Na początku roku trafia mi się wyjazd służbowy do Zakopanego - realizacja transmisji z Pucharu Świata w skokach narciarskich. Trzydniowy pobyt w stolicy polskich Tatr pozwala na realizację kilku niewielkich górskich wycieczek, a może nawet czegoś nieco poważniejszego. Zobaczymy ile będę miał czasu wolnego. Zabieram jednak górską kurtkę, spodnie, kijki, raki i czekan.
W czwartek, mimo pięknej pogody nie mam już energii na nocny spacer po górach. Pół dnia jazdy i nieco pracy powoduje, że zmęczenie dopada mnie skutecznie. Jednak kolejnego dnia, gdy pogoda okazuje się tak samo słoneczna, postanawiam wieczorem wybrać się na Gubałówkę. Niemal co roku, gdy jestem w Zakopanem na skokach, robię sobie taki spacer, bo to idealne by wieczorem się dotlenić. Po pracy od razu wracam do hotelu i kilka minut po godzinie 20 ruszam w dół Zakopanego. Przecinam pełne ludzi Krupówki, dochodzę do dolnej stacji kolejki. Przechodzę przez mostek i ruszam pod górę, szlakiem przez tzw. Walówkę. Najpierw jest tu goły asfalt, ale potem zaczyna się zlodowaciały śnieg. Postanawiam założyć raki, które przezornie wziąłem. Nie ma sensu się ślizgać. Od razu idzie mi się lepiej. Jestem coraz wyżej, wchodzę do lasu, kawałek idę tylko w świetle czołówki, bo nie dociera tu blask Zakopanego. Potem już skręt w lewo i jeszcze kilkanaście minut marszu. Mijam maszt przekaźnika telewizyjnego i dochodzę na grzbiet Gubałówki. Na balustradzie tarasu widokowego ustawiam aparat, wykonuję kilka zdjęć z dłuższym czasem naświetlania. Ciężko... świeci księżyc bliski pełni, Zakopane oświetlone jest bardzo mocno, a w dodatku Wielka Krokiew jest non-stop iluminowana. Na zdjęciach wychodzi zupełnie przepalona. No nic, ruszam z powrotem.
Koło przekaźnika warunki do fotografii są nieco lepsze. Ustawiam aparat jeszcze raz. Tym razem wychodzi ciekawe zdjęcie Tatr i wiszącego nad nimi gwiazdozbioru Oriona. Jeśli tylko jest dobra pogoda, to Gubałówka jest wdzięcznym miejscem na fotografowanie nieba nad górami.
Ruszam w dół, teraz już się nie zatrzymując. W dół oczywiście idzie się o wiele szybciej, szczególnie że śnieg jest idealnie zbity i raki trzymają bardzo mocno. Po 20 minutach jestem już na dole. Zdejmuję raki, teraz już tylko dojście do hotelu, niemal u wylotu Doliny Białego. Na miejscu jestem około 22:30. Ot spacerek, ale fajnie było się ruszyć. Kładę się zaraz spać, bo następną wycieczkę planuję na rano, chcę być na wschód słońca na jakimś szczycie. Czyli wstać muszę o 5.
Rano czuję jeszcze w nogach wczorajszy spacer, ale nie ma co marudzić. Chce wejść na Wielki Kopieniec, co wymaga przejścia sporego dystansu, a na szczycie chcę być przed 7:30. Ruszam kilka minut po piątej i idę żwawym krokiem przez uśpione Zakopane. Mam tylko kijki, aparat i raki zapięte do paska od futerału. Po prawie godzinie marszu docieram do Jaszczurówki, do wylotu Doliny Olczyskiej. Tu już wchodzę w las, robi się zupełnie ciemno, więc zapalam czołówkę. Jestem zupełnie sam, widzę że niebo zaczyna już jaśnieć, ale jest nadal noc. Nie byłem w tej dolinie od wielu lat i dość szybko zaskakuje mnie całkowita zmiana wyglądu jaki miałem w pamięci. Dolina jest teraz jednym wielkim wiatrołomem, a kiedyś całość szlaku wiodła lasem. Wiem że w innych dolinach - Kościeliskiej, Chochołowskiej czy Małej Łąki jakiś czas temu były katastrofalne halne, ale nie spodziewałem się że i tu. To ułatwia co prawda marsz, bo przebieg drogi widać daleko przede mną. Robi się też coraz jaśniej.
Idę w zasadzie bez zatrzymań, mijam Polanę Olczyską i tu zaczyna się nieco bardziej strome podejście, a po kilkuset metrach i las. Tu zakładam raki, bo robi się ślisko. Wkrótce wychodzę na Halę Kopieniec, skąd zaczyna się ostatnie, strome podejście na szczyt. Kilkanaście minut i melduję się na Wielkim Kopieńcu. To jeden z ładniejszych widokowo szczytów reglowych, dobrze prezentują się niezbyt odległe polskie Tatry Wysokie, choć i widok na Kasprowy Wierch, Kopę Kondracką, Małołączniak czy Giewont są niczego sobie. Doskonale też widać pokryte mgłami Podhale, i nieco bardziej odległe pasma górskie jak Pieniny, Beskid Sądecki, Gorce, Babią Górę i Beskid Żywiecki. Teraz słońce własnie wschodzi, więc wyższe szczyty zaczynają się mienić kolorami różowym i pomarańczowym. Samego słońca nie widać, chowa się jeszcze za masywem Koszystej. No nic, pora wracać.
Zejście jest już szybkie, robię tylko kilka zdjęć. W dolinie zdejmuję raki i ruszam jeszcze szybciej. Nie ma sensu już się zatrzymywać, robię się coraz bardziej głodny, bo to już 4 godzina wycieczki, a ja nic nie jadłem. W końcu jestem w Jaszczurówce. Rany, do hotelu jeszcze godzina... ale zaraz, tu jest przystanek, a z rozkładu wynika, że autobus będzie za kilka minut.
Wsiadam i bardzo szybko docieram na górne Krupówki. Stąd do hotelu mam kilkanaście minut, to już formalność. Dochodzę akurat na śniadanie. Wycieczka okazała się bardzo fajna i piękna widokowo, udało mi się zrobić sporo ciekawych zdjęć.
Ostatniego dnia niezbyt chce mi się znów wstawać o 5 rano, więc postanawiam zrobić spacer wieczorem. Myślę o Nosalu, ale w sumie... jest sens? Ani nie będzie specjalnych widoków, kawałek do przejścia jest... lenistwo ze mnie wychodzi i postanawiam skrócić trasę do Antałówki. Zupełny spacerek, ale też robię kilka zdjęć gór i rozświetlonej Wielkiej Krokwi.
Następnego dnia rano powrót do Warszawy. Wyjazd służbowy, więc czas miałem maksymalnie do 12 każdego dnia i dopiero po 20, co nie pozwoliło na żadną dłuższą górską wycieczkę. Szkoda, bo pogoda przez cały czas była wspaniała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz