilometra. Do najbliższego jeziora jest 7 kilometrów... a walczymy od godziny. Już niemal nie mogę stanąć na kamieniach. Chyba jednak w takich warunkach tej rzeki pod prąd pokonać się nie da. To praktycznie górski potok. W końcu podejmujemy decyzję, że odpuszczamy. Trudno, odbierze to satysfakcję, ale z drugiej strony turystyka kajakowa ma być przyjemnością. 


Dzwonię do właściciela kajaka z agroturystyki w Szwecji. Spłyniemy do Krępska, może stamtąd nas odebrać. Ale nie od razu, bo ma coś do załatwienia. Nie ma problemu, poczekamy ile trzeba. Przynajmniej pokonamy obie przenoski, których rano uniknęliśmy, oraz łączący je zarośnięty odcinek rzeki. W dół płynie się bardzo szybko, ale płytkość też bardzo utrudnia manewry wiosłem. Mijamy miejsce wodowania, nurt zaczyna zwalniać - znak, że zbliżamy się do zapory. To hodowla pstrąga. Tu udaje mi się wreszcie uchwycić na fotografii zimorodka - ptaka, którego wczoraj widywaliśmy wielokrotnie, ale nie było okazji zrobić mu zdjęcia, bo albo padało, albo uciekał zanim się zbliżyliśmy.


Po chwili zapora. Robię rozpoznanie - rzeczywiście, przenoska nieprzyjemna, trzeba będzie wejść do wody, bo za zaporą jest kaskada wodospadów, a zaraz dalej kilka powalonych drzew. Kajaka nie rozpakowujemy, na kilka razy idzie go przenieść. Tu wchodzę do wody, Flo jakoś się lokuje, potem ja. Teraz kombinujemy jak pokonać pierwsze przeszkody Z początku jest najtrudniej, potem owszem, zarośnięte i nisko, ale nie ma jakiś większych problemów. A przed drugą przenoską rzeka oczyszcza się całkowicie, są tu dojścia do wody itp.



Okazuje się, że druga przenoska jest po prostu końcem naszej wycieczki. Jest tu plac z dojazdem, tablice edukacyjne. Wyjmujemy kajak z wody, dzwonię jeszcze raz. Transport będzie za ok. godzinę. Nie pada, więc siadamy, rozmawiamy, opowiadam Flo o moich kajakowych spływach z młodości, w tym takim najsilniej zapamiętanym, z 1997 roku (czytaj tu). Stwierdzamy, że musimy tą trasę kiedyś powtórzyć razem.




Po godzinie przyjeżdża pan z agroturystyki ze Szwecji. Trasa powrotna nie jest wcale jakaś krótka, jedzie się trochę dookoła. Dużo rozmawiamy, okazuje się, że ten rejon, doskonały dla kajakarzy, jest dość zaniedbywany pod tym względem przez władze samorządowe, które mało działają dla jego promocji czy rozbudowy czegokolwiek. Dziwne, przecież to są lokalni urzędnicy, im powinno zależeć na własnym regionie. Docieramy w końcu do Szwecji, rozliczam się za kajak i transport, przebieramy się i pakujemy do samochodu. Jest około 12, zostało nam sporo czasu, a chcemy zobaczyć kilka ciekawych rzeczy w okolicy.

Ruszamy drogą na północ, w stronę Bornego Sulinowa. Kilka kilometrów za Szwecją jest pozostałość z okresu Zimnej Wojny i czasów gdy na tych terenach były radzieckie garnizony. W Brzeźnicy-Kolonii skręcamy w lewo w las i po krótkiej chwili zatrzymujemy się na małym parkingu. To dawny kompleks radzieckich bunkrów, gdzie przechowywano ładunki jądrowe. Nieco tu się zmieniło w ostatnich latach, doszły tablice informacyjne i ścieżka edukacyjna. Kiedyś było to zupełnie dzikie i opuszczone miejsce, znane głównie pasjonatom. Robimy szybki spacer, fotografujemy zarówno rurowy schron na jakąś mobilną wyrzutnię rakietową, jak i jeden z bunkrów. Nie można niby do niego wchodzić, ale wynika to z tego, że nie wiedząc jaka jest jego budowa można spaść kilka metrów w dół. Trochę zdjęć i wracamy do samochodu.








Kierujemy się dalej w stronę Nadarzyc. Po prawej, w lesie jest dawne wojskowe miasteczko Kłomino, z którego nic już w zasadzie nie zostało, praktycznie wszystkie bloki zostały wyburzone, więc nie widzę powodu by tam jechać dziurawą drogą. Ale obok Kłomina jest coś, co dla mnie osobiście jest bardzo ważnym miejscem. Tu w czasie wojny był zespół obozów jenieckich, gdzie był Oflag II D Gross-Born. W tym obozie był przetrzymywany mój Dziadek. Zatrzymujemy się przy drodze, są tu tablice upamiętniające więźniów obozów, ale też poległych tu żołnierzy 1. Armii Wojska Polskiego, biorących udział w operacji przełamania lini umocnień Wału Pomorskiego w 1945 roku. Jest tu też sporo tablic informacyjnych, oraz długa trasa edukacyjna przez cały teren. Nie mamy tyle czasu by obejść całość, postanawiam dotrzeć tylko do obozowego cmentarza. Niestety znów zaczyna mocno lać.





Po zrobieniu kilku zdjąć interesujących mnie miejsc wracamy do samochodu. Ulewa powoduje, że już odpuszczamy myśl o jeździe do Bornego Sulinowa. Kieruję się na Jastrowie, a potem nieco dookoła docieramy do Gwdy, gdzie jest zniszczony most kolejowy. Został wysadzony przez Niemców w 1945 roku, a potem linia Wałcz - Złotów nie została nigdy odbudowana, a to co dało się wywieźć trafiło do ZSRR. Most nie zawalił się jednak, od kilkudziesięciu lat wisi wsparty o betonowe przyczółki.



Ruszamy dalej już w stronę Warszawy. W Pile robimy jeszcze krótki postój na posiłek. Miasto wyładniało ostatnimi latami, musimy kiedyś zrobić spływ Gwdą, właśnie przez Piłę, aż do jej ujścia do Noteci.

Dalsza trasa mija spokojnie, choć to 400 km jazdy. W Warszawie jesteśmy wieczorem. Planowane trzy dni zmieniły się w dwa. Rurzyca okazała się nie do podpłynięcia w górę. Trochę szkoda, postanawiamy kiedyś tu wrócić i po prostu spłynąć nią w dół, bo rzeka jest naprawdę ciekawa. Mimo że nie wykonaliśmy pełni planu, to przygodowo było super i obojgu nam się bardzo podobało.

Załączam mapkę naszej kajakowej trasy. Pierwszego dna było to 37 km, drugiego 3,7 km, więc 10 razy mniej. Łącznie i tak 40 km pokonane w dwa dni było całkiem solidną przeprawą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz