niedziela, 17 sierpnia 2025

Svalbard 2025 - kolejna arktyczna wyprawa na bardzo daleką północ

Co roku latem rezerwuję czas na wyjazd daleko poza północne koło podbiegunowe - na Svalbard. Jeżdżę tam jako pilot i opiekun grup korzystających z usług biura Aliena Tours. Kolejny wyjazd miał być zupełnie standardowy, nawet specjalnie nie zajmowałem sobie nim głowy wcześniej, realizując własne wypady na Grenlandię (czytaj tu) i Wyspy Owcze (czytaj tu). Jednak dosłownie na trzy tygodnie przed wylotem dostałem informację, która wymagała zupełnie innego podejścia niż dotąd i zmiany planów wyjazdu. Otóż norweskie firmy, które oferowały rejsy do rosyjskich górniczych osad - Barentsburga i Pyramiden - zostały zmuszone przez władze do zawieszenia tej działalności. Niby na ich internetowych stronach jest pełna oferta, rejsy można opłacać i zapisywać się na nie, ale jak dowiedzieliśmy się od Polaków mieszkających na Svalbardzie, to statki stoją w Tromsø, nie otrzymały pozwoleń i cały czas na nie oczekują. Stało się właściwie pewnym, że nie da się nigdzie popłynąć, co całkowicie niweczyło połowę programu wyjazdu.

Na szczęście udało się nawiązać kontakt z Rosjanami, którzy mają niewielką jednostkę transportującą pracowników i towary do swoich osad. Oni chętnie zgodzili się przewieźć naszą niewielką grupę do Pyramiden, choć bez nocowania w tym opuszczonym mieście. Co do moralnych aspektów - nie zawracałem sobie tym głowy. Mimo trwającej kilka lat wojny, dopiero teraz Norwegowie wpadli na dziwny pomysł ograniczania takich rejsów. A przecież pieniądze z noclegów, pamiątek czy przewodników w Barentsburgu i Pyramiden i tak zawsze trafiały do rosyjskiej kieszeni. Były to tak niewielkie sumy, że właściwie tylko pokrywały koszty. Rosja jako państwo nic na tym nie zarabiała, ani tym bardziej nie mogła tego inwestować w wojnę. Z planów wypadł Barentsburg, ale w jego miejsce został wprowadzony po prostu rejs widokowy po okolicznych fiordach. Do planu zostały wprowadzone dodatkowe trekkingi i zwiedzanie kilku ciekawych obiektów. Wszystko zostało spięte w sensowną całość dosłownie na kilka dni przed wyjazdem, by wszystko dogadać specjalnie wybrałem się do Bielska-Białej, do siedziby biura.

Zbiórkę mam o godzinie 5:40 na lotnisku Okęcie w Warszawie. Wymaga to wstania o 4:30 rano. Kawałek jadę samochodem, potem przesiadam się w autobus, o dziwo już kursujący o tak wczesnej porze. Po kilkunastu minutach docieram do celu. Grupa liczy 10 osób, wszyscy są punktualnie. Wszyscy od początku sprawiają dobre wrażenie, nie ma tu ludzi roszczeniowych czy przypadkowych. Ale wiadomo, to może wyjść później. Na naszej rezerwacji grupowej lecą jeszcze dwie dodatkowe osoby, które są w ogóle pilotami wycieczek na Grenlandię, Islandię i Wyspy Owcze, a Svalbard to dla nich nowy kierunek. Nimi mam się jednak nie zajmować, na miejscu załatwiają sobie wszystko sami. Nadajemy sprawnie bagaże, przechodzimy odprawę bezpieczeństwa i czekamy na boarding. Lecimy liniami LOT, więc w Oslo musimy i tak odebrać bagaż rejestrowany i nadać go ponownie, bo dalszy etap mamy liniami Norwegian. W końcu wsiadamy do samolotu i startujemy.

Lot jest o czasie, nie ma jakiś opóźnień. Dostajemy jakąś darmową przekąskę, LOT ostatnio wprowadził to właściwie na wszystkich połączeniach. Zasypiam szybko, muszę nadrobić częściowo zarwaną noc. Budzi mnie dopiero uderzenie podwozia o pas lotniska. Okazuje się, że lecący obok mnie pasażerowie, to właśnie para, która jest na naszej rezerwacji, ale zwiedza samodzielnie. Chwilę rozmawiamy, umawiam się z nimi na dłuższą pogawędkę w Longyearbyen. Wychodzimy względnie szybko i sprawnie, nieco jednak oczekujemy na bagaż. Jest 10 rano, kolejny lot do Longyearbyen mamy o 16, co w teorii pozwala chętnym na pojechanie pociągiem do Oslo i krótkie zwiedzanie tego miasta. Jednak gdy liczymy ilość czasu jaka na to jest potrzebna, konieczność oddania bagaży do przechowalni lub nadania ich już teraz... nikt nie jest specjalnie chętny na taką wycieczkę. Dla mnie to ułatwienie, nie muszę się martwić, że ktoś będzie na ostatnią chwilę lub się wręcz spóźni.

Okazuje się, że bagaże można nadawać już teraz. Idziemy do kolejki, ale pani mnie informuje, żeby nadawać się w automatach, bo kolejka jest przeznaczona raczej dla osób z bagażem specjalnym lub wymagających asysty. Automaty drukują nam paski do oklejania walizek, nadajemy je na taśmociągu w pobliżu. Ale jest jakiś problem z wydrukowaniem kart pokładowych. Przeklikuję całość i na koniec wyskakuje jakiś błąd. Karty niby mam w telefonie, ale musiałbym każdego po kolei wpuszczać do odprawy bezpieczeństwa i potem przy boardingu. Wolę by każdy miał swoją kartę w ręku. Idziemy znów do kolejki, czekamy dobre 20 minut, w końcu dochodzę to tej samej pani, która mnie odesłała do automatów. Jak daję jej swój paszport, pani nagle przechodzi na język polski. Szybko tłumaczę, że maszyny wskazują błąd i by nam tylko wydrukowała karty. Robi to sprawnie i idziemy po chwili na odprawę bezpieczeństwa.

Po drugiej stronie bramek mamy mnóstwo czasu, dobre cztery godziny. Każdy idzie teraz w swoją stronę, ja po prostu siadam gdzieś na wolnym miejscu. Przysiada się jakaś starsza kobieta i zagaduje do mnie po ukraińsku. Leci pierwszy raz w życiu, nie do końca umie sobie poradzić. Spokojnie tłumaczę, że musi pojawić się na tablicy numer bramki do jej samolotu na ogólnej tablicy i dopiero może iść. Jeszcze kilka razy próbuje mnie zagadać na różne tematy, ale jakoś nie mam wielkiej ochoty. W końcu wstaję i idę w stronę swojej bramki, która jest w rejonie lotów poza strefę Schengen. Tu czekam, by mieć pewność, że cała grupa bezproblemowo przeszła odprawę paszportową. W końcu boarding i o 16:10 start. Znów zasypiam.

Zniżamy niemal do końca będąc w chmurach. Samolotem mocno rzuca, ale samo lądowanie jest gładkie. Po raz kolejny staję na Spitsbergenie, po raz kolejny jest bardzo ciepło, 16 stopni na plusie. W niewielkim budynku lotniska dość długo czekamy na bagaże przy taśmociągu z charakterystycznym niedźwiedziem polarnym. W końcu wychodzimy przed terminal i pakujemy się do miejskiego autobusu. Po kilkunastu minutach i objechaniu kilku hoteli, wysiadamy przed naszym - "Svalbard Hotell Polfareren". Meldujemy się w pokojach i idziemy na kolację w "Kroa", tuż obok hotelu. Rzeczywiście, grupa wydaje się bardzo normalna, bardzo zgrana. Czuję, że nie będzie większych problemów. Przedstawiam plan na jutro i w końcu idziemy spać.




 

Rano czekamy przed hotelem na dwa busy, które mają zawieźć nas do kopalni numer 3. Nigdy w niej nie byłem, podobno to bardzo ciekawa i pouczająca wycieczka. Po krótkim oczekiwaniu transport się pojawia, przewodniczka wydaje się być bardzo w porządku. Jedziemy do kopalni, położonej ponad lotniskiem, w pobliżu Globalnego Banku Nasion. Widząc zainteresowanie grupy tym miejscem, pytam czy możemy na chwilę tam podjechać i zrobić kilka zdjęć. Norwegowie coś mętnie tłumaczą, że nie, bo nie mają broni. Oczywiście to bzdura, podjeżdżają tu nawet taksówki i nikt nie wozi broni, ale rozumiem - nie zapłacono im za coś, to nie będą robić. Trudno, kłócił się nie będę, obiecuję grupie, że zrobię z nimi trekking do tego miejsca.





Po krótkiej pogadance o historii górnictwa na Svalbardzie wchodzimy do budynku. Tu dalsza część wykładu, oglądamy bryły wydobywanego tu antracytu. Co ciekawe, ten węgiel powstał nie w okresie karbonu, a o wiele później, we wczesnym trzeciorzędzie. Norweskie kopalnie na Svalbardzie nie były głębinowe, nie miały pionowych szybów. Poziome korytarze wchodziły wprost w górskie zbocza. Pokłady węgla mają to niewielką grubość, średnio tylko 70 cm. Wymuszało to bardzo niewygodną pracę na leżąco, na boku. Praca była trzyzmianowa, pierwsi górnicy zakładali ładunki i skuwali węgiel na przodku zwanym strasse. Druga zmiana zgarniała urobek i transportowała go na zewnątrz. Trzecia zmiana przesuwała ostemplowanie. Górnik który przybywał do kopalni przez pierwsze sześć miesięcy miał inny kolor kasku, świadczący o tym, że dopiero się wdraża i pozwalano mu na zadawanie nawet głupich pytań. Gdy okres wstępny się kończył, był traktowany jako samodzielny i w pełni odpowiedzialny pracownik. Górnicy zarabiali bardzo dobrze, ale warunki pracy były wybitnie ciężkie i niezdrowe. W dodatku kopalniane chodniki były w wiecznej zmarzlinie, co np. uniemożliwiało stosowanie kurtyn wodnych do przerywania eksplozji pyłu węglowego. W zamian stosowano kredę.



Ubieramy się ciepło, zakładamy kaski i wchodzimy do korytarza prowadzącego w głąb góry. Niektórzy założyli w dodatku górnicze stroje, bo mają w planach wczołganie się w wyrobiska, by samemu poczuć się jak pracujący tu dawniej górnicy. Po obejrzeniu różnych maszyn i wagoników schodzimy coraz niżej, w końcu mijając granicę wiecznej zmarzliny. Robi się znacznie chłodniej, ściany pokrywa lód i szron, co w świetle latarek wygląda niezwykle, bo wszystko zdaje się skrzeć. Docieramy do miejsca, gdzie kiedyś znajdował się Globalny Bank Nasion. Są tu nawet pozostałości przechowywanych tu zasobów. Po wybudowaniu nowej, stabilniejszej siedziby, kopalnia nr 3 przestała pełnić tą funkcję.






Kawałek dalej jest inne, ciekawe miejsce. Również przechowalnia "na ciężkie czasy", ale teraz nie nasion, a dziedzictwa kulturowego. Za masywnymi drzwiami są przechowywane płyty, taśmy, filmy, książki itp. Teoretycznie każdy może tu coś przechować, ale są jakieś kryteria, nie można np. wrzucać rzeczy zupełnie pospolitych jak selfie. Są tu nawet jakieś dawne klisze fotograficzne, które możemy obejrzeć.



Docieramy w końcu do samego przodka. Rzeczywiście, aby wpełznąć do wyrobiska trzeba wejść po drabince i wcisnąć się w niską przestrzeń. Nie wyobrażam sobie tak pracować przez wiele godzin. Kilka osób próbuje tu wejść i tak samo są przerażeni warunkami pracy. Na koniec przewodniczka robi mały eksperyment psychologiczny. Gasimy wszystkie lampy i przestajemy mówić. Ciemność i cisza są kompletne, słychać bicie własnego serca, uczucie jest naprawdę dziwne. Po chwili zapalamy latarki i ruszamy do wyjścia. Jak się okazuje weszliśmy jakieś 400 m do wnętrza kopalni. 





Rozbieramy się i wracamy do busików. Zostajemy odwiezieni pod nasz hotel, teraz grupa ma czas wolny, możliwość pochodzenia po mieście, zjedzenia czegoś. Ja idę do sklepu sportowego, upewnić się, czy mają rezerwację na broń dla mnie, robioną przed wyjazdem. Czekam dłuższą chwilę, bo pani wypożycza karabin, rakietnicę i zestaw odstraszający niedźwiedzie człowiekowi, który chyba udaje się na jakąś długą wyprawę. Obserwuję jak uzbraja się ładunki i instaluje do nich linki. Wygląda to dosłownie jak wkręcanie zapalników do min lub ręcznych granatów. W końcu pani może potwierdzić moją rezerwację, ustalam, że broń wezmę jutro około 16.


O umówionej godzinie spotykamy się znów przed hotelem. Podjeżdża duży autokar, jednak zanim docieramy do portu mija dłuższa chwila, bo musimy objechać niemal całe Longyearbyen. Wreszcie jesteśmy przy nabrzeżu. Zamiast starej i lubianej przeze mnie "Polargirl", na której zawsze pływaliśmy, a która obecnie jest objęta zakazami, płyniemy na statku "Bard". Jednostka o wiele nowocześniejsza, ale jak dla mnie zupełnie bez duszy. Przeszklony katamaran, typowy wycieczkowiec na 150 osób. Załoga jest jednak sympatyczna, szkolenie z zasad bezpieczeństwa dość krótkie i treściwe, potem można już wyjść na pokład i podziwiać widoki. Celem rejsu jest lodowiec Esmakrbreen, położony po drugiej stronie Isfjordu. Wiatru dziś nie ma, ale ubieram się ciepło, bo wiem, że jak statek płynie z dużą prędkością i stanie się z przodu, to ruch powietrza wychładza bardzo szybko. 


Woda jest spokojna, fala niewielka. Fotografuję okolicę i ptaki. Na morzu jest dużo maskonurów, które często zdają się jakby nie zauważać statku, uciekając dosłownie na kilka metrów przed jego kadłubami. Pozwala to robić im zdjęcia zupełnie z bliska. Zbliżamy się coraz bardziej do czoła lodowca. Mam wrażenie, że jest jeszcze mniejszy niż rok temu. Statek zwalnia i zatrzymuje się. Ludzie mają okazję zrobić dużo zdjęć, choć jesteśmy dobry kilometr od niego. W końcu ruszamy w dalszą trasę.









Kierujemy się w stronę Grumantsbyen. Dawna, opuszczona już rosyjska osada górnicza, w najlepszym okresie mająca około 1000 mieszkańców. Coś jeszcze fotografuję, ale w końcu chowam się do środka, gdzie jest prowadzony wykład o niedźwiedziach polarnych. Ciekawa sprawa, przysłuchuję się dłuższą chwilę. Nagle z mostka pada informacja, że z prawej burty widać wyskakującego z wody humbaka. Kapitan zwalnia, statek skręca w stronę wieloryba, wszyscy wylegają na pokład. Udaje mi się sfotografować jego płetwę ogonową. Potem podpływamy zupełnie blisko. Humbak wnurza się raz na kilka minut by zaczerpnąć powietrza, głośno dyszy i wyrzuca fontannę wody. Momentami płynie 20 m od statku. Widowisko trwa dość długo, w końcu jednak pora przyspieszyć. Fotografowanie wieloryba zajęło na tyle dużo czasu, że już płyniemy wprost do Longyearbyen. Mijamy coraz liczniejsze zabudowania, lotnisko, w końcu stajemy w porcie.







Autobus rozwozi ludzi po hotelach, my mamy dziś zarezerwowaną kolację w "Coal's Miners", na samym końcu miasta, w dzielnicy Nybyen. Ma być w formie bufetu, choć nie mam pojęcia co nam dadzą. Wchodzimy do środka, okazuje się, że owszem jest to bufet, można brać ile się chce, ale są to dwa dania z kotła - makaron typu świderki z jakimś reniferowym mięsem i ziemniaki z marchewką. Osobno też pieczywo i surówki, a także kawa i herbata. Da się tym najeść i zapchać, ale ludzie kręcą nosami, że jest to jednak takie sobie, wybór żaden, a sama restauracja daleko od hotelu. Dla mnie dodatkowy spacer gdzie coś mogę poopowiadać był raczej zaletą, ale jednak nie każdy lubi jakikolwiek ruch. Przysiadają się do nas Sergiusz i Magda - piloci po krajach nordyckich, którzy lecieli z nami z Warszawy. Są bardzo ciekawymi ludźmi, opowiadają o Grenlandii czy Islandii. Umawiam się z nimi na jutrzejszy trekking, Sergiusz chętnie się podłączy do grupy która zamierza się przejść w pobliskie góry. W końcu idziemy z powrotem, udaje się nawet sfotografować dwa renifery. 




Po śniadaniu musimy spakować nasze rzeczy i zostawić je w przechowalni. Dziś pierwotnie mieliśmy płynąć do Pyramiden i tam nocować, ale zmiana planów wymusiła potrzebę noclegu w innym hotelu - "Radissonie". Na szczęście jest on dość blisko, można tam po prostu przejść, nie trzeba kombinować z jakimiś taksówkami, które dziś będą bardzo obłożone, bo do portu zawija ogromny wycieczkowiec, co potraja ilość ludzi w mieście. Pogoda dziś jest taka sobie - trochę pada, zalega niska i gęsta mgła. 

Znów idziemy w górę miasta, w stronę Nybyen. Naszym celem jest Huset - historyczne miejsce dla Longyearbyen. Spacer trwa dość długo, grupa się rozciąga. Dochodzimy spóźnieni o 5 minut, już się niepokoili. Oprowadza nas przewodniczka, opowiadając o tym budynku. Położony jest mniej więcej w połowie drogi między centrum i nowymi osiedlami górniczymi, pełnił rolę domu kultury, miejsca spotkań dla pracowników kopalni, szkoły, kina, znowu szkoły. Zmieniał przeznaczenie, ale zawsze był ważnym miejscem. Zwiedzamy wielką kolekcję win, salę kinową, salę konferencyjną, w końcu mamy poczęstunek z jakimiś wyszukanymi potrawami, które w większości są niejadalne. Ale ma się poczucie bycia w jakimś ciekawym miejscu.







Po wizycie w Huset idziemy inną drogą, w stronę kościoła. Mijamy cmentarz, gdzie już od dawna nikogo się nie chowa, a gdzie w latach 90-tych ekshumowano groby ludzi zmarłych w 1918 roku na tzw. hiszpankę. Badania miały na celu odzyskanie materiału genetycznego wirusa i zbadanie, jaka to była odmiana grypy. Kościół omijamy szerokim łukiem. Jest tu tłum turystów z wycieczkowca, nie da się wejść do środka.





Mijamy kamień, w którym jest odciśniętych sporo prehistorycznych fragmentów roślin. Kolejnym celem jest charakterystyczny budynek, gdzie mieścił się młyn węglowy i centralna stacja linowych kolejek górniczych. Budynek jest udostępniony do zwiedzania dopiero od tego roku. Wchodzimy do niego po spiralnych schodkach. W środku jest trochę ciekawych maszyn, ciekawych zdjęć z przeszłości. Budynek jest wdzięcznym obiektem do industrialnej fotografii, ale w sumie 15 minut i wszystko można obejrzeć.







Grupa zaczyna się rozchodzić, mają już czas wolny na obiad. Na popołudnie jest przewidziany czas na zwiedzanie muzeum Svalbardu i muzeum Wypraw na Biegun Północny. Ale to już każdy na własną rękę. Ja tylko ogłaszam, że po przenosinach bagaży do "Radissona", o 16 będę miał broń i chętnych zabieram na wycieczkę poza miasto, powyżej Nybyen, w stronę najbliższego lodowca - Longyearbreen. Kolację mamy w restauracji "Stationen" na godzinę 20, specjalnie robiliśmy rezerwację już kilka dni temu, wiedząc o wizycie wycieczkowca.




Idę sam na wschód miasta. Tu znów odżywają wspomnienia, tu spacerowałem z Ewą, tu zaczęło się to, co odmieniło zupełnie moje życie. Wchodzę na najwyżej położony punkt. Niestety, pogoda jest dziś kiepska i widoki są słabe. Wracam do hotelu i zjadam jakąś chińską zupkę przywiezioną z Polski. I tak za kilka godzin idziemy na kolację, z głodu nie umrę.

O umówionej godzinie spotykamy się w hotelu, odbieramy bagaże i przechodzimy z nimi do "Radissona". Meldujemy się, ja idę po broń do sklepu sportowego. Biorę starego, poniemieckiego Mausera Kar98k. Mam w domu takiego samego, znam tą broń bardzo dobrze. Ten konkretny karabin wyprodukowano w 1940 roku, a po wojnie zmieniono mu kaliber, jak innym zdobytym na Niemcach - z naboju 7,92x57 mm na .30-06. Dostaję też pistolet sygnałowy i trzy race do niego. Pani robi mi test, bo mimo, że mam polskie pozwolenie na broń, że mam Europejską Kartę Broni Palnej, to i tak sprawdzają tu każdego. Czy umiem broń bezpiecznie załadować, rozładować, opuścić w niej bijnik iglicy bez oddawania suchych strzałów, wyjąć zamek i czy znam zasady przemieszczania się z bronią w mieście i odległości jakie mam zachować od niedźwiedzi i w jakich miesiącach one obowiązują. Pani spisuje moje dokumenty, numer telefonu, nawet numer pokoju w hotelu. Broń mam oddać jutro do końca dnia. To pozwoli na trekking dziś i jutro, mam nadzieję, że ludzie będą zadowoleni. Ogólnie sprzedawczyni kontaktowa, widać że pasjonatka broni i strzelania długodystansowego, łatwo nawiązujemy wspólny język.

Na trekking ruszamy w pięć osób. Oprócz mnie trójka z mojej grupy, oraz Sergiusz. Idzie z nami też dziewczyna, która mieszka tu od 7 lat. Ale potowarzyszy nam tylko do granicy miasta. Opowiada bardzo ciekawie, bardzo barwnie o tym jak tu się żyje, jak trzeba ciągle kombinować. Na pytania o niedźwiedzie mówi, że przez cały ten czas widziała je tylko kilka razy i to dość daleko od miasta. Ale opowiada też nieco przerażającą historię, jak w czasie zorganizowanej wycieczki na skuterach śnieżnych niedźwiedź zaatakował grupę turystów, jedna z uczestniczek przewróciła się, a niedźwiedź stanął na niej łapą. Przewodniczka miała bardzo trudną sytuację i sekundy na decyzję, bo kobieta mogła zginąć nawet w przypadku położenia niedźwiedzia jednym strzałem. Strzeliła obok, niedźwiedź uciekł i w sumie nikomu się nic nie stało. Nie zraniła też na szczęście niedźwiedzia, bo wtedy nie dość, że turystka by zginęła, to niedźwiedzia też należałoby zastrzelić. Przewodniczka jednak po tym wydarzeniu doznała takiej traumy, że zrezygnowała z prowadzenia wycieczek.

Docieramy znów do Huset. Tu odchodzi droga w górę zamglonej doliny. Tu już montuję zamek w karabinie i ładuję cztery naboje. Kabura z rakietnicą trafia na pas. Spotkanie w tej okolicy niedźwiedzia jest mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Ostatni śmiertelny atak na człowieka miał miejsce w 2019 roku, na kempingu koło lotniska, zginął wtedy zarządca kempingu, którego poznałem rok wcześniej. Niedźwiedź został zastrzelony, ale życia człowieka nie udało się uratować. Podwajam czujność, bo mgła ogranicza widoczność do kilkuset metrów.



Droga mija jakieś zabudowania, mija resztki wylotu korytarza kopalni. Środkiem doliny płynie rwący potok, raczej trudny do przekroczenia. Spotykamy dużą grupę turystów idącą z naprzeciwka, pozdrawiamy ich. Mgła utrudnia robienie zdjęć, ale bardzo dodaje klimatu. Wspinamy się coraz wyżej, na morenę przed czołem lodowca. Tu jednak robi się sporo błota, jest ślisko. Jedna osoba z grupy ma lęk wysokości i choć nie ma tu jak dla mnie nic groźnego, to dla niej jest to już dyskomfort. Oczywiście przerywam tu marsz, zmieniamy kierunek, podchodząc w górę szerokim, kamienistym żlebem. Gdy oczom naszym ukazuje się lodowiec robimy postój. To koniec trasy, wyżej nie ma sensu, a czas też nie jest z gumy. Po chwili odpoczynku wracamy. Kombinuję, czy nie da się jakoś przekroczyć potoku i wrócić drugą stroną doliny, ale jest zbyt szeroki i zbyt wartki. W efekcie wracamy do Huset tak jak wyruszyliśmy. Wycieczka okazała się ciekawa i naprawdę klimatyczna, a choć nie doszliśmy do lodowca, to wszyscy są zadowoleni. Dla mnie to najważniejsze. Rozładowuję broń, wracamy do hotelu. Pokonaliśmy 10 km. Jest już 19:45, kolacja za 15 minut, więc mówię uczestnikom trekkingu, by szli do restauracji, ja tylko zdam broń do sejfu, przebiorę się i przyjdę. 







Okazuje się, że jest z tym problem, bo w hotelu stoi długaśna kolejka włoskich turystów ze statku, meldująca się w pokojach. Pani z recepcji jest niewzruszona i choć schowanie broni to minuta, to i tak każe mi stanąć w kolejce. Tracę czas, denerwuję się, ale co mam zrobić? W dodatku jestem w centrum zainteresowania, dla większości ludzi człowiek w hotelu, z karabinem pamiętającym III Rzeszę, to jest niecodzienny widok. W końcu docieram i rzeczywiście, dziewczyna odnosi broń i amunicję, dostaję kwitek i tyle. Nawet mniej niż minuta. Idę szybko do pokoju, przebieram się i biegiem do "Stationen". Znów jest pełna integracja, grupa naprawdę jest bardzo zgrana i fajna. Umawiam się na jutro i przedstawiam plan dnia. Od razu robimy też rezerwację stolika na kolejny dzień, bo tu nam się podoba najbardziej.

Na sam koniec, gdy część już jest w pokojach, odbieram telefon, że w jednym z pokoi jest bardzo zimno. Wchodzę tam by się upewnić... no jest jak dla mnie zupełnie ok, ale nie ma problemu, powalczę. Idę na recepcję, ta sama dziewczyna, co robiła mi problemy z sejfem. Grzecznie zagaduję czy nie mają jakiegoś elektrycznego grzejnika. Recepcjonistka jest wyraźnie zakłopotana, mówi mi, że mają, ale jest zepsuty. Ciekawi mnie co oznacza, że jest zepsuty. Okazuje się że... ma ułamane jedno kółko. No ale grzeje? No grzeje i to dobrze. To pytam w czym problem, to w końcu jego rola. No, tak, ale w "Radissonie" to nie wypada takiego czegoś dawać gościom. Śmieję się i mówię by się nie martwiła, bo jesteśmy w Polski. Ona też jakoś odżywa i przeprasza mnie za problem z sejfem, ale miała dziś urwanie głowy. Grzejnik trafia do pokoju, wszyscy są zadowoleni, a ja mogę iść spać.


Rano jemy całkiem dobre śniadanie. "Radisson" jednak ogólnie mniej nam się podoba niż poprzedni "Svalbard Hotell Polfareren". Za dużo ludzi, pokoje też gorsze. Zostawiamy bagaże w przechowalni. Część ludzi z założenia nie idzie na trekking do Globalnego Banku Nasion. Dwie osoby stwierdzają, że nie chce im się tak daleko iść i dojadą do niego taksówką jak będziemy blisko. Trzy osoby z którymi byłe wczoraj mają jakiś problem, coś im zginęło i muszą to odnaleźć przed opuszczeniem hotelu. Trochę mnie martwi co mogło im zginąć, ale też zapewniają, że w razie czego dojadą taksówką. Dziś może być z tym pewien problem. Wielki wycieczkowiec odpłynął, ale przypłynął inny, niewiele mniejszy. W dodatku dziś są obchody 100-lecia wejścia w życie Traktatu Spitsbergeńskiego, zakładającego zwierzchnictwo Norwegii, ale umożliwiającego budowę przez dowolne państwo stacji naukowych czy osad. Ma przybyć premier Norwegii, książę, jakieś inne ważne osobistości. Policja (w liczbie 4 funkcjonariuszy) została postawiona w stan gotowości jaki rzadko kiedy tu panuje. Fajnie, bo pewnie zobaczymy coś z tego święta, ale złapanie transportu może być problematyczne.


Idę z pięcioma osobami. Do czwórki z mojej grupy dziś dołącza Magda, żona Sergiusza. Ma zamiar zobaczyć Globalny Bank Nasion, ale też wykąpać się w morzu koło kempingu. Dwie osoby z mojej grupy od razu podłapują ten temat i też chcą. Dla mnie bez problemu, oba miejsca nie są zbyt odległe od siebie. Ruszamy drogą do centralnej stacji kolejek węglowych, tam zaczyna się droga szutrowa, która biegnie kilkadziesiąt metrów powyżej asfaltowej drogi do lotniska. Znów ładuję broń, tu też kiedyś doszło do wypadku z udziałem niedźwiedzia. Niby to właściwie bezpieczne miejsce, ale jak pokazuje życie - tu nie ma miejsc bezpiecznych w 100%. Drogę spowija mgła, znów jest klimatycznie. Poniżej widać zarówno statki pasażerskie, jak i norweski okręt wojenny zabezpieczający dzisiejsze święto. Na drodze spotykamy renifery, a dalej dużą grupę turystów robiących im zdjęcia.






Mijamy miejsce ćwiczeń straży pożarnej, droga zawija się w górę w kilka serpentyn. Tu mgła jeszcze gęstnieje, robi się nieco surrealistycznie. Niestety, obecność dużej ilości turystów w Longyearbyen powoduje, że co chwila podjeżdża jakiś autokar i wysypują się kolejne grupy. Jednak gdy podchodzimy pod wejście do Globalnego Banku Nasion, to akurat robi się pusto i idąca ze mną grupa ma chwilę na zdjęcia. Dzwonią też ci, co mieli tu dotrzeć taksówkami - raczej nie ma szans, wszystkie są zajęte.




Ruszamy w dół, teraz musimy obejść od wschodu lotnisko i dojść na wybrzeże. Z góry widać jakieś psie zaprzęgi, przygotowujące się do startu. Docieramy do drogi asfaltowej, ale podążamy dalej szutrówką wzdłuż brzegu. Jest tu sporo ptaków, można zrobić sporo ciekawych zdjęć. Jeszcze kilkaset metrów i wchodzimy na kemping. Po wypadku z 2019 roku został otoczony elektrycznym ogrodzeniem, które może działać odstraszająco, ale oczywiście nie zabezpieczy całkowicie przed niedźwiedziami. Trójka zainteresowanych rozmawia z aktualnym zarządcą. Dziś jest bardzo miły dzień do kąpieli, woda ma aż 8 stopni. Muszą jednak wejść do wody nago i zanurzyć się z głową, by było zaliczone i dostali dyplomy. 







Idziemy nad morze, śmiałkowie wchodzą po śliskich kamieniach. Szybkie zanurzenie i jeszcze szybsze wyjście. Zaliczone! Pora się ubierać i wracać, bo nasz trekking przeciąga się czasowo. Wracamy już asfaltówką, dwie osoby jak się okazuje dotarły też do Banku Nasion taksówką, a potem też na kemping, by zaliczyć kąpiel. Zmęczeni dochodzimy do miasta. W nogach 15 km. Ja jeszcze idę do sklepu oddać karabin. Potem już do hotelu po bagaż z przechowalni, akurat zbiera się całość grupy. Okazuje się że zgubioną rano rzeczą był paszport, na szczęście został odnaleziony.


Na głównej ulicy jest pełno ludzi, są jakieś przemówienia, potem zaczyna się koncert. Po zameldowaniu się w hotelu ludzie idą na obiad, ja wracam zobaczyć uroczystości. W końcu mija równo 100 lat, wydarzenie niezwykłe i niecodzienne, chce to zobaczyć. Znów spotykam Magdę, która jako dziennikarka miała już kilka spotkań, w tym z księciem. Chwilę rozmawiamy, dostajemy darmowe ciasto pieczone specjalnie na tą okazję i kawę. 





O godzinie 15 muszę odprawić kilka osób na wyjazd na psie zaprzęgi. Bus po nich przyjeżdża punktualnie. Mają wrócić za kilka godzin. Trzy osoby, już prywatnie, idą pojeździć na quadach. Ja mam chwilę dla siebie, ruszam więc piechotą w górę, do Nybyen. Chcę się spotkać z Dominiką, rok temu jakoś się rozminęliśmy. Niestety, gdy docieram na miejsce to zastaję tylko jej męża. Ona ma urwanie głowy, bo jeździ ostatnio na taksówce, a dzisiejszy dzień jest bardzo obłożony. Szkoda, ale pewnie wrócę za rok, to się spotkamy.

Dochodzę do granicy miasta, gdzie stoi znak z niedźwiedziem polarnym i tablice informujące o nich. Robi się coraz lepsza pogoda, co przy powrocie pozwala na zrobienie wielu dobrych zdjęć. Zahaczam jeszcze o okolice hotelu Polar Lodge - tu jest przyjęcia dla księcia i premiera, tu znów kręci się policja. Schodzę w dół, docieram do pokoju. Trochę się nudzę, obrabiam zdjęcia na laptopie. Ewa dziś wraz z synami rusza na wypad na przedłużony weekend do południowej Finlandii, więc cały czas jestem z nią w kontakcie. 







W końcu kolacja i znów jakiś pyszny burger z łosia. Ludzie którzy byli na psich zaprzęgach i na quadach wrócili zachwyceni. Znów jakieś doskonałe kraftowe piwa z lokalnego browaru. Znów bardzo fajne integrowanie się z grupą i omówienie planu na ostatni dzień. W pokoju czekam prawie do północy. Ewa doleciała do Helsinek, ale ma dojechać do Lahti, muszę wiedzieć, że dotarła bezpiecznie. W końcu jest wiadomość. O północy robię jeszcze zdjęcie ukrytego za chmurami słońca ponad horyzontem.


Dzisiejszy dzień będzie dla mnie sporą niewiadomą. Nie płynąłem tu jeszcze z Rosjanami, nie wiem na ile rzetelni będą. Pakujemy się tak, by o 8 rano być przed hotelem. Rosjanie są nawet kilka minut wcześniej. Pakujemy się w dwa busiki, nasze bagaże mają przechować u siebie w czasie gdy my popłyniemy do Pyramiden. Sprawnie jedziemy do portu i schodzimy na pokład małego stateczku. Nasza grupa mieści się tu z trudem, bez wygód, ale z pewnością przygodowo. Kapitan, będący jednoosobową załogą to młody człowiek, słabo mówiący po angielsku, ale bardzo przyjazny. Profesjonalnie odbija od nabrzeża i dodaje gazu. Jestem zdziwiony szybkością łodzi, myślałem, że będziemy wlec się godzinami, a tymczasem płynie ona równie szybko jak "Polargirl" czy "Bard". Co prawda jest o wiele mniejsza, więc silniej nią buja na falach i o wiele bardziej chlapie. Prawie cały rejs spędzam na pokładzie, nie odpuszczając okazji do zdjęć. Zauważam, że moja bateria w aparacie traci moc... cholera, mogłem ją podładować wczoraj. A muszę mieć rezerwę na Pyramiden.



Zawijamy do zatoki Skansbukta, tak samo jak pływały tu normalne pasażerskie jednostki. Tu jest wrak łodzi, jest tu również jakiś większy obóz, pewnie jakaś wyprawa badawcza. Cieszę się, że rejs do Pyramiden w zasadzie nie różni się niczym od tych jakie znałem dotąd, poza może wygodami. Wyjmuję już baterię z aparatu i grzeje ją pod kurtką, by odzyskała nieco pojemności. Przed nami wyłaniają się już zabudowania Piramidy, mamy jeszcze z 30 minut rejsu i będziemy. 








Zwalniamy, wszyscy wychodzą na pokład. Nasz sternik sprawnie przybija i cumuje łódź. Wychodzimy na pomost, gdzie wita nas młoda przewodniczka, Diana. Jest naprawdę sympatyczna, opowiada bardzo barwnie o wszystkim. Idziemy piechotą do miasta, lekko zwalniam jej tempo, bo wiem, że niektóre osoby nie będą nadążać, ja broni nie mam i nie jest wskazane rozciąganie się grupy. Mijamy charakterystyczny czerwony pomnik z symbolem miasta i napisami Пирамида i Pyramiden. Stoi tu wagonik kopalniany z ostatnią wydobytą toną węgla. Po 1996 roku, gdy miała miejsce katastrofa lotnicza pod Longyearbyen, w której zginęło 141 osób, czyli spora część populacji miasta, i zakończeniu wydobycia węgla w 1998 roku osada została opuszczona. Obecnie jest miastem duchów, pełniącym role turystyczne od 2007 roku, gdy Rosjanie powrócili tu, zaczęli jakąś odnowę, zaadoptowali jeden budynek na hotel i przywrócili energię. Latem jest tu kilkanaście osób obsługi, zimą załoga jest zredukowana do sześciu mężczyzn.





Mijamy hotel, mijamy dom który w latach świetności miasta był zasiedlony przez rodziny z dziećmi i nosił miano "domu wariatów". W czasie nocy polarnej dzieci same nie mogły wychodzić na zewnątrz, było to zbyt niebezpieczne. Bawiły się więc w tym budynku - krzycząc, śpiewając, jeżdżąc na rowerach. Nic dziwnego, że dostał taką nieformalną nazwę. 




Zwiedzamy budynek kantyny i stołówki. Byłem już w nim kilka razy, więc robię tylko kilka zdjęć. Już tak mnie to nie rusza. Kantyna działała cały czas, 24 godziny na dobę i wydawała posiłki dla każdego kto chciał. Nic dziwnego, że za czasów ZSRR, to arktyczne miasto było jednym z wymarzonych miejsc do pracy. Ludzie po kilku latach zarabiali takie pieniądze, że mogli sobie kupić mieszkanie i samochód.



Idziemy do kolejnego budynku - przedszkola połączonego ze szkołą. Dzieci było sporo, ale nie aż tak dużo. Klasy były łączone. Część rzeczy zachowała się w bardzo dobrym stanie, są podręczniki, dzienniki, mapy ścienne czy zabawki. Jest też mozaika wyklejona z odcinków drutu, która zawsze na mnie robi ogromne wrażenie.





Kolejny budynek to zwykły blok mieszkalny, ale dla samotnych mężczyzn. Podobny, osobny, był dla kobiet. Krążą legendy, że były połączone podziemnym korytarzem, ale oczywiście nikt na to by się nie zgodził. W budynku większość wyposażenia zniknęła, ale Diana pokazuje nam ciekawy pokój. Mieszkało tu dwóch zupełnie innych ludzi. Jedna połowa pokoju jest pokryta zdjęciami roznegliżowanych kobiet i zachodnimi plakatami. A druga symbolami religijnymi, ikonami i krzyżami. Jak ci ludzie ze sobą wytrzymywali? Jakoś musieli. Idziemy jeszcze na dach budynku, skąd pięknie widać panoramę miasta.



Kolejny budynek to główny kompleks kulturalno-sportowy. Zanim tam jednak dojdziemy, to fotografujemy znak z symbolem niedźwiedzia polarnego, lokalne logo przedsiębiorstwa Arktikugol (czyli arktyczny węgiel). Wszyscy obowiązkowo też fotografują pomnik Lenina wpatrzonego w lodowce. W głównym budynku idziemy na salę gimnastyczną oraz do sali kinowej, a także magazynu filmów. Diana otwiera jedną z metalowych kaset i pokazuje nam taśmę. O dziwo, mimo niemal całkowitego zamarcia ruchu turystycznego, przychodzi inna dziewczyna z hotelu i obsługuje sklepik z pamiątkami. 







Widzę, że grupę męczy już chodzenie po budynkach. To jednak inny typ ludzi niż eksploratorzy znani mi z licznych wyjazdów do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Mimo iż Piramida jest podróżniczą perełką, doskonale zachowanym opuszczonym miastem, to mało kto stara się dogłębnie ją eksplorować. Ale tak czy siak idziemy jeszcze do budynku gdzie są dwa baseny. Większy był dla dorosłych i organizowano tu nawet małe "arktyczne igrzyska". Mały był rzecz jasna dla dzieci.




Ostatni budynek to biura kopalni. Również ciekawe miejsce, gdzie nadal jest pełno dokumentów, sterownia, gabinet dyrektora czy pomieszczenia gdzie pracowali towarzysze z KGB, podsłuchujący i szpiegujący wszystkich. Oczywiście, ludzie którzy tu docierali byli już wstępnie wyselekcjonowani, bo mogli mieć bezpośredni kontakt ze "zgniłym kapitalistycznym Zachodem". Ale dodatkowo ich pilnowano, by przypadkiem nie uciekli z tego rajskiego zakątka i nie poprosili o azyl w Longyearbyen. 



Pora na obiad, więc wracamy do hotelu. Widzę, że załoga jest właściwie stała, wszystko obsługuje Katrina, która jest tu od kilku lat. Rozmawiam chwilę z Dianą, skąd w ogóle pomysł by tu być. Okazuje się, że dziewczyna pochodzi z Pietrozawodska położonego nad jeziorem Onega, w rosyjskiej Karelii. Przyjechała kiedyś do Barentsburga, potem tu i stwierdziła, że to jest miejsce gdzie czuje wolność i spokój. Zna świetnie angielski, mogłaby pracować gdzieś poza Rosją i prowadzić normalne w naszym rozumieniu życie, a wybrała arktyczne pustkowia, skazana na ciągłą obecność kilku osób. Ale skoro jest zadowolona, to czemu nie? U nas też ludzie "rzucali wszystko i jechali w Bieszczady".



Do obiadu dochodzą różne piwa. Zerkam na zegarek i szybko liczę, że dużo czasu mieć nie będziemy na dalszą część spaceru. Zapewne też zabraknie chęci u części osób. I tak jest, mając tylko około 45 minut na spacer, wolą zostać w hotelu. Ja biorę jeszcze cztery osoby i z inną przewodniczką idziemy obejść wschodnią część miasta - okolice kopalnianych kolejek, stację radiową i obecne budynki elektrowni. Dawna elektrociepłownia nie funkcjonuje. Prąd uzyskuje się ze spalania oleju, a ciepło z węgla. Co ciekawe, pochodzi on z Barentsburga, gdzie do teraz trwa wydobycie. Ale nie ma pełnej automatyzacji, musi być dorzucany ręcznie, jak na XIX-wiecznym parostatku. Wracamy do hotelu po "Broadwayu" czyli deskach osłaniających rury. Tu już czeka busik, który zawiezie nas do portu.



Ubieramy się, ludzie nadają jeszcze kartki które za kilka miesięcy dotrą do Polski. Po kilku minutach jesteśmy w porcie i żegnamy się z przewodniczką. Wsiadamy na nasz stateczek i odpływamy. Kierujemy się w stronę lodowca Nordenskiöldbreen, tak samo, jakby to robił normalny statek. Fajnie, rejs nie jest tylko i wyłącznie podwózką do Pyramiden, ale ma też elementy widokowe. Dopłynięcie do lodowca, który cały czas rośnie i rośnie w oczach trwa dobre 40 minut.

Nasz sternik zatrzymuje się około 500 m od czoła ogromnej ściany lodowych seraków. Nordenskiöldbreen to tylko jeden z jęzorów, później łączy się z innymi i ciągnie aż na północny skraj wyspy. Ten obszar jest jednak o wiele mocniej zlodowacony niż Isfjord, objęty nadal wpływem Golfsztromu. Ponad lodem sterczą imponujące nunataki, czyli szczyty górskie całkowicie otoczone lodowcem. Robimy sporo zdjęć, potem jeszcze podpływamy z prawej strony. Mam wrażenie, że lodowca ubywa z roku na rok, znów lodowa ściana jest jakby dalej. 





Ruszamy w końcu do Longyearbyen. O ile w rejonie Pyramiden panuje ładna pogoda, to przed nami zaczyna się obszar deszczu. Robię jeszcze jakieś zdjęcia, ale bateria pada mi definitywnie. Chowam ją pod kurtkę, ogrzewający tylko po to, by starczyło na kilka zdjęć, gdyby pojawił się w polu widzenia niedźwiedź polarny. Rejs zaczyna mnie nużyć, siadam, ale przy otwartych drzwiach do kabiny. Mimo że mam na sobie kurtkę, czapkę, rękawiczki, a kaptur zaciągam szczelnie, to i tak marznę coraz mocniej. To że przysypiam też mi nie pomaga. 

W końcu zatoka Adventfjorden i powoli zbliżamy się do portu. Mijamy wychodzący właśnie w morze polski jacht "Oceania". Dobijamy do nabrzeża, tu jakoś znów się ożywiam. Rosjanie są z busikami, od razu wiozą nas na lotnisko. Żegnamy się, dziękuję, bo całe przedsięwzięcie zorganizowali profesjonalnie, nie wiem czy nie lepiej od Norwegów. Domyślam się że w tak martwym sezonie zależy im na pieniądzach i turystach, ale spodziewałem się znacznie oschlejszego przyjęcia.


Na lotnisku przebieramy się w normalne ubrania, na automatach odprawiamy się, tu nie ma problemu z wydrukowaniem kart pokładowych. Bagaż nadajemy na zautomatyzowanej lini, zaraz po jej otwarciu. Jako jedni z pierwszych idziemy na odprawę bezpieczeństwa. I tu robi się nagły problem. Pani z mojej grupy gubi paszport. Wrzuciła go do kuwety jadącej przez skaner, rzeczy wyjechały, ale paszport nie. Może ktoś go przypadkiem wziął? Ale przed nami były może 3 inne osoby, mała szansa. Każdy z nas sprawdza plecak. Sprawdzamy podłogę, wszystko. Nie ma, jak kamień w wodę. Proszę by nadali komunikat głosowy, by inni ludzie przeszukali własny bagaż, ale jakoś nie chcą tego zrobić, tylko znów mnie odsyłają do ochrony, by oni przejrzeli monitoring. Zgadzają się, ale dopiero jak zakończą całą odprawę, co trwa bardzo długo. Martwię się, wymyślam plan awaryjny, kontaktuję się ze swoim szefem. Ochrona mówi mi, że przeskanują wszystkie kuwety. Nic, nie ma nigdzie. W końcu jej szef idzie przeglądać kamery. Trwa to długo. Pozostali jeszcze raz patrzą, jeden nawet wczołguje się pod skaner i... jest! Okazało się, że paszport utkwił w środku. Jakim cudem wyskoczył z kuwety? Prawdopodobnie zderzyła się z inną i wstrząs go wyrzucił. Dziwne, że tylko paszport, a nic innego. Kamień spada mi z serca, nie mówiąc o pani, której cała sytuacja dotyczyła.

Akcja z paszportem zajęła tyle czasu, że właściwie od razu idziemy do boardingu. Lotnisko obsługuje jeden samolot, więc szybko wsiadamy, kołujemy i startujemy. Jest 22:30, ale oczywiście razi ostre słońce. Szybko zasypiam. Dzień był długi i pełen wrażeń, a mnie porządnie wywiało. Budzę się dopiero przy lądowaniu w Oslo. Tu dość długi marsz przez lotnisko, kolejna odprawa paszportowa. Zanim dojeżdżają nasze bagaże, mija dobre pół godziny, jest niemal druga w nocy. I to wreszcie prawdziwej nocy, po raz pierwszy od kilku dni jest ciemno. O tej godzinie nie jeżdżą autobusy do naszego hotelu, więc muszę zamówić taksówki, używając do tego automatu na lotnisku. Robię błąd, nie wiedząc jakie będą te pojazdy i uznawszy, że to osobówki, zamawiam trzy. Okazuje się że podjeżdżają minivany, ale na szczęście jeden z nich mogę odwołać. Oczywiście, taksówkarze to Ahmed i Mohammad, jakoś się idzie z nimi dogadać, ale cena na taksówki jest jak to w Norwegii mocno wygórowana. Nie było jednak wyjścia. W hotelu szybko się meldujemy i idziemy spać.


Rano zbieramy się o 7:30 na śniadaniu. Na lotnisko pojedziemy normalnym autobusem, będzie tu o 8:10. Też nie jest tani, ale jednak o wiele tańszy niż taksówki. Dojazd to czas poniżej 10 minut. Na lotnisku okazuje się, że można z automatu odprawić się na wiele różnych, nawet egzotycznych lini. Na LOT oczywiście nie, bo po co takie ułatwienie? Stoimy w długim ogonie, obsługuje jedna kobieta, trwa to wieki. Potem na szczęście podchodzi druga, kolejka przyspiesza, ale potem znów zwalnia, po pierwsza ma jakiś problem z odprawieniem kilku arabskich pasażerów. Nie wiemy o co chodzi, ona gdzieś dzwoni, nic się nie dzieje. A do lotu godzina, za nami jeszcze dużo ludzi. Norwegia nie pierwszy raz na lotniskach zaskakuje mnie w taki mało przyjemny sposób. W końcu my, na szczęście idzie szybko. Ale znów efekt taki, że kontrola bezpieczeństwa, kilkanaście minut i boarding. Mimo, że byliśmy ponad 2 godziny przed lotem.

Sam lot przebiega spokojnie, choć jest to mały Embrarer 190. Po starcie widzę charakterystyczną sylwetkę Gaustatoppen, najwyższej góry Telemarku. Jak później sprawdzam, odległość wynosiła 161 km, całkiem sporo. Lekko przysypiam, budzę się na zniżaniu. Widzę Płock i zakłady Orlen, mijamy potem Warszawę od zachodu, zataczamy pętlę nad Górą Kalwarią i wreszcie lądowanie. Chwila oczekiwania, wyjście z samolotu. Bagaże pojawiają się po 15 minutach. Żegnam się z grupą, dziękujemy sobie za udany wyjazd. Wsiadam w autobus, potem w samochód i docieram do swojego mieszkania. Ależ gorąco! Jest 30 stopni! Odwykłem od takich upałów.


Wyjazd, mimo że miał bardzo mocno zmieniony plan, co mogło nawet spowodować jego odwołanie, gdyby ludzie się wycofali, okazał się bardzo udany. Udało się dotrzeć do Piramidy, udało się wejść do kopalni, udały się fajne trekkingi. Grupa była bardzo zgrana i zupełnie bezproblemowa. Oprócz przygody z zagubionym paszportem nie było żadnych zgrzytów. Dodatkowo poznałem Sergiusza i Magdę, bardzo pozytywnych ludzi mających doświadczenie z krajami północy - dzięki ich opowieściom wyjazd był jeszcze ciekawszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz