wtorek, 28 stycznia 2025

Zimowa wyprawa na Lofoty

Styczniowy wypad na daleką północ był w planach już od dość dawna. Wymyśliła go Ewa, dla której był to raczej punkt do odhaczenia z ciekawych miejsc, ale zdecydowanie wolała zimę, tak aby nie było tłumów turystów. Lofoty są taką norweską perełką, z roku na rok przyjeżdża tam coraz więcej ludzi. Mimo, że na północy Skandynawii bywałem kilka razy, to jednak zimą jeszcze nie. Nie zgodziłbym się też nigdy, by Ewa pojechała tam sama z synami i musiała zmagać się z oblodzonymi i zasypanymi drogami i tysiącem innych problemów. Czasem potrzeba po prostu męskiej siły, by np. wypchnąć auto z zaspy. Poza tym sam chciałem te miejsca zobaczyć tak surową porą roku. Położenie archipelagu za kołem podbiegunowym (co nie jest równoznaczne z Arktyką, co niektóry próbują na siłę lansować) sprawia, że można tam zawsze liczyć na spektakularne zorze polarne. Spodziewamy się ujemnych temperatur, ale liczymy, że wpływ Golfsztromu będzie odczuwalny i nie będzie to taka zima jak np. w Finlandii, gdzie bywa -30 stopni i zimniej. Plan z założenia musiał być napięty, bo skomasowany w weekend i uwzględniający niezwykle krótki o tej porze roku dzień.

Przyjeżdżam do Brzeszcz w środę po południu, załatwiam zakupy, wieczorem pakujemy się. Jutro o 13 mamy lot z Krakowa do Oslo, a potem, po trzygodzinnym oczekiwaniu, kolejny lot na lotnisko Evenes, które leży pomiędzy miastami Harstad i Narvik. Mamy nocleg w pobliżu lotniska i wynajęty samochód. Niestety niepokoją nas prognozy pogody, bo zapowiadane są mgły, a mgły plus lotnisko w Krakowie, to niemal pewne problemy - opóźnienia lub odwołania lotów. Drugi co do wielkości port lotniczy w Polsce ma pechowe położenie i od zawsze nie ma odpowiedniego ILS-a, który umożliwia lądowania w dowolnych warunkach pogodowych. Stąd jego wieczne i niekończące się kłopoty. Jednak prognozy mówią o zanikaniu mgieł od jutrzejszego południa.

Rano w czwartek rzeczywiście sytuacja nie wygląda wesoło. Mgła jak mleko, widoczność na 50 metrów. No ale nie jesteśmy w Balicach, musimy dojechać do nich 70 km, może tam jest lepiej? Jednak Flightradar24 i strona lotniska nie pozostawiają złudzeń. Nic nie wystartowało, nic nie ląduje, samoloty krążą w holdingu. Niektóre lądują w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie. Ale są i takie, co wracają do miejsca startu, jak np. samolot który przyleciał z Helsinek, polatał godzinę nad Krakowem i wrócił do Helsinek... już widzę radość jego pasażerów. Oczywiście na lotnisko jedziemy, licząc na zmianę warunków. Nasz samolot w końcu pojawia się na Flightradar24, startuje z Oslo. Docieramy na Balice, szybko przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa. Na lotnisku dzieją się dantejskie sceny. Jako, że od rana nic nie wystartowało, to ludzi przybywa, nie ma gdzie usiąść, zajęte jest każde wolne miejsce na podłodze. Sami znajdujemy nieco przestrzeni przy bawialni dla dzieci. Nasz samolot zbliża się i jako jeden z pierwszych podejmuje próbę lądowania. Trzymamy kciuki, nawet przedwcześnie cieszę się, że usiadł... ale jego pułap nad pasem schodzi do 300 stóp i zaczyna rosnąć.... cholera, odszedł na drugi krąg. Kolejna próba - taki sam efekt. Samolot odlatuje do Katowic, gdzie bezproblemowo ląduje. W międzyczasie pasażerowie z innych rejsów są proszeni o przechodzenie do wyznaczonych miejsc przed terminalami, skąd autokary zabiorą ich do Katowic na inne przesunięte tam loty. Ciekawe, że zorganizowano aż taką liczbę pojazdów, przecież to są setki ludzi. Liczymy, że ten nasz, który został przesunięty na późniejszą godzinę, jednak wystartuje z Katowic, przyleci do Krakowa i polecimy. Niektóre samoloty tak robią, jakimś nawet udaje się wylądować. Ten nasz w końcu startuje, ale znów to samo. Robi dwa nieudane podejścia, zwiększa pułap lotu i wraca do Oslo. No super po prostu... lot zostaje odwołany i Ewunia dostaje maila, że zostaje przeniesiony na jutro. Jak i dziesiątki innych. Samoloty polatały, pokrążyły i niemal nikt nigdzie nie poleciał. Ile pieniędzy zmarnowano, ilu ludziom zepsuto plany, ile setek ton paliwa spalono na próżno, tylko dlatego, że lotnisko nie ma właściwego wyposażenia. Wkurzeni wracamy na parking i po pięciu godzinach spędzonych na lotnisku musimy wrócić do domu. Robimy szybką naradę, nieco zmieniamy plan wyprawy, udaje się odwołać jeden z noclegów, a w dodatku zarezerwować na ostatnią chwilę inny na jutro. Ja dzwonię do wypożyczalni samochodów, gdzie też udaje mi się dogadać, by okres wypożyczenia skrócili o jeden dzień. Prognozy na jutro są dobre, więc raczej jednak dotrzemy.  

 

W piątek rano pogoda jest piękna. No teraz to już musi się udać! Dziś lot jest nieco później, co daje nam tylko godzinę na przesiadkę w Oslo. Mało czasu, nawet jak jesteśmy z bagażem podręcznym. W razie czego jest jeszcze jeden lot do Narviku, ale bylibyśmy bardzo późno. No nic, nie mamy na to wpływu, lot realizuje jedna linia, jest łączony i liczymy, że na nas zaczekają w razie czego. W dobrych humorach jedziemy do Balic. Okazuje się jednak, że przyleciały jakieś delegacje na obchody 80-tej rocznicy wyzwolenia obozu zagłady Auschwitz, przed lotniskiem jest ogromny korek i pan z obsługi parkingu nie ma jak nas dowieźć. Daleko nie ma, więc wysiadamy i idziemy piechotą. Sprawna odprawa bezpieczeństwa, tym razem samolot jest o czasie. Start jednak opóźnia się o 15 minut i zaczynam się niepokoić o przesiadkę, szczególnie, że siedzimy w ostatnim rzędzie i jeśli nie podstawią schodków z tyłu, to będzie problem. Dwie godziny lotu mijają normalnie, dolatujemy już po ciemku. 

W Oslo jest śnieżyca, całe lotnisko Gardermoen zasypane jest białym puchem. Tu jednak są najnowocześniejsze systemy ILS, samoloty wykonują operacje normalnie. Oczywiście schodków nie podstawiają, wysiadanie jest strasznie długie, mimo apelów załogi, by puścić tych, co mają loty transferowe. Norwegowie nie rozumieją, że apelowanie nic nie zmieni, bo każdemu się spieszy. Nawet w ich idealistycznym społeczeństwie to nie działa, trzeba po prostu tak posadzić ludzi w samolocie, by ci co mają mało czasu na przesiadki wyszli pierwsi. W dodatku nasz terminal jest na drugim końcu. Zostało 20 minut. Lecimy biegiem, ale czuję, że nie ma szans. Jednak rzut oka na tablicę... nasz lot z 17:55 jest opóźniony i przesunięty na 18:18. Jest szansa. Dobiegamy wreszcie do naszego gate'u, gdzie okazuje się, że boarding nawet się nie rozpoczął. Chwila oddechu, dzwonie nawet na kemping, gdzie mamy pierwszy nocleg, aby upewnić się, że jak dotrzemy około 23, to ktoś nam wyda klucz. Tak, mamy się nie martwić, klucz będzie w zamku. Uff... chwila ulgi. Wsiadamy do samolotu, ale lot opóźnia się jeszcze bardziej, bo samolot musi przejść procedurę odladzania. Wreszcie start.


Lot trwa około 1,5 godziny, nieco próbujemy podsypiać, ale nic z tego, bu na siedzeniu za nami leci malutkie dziecko i drze się wniebogłosy. Coś okropnego, mamy dość, no ale co można zrobić? Nad Narvikiem jest bezchmurnie, w czasie zniżania Ewunia dostrzega zorzę polarną! Spróbujemy ją sfotografować z ziemi. Załoga ostrzega, że lotnisko jest bazą wojskową (stacjonują tu m.in. F-35) i jest zakaz fotografowania płyty i urządzeń. Ciemno i tak, wiele nie widać, poza licznymi hangarami. Na szczęście terminal jest malutki, tym razem są schodki z przodu i tyłu, więc wysiadanie idzie sprawnie. No i na miejscu jest -10 stopni, duża różnica.

W terminalu podchodzę do stanowiska Hertza. Załatwienie formalności z samochodem to kwestia kilku minut. Idziemy na parking i odnajdujemy nasza Toyotę. Zwykła, osobowa hybryda, ale nowiutka, na liczniku ma... 300 przejechanych kilometrów. Musze ją jeszcze oskrobać, bo jest solidnie zamarznięta. W końcu ruszamy.

Ewunia zwraca uwagę, że rzeczywiście, na niebie widać wstęgę zorzy polarnej. Z początku jakoś mi to nie pasuje na zorzę, bo jest niemal stacjonarne, wygląda jak rozwiana smuga kondensacyjna po samolocie. Zatrzymujemy się na parkingu przy drodze. Nie no, to jednak zorza. Już pierwsze zdjęcia z aparatów rozwiewają wszystkie wątpliwości. Robimy dłuższą sesję, bo niebo czyściutkie, zorza bardzo ładna, choć rzeczywiście niemal nieruchoma, a prognozy zachmurzenia na kolejne dni są takie sobie. Co ciekawe, aktywność zorzowa jest bardzo niska, a mimo to ona jest, co dobitnie wykazuje, jaki potencjał mają te rejony. W końcu marzniemy porządnie, więc ruszamy dalej.




Mamy do przejechania około 70 km. Z początku jest tu sporo zabudowań i ograniczeń do 50 km/h, w dodatku są remontowane odcinki drogi. Potem wjeżdżamy bardziej w góry, w jakieś kompletnie bezludne tereny. Widać mało, ale zorza nadal jest zauważalna. Po dobrej 1,5 h jazdy docieramy do skrętu w drogę nr 85 i kawałeczek dalej jest nasz kemping w Gullesfjord. Ludzi sporo - w jakiś kamperach, hyttach, a nawet i w namiotach! Co prawda tu jest nieco cieplej niż na lotnisku Evenes, ale nadal jest mróz. Że też ludziom się tak chce... Nasza hytta jest duża, klucz zgodnie z umową znajdujemy w zamku, ale i tak po chwili pojawia się właściciel kempingu. Dostaliśmy nawet większy domek niż zamawialiśmy, bo... akurat miał wolny, więc czemu nie. Fajne podejście. Kładziemy się szybko spać, jutro pobudka przed 8 rano. Zorzę nadal widać, ale to już mizerne resztki, ponadto jest tu za dużo świateł na fotografię.



Gdy wstajemy jest totalnie ciemno, choć na wschodzie niebo zaczyna delikatnie jaśnieć. Pogoda nadal jest bardzo dobra, brak chmur. Są tylko -3 stopnie, więc będzie raczej przyjemnie. Coś na szybko przegryzamy, pakujemy się do samochodu i ruszamy na zachód. 



O tej godzinie jedzie się bardzo dobrze, droga jest pusta, a choć leży na niej sporo śniegu, to nie jest ślisko. Mijamy szereg tuneli, z których najdłuższy liczy sobie 6 km. Docieramy nad zatoczkę, gdzie Ewa ma zaznaczoną pierwszą ciekawostkę. Raz że jest tu ładny widok, a rozwidniło się już na tyle, że da się zrobić zdjęcie, a dwa, że niedaleko stąd jest wrak jakiejś rybackiej łodzi. Silny wiatr powoduje jednak, że z dojścia do wraku rezygnujemy.


Kierujemy się dalej przez piękne, zimowe krajobrazy. Niemal dwie godziny jazdy mijają bardzo szybko i docieramy do Svolvær, dość sporej miejscowości jak na Lofoty. Jest tu sporo hoteli, tu zaczyna się sporo górskich szlaków, jest tu również przystań promowa. 



My skręcamy na południe przez nieco uśpione miasteczko, przejeżdżamy wysokim mostem na wysepkę, mijamy jakieś przetwórnie rybne i docieramy do falochronu. Zostawiamy samochód i dalej idziemy pieszo. Jest po 10 rano, słońce jest już nad horyzontem, ale nadal bardzo nisko i tylko jego promienie przebijają przez chmury. Wieje lodowaty wiatr. Robimy kilka zdjęć Fiskerkony - kobiecej rzeźby stojącej w pewnej odległości od brzegu. Widać stąd też odległe o ponad 100 km szczyty na norweskim wybrzeżu. Wracając zachodzimy pod drewniane konstrukcje, na których suszą się sztokfisze, czyli dorsze. Zapach ryb jest bardzo intensywny. A kawałek dalej - dawny bunkier baterii obrony wybrzeża. Pora pojechać do centrum. Tam też jest kilka ciekawych miejsc.








 

Wracamy tą samą drogą, w centrum stajemy pod marketem REMA-1000. Jednak kościoły nie są żadną perłą architektury i są raczej nijakie. Jako że dziś jest sobota, to musimy zrobić zakupy na resztę pobytu. Jakieś jogurty, pieczywo, gotowe dania z kurczaka, fish&chips i mrożona pizza. Tam gdzie dziś będziemy mieli nocleg ma być normalna kuchnia. Pora ruszać dalej, do niezbyt odległego Kabelvåg, gdzie też chcemy zobaczyć kilka ciekawostek. Po kilku kilometrach jazdy zatrzymujemy się przy ładnym kościele i idziemy kawałek dalej, gdzie są jakieś "królewskie" kamienie. Rzeczywiście, po chwili odśnieżania ukazują się naskalne napisy. Wracamy do samochodu i ruszamy dalej.




Naszym kolejnym celem jest miasteczko Henningsvær. Po kilku kilometrach jazdy drogą E10 skręcamy na południe. Mały przystanek, Ewunia fotografuje zatokę, która ma niesamowity, szmaragdowy kolor.


Tu już nawierzchnia jest oblodzona, więc jadę ostrożnie. Teraz są też najlepsze warunki świetlne do fotografowania, bo słońce stoi najwyżej i nawet momentami przebija się przez chmury. Ale mimo że mamy środek dnia, to słońce i tak jest bardzo nisko, co powoduje, że wszystko jest w bardzo ciepłych kolorach. Po pokonaniu kilku mostków z automatyczną sygnalizacją świetlną wjeżdżamy do miasteczka. Pusto, nie ma niemal nikogo, choć i tak tu są jacyś turyści, niemal wyłącznie o japońskich rysach twarzy. Jedziemy do miejsca, które występuje na niezliczonej ilości zdjęć - do boiska piłkarskiego położonego w skalnym zagłębieniu. Oczywiście najbardziej efektownie wygląda ono na zdjęciach wykonanych z dronów, my idziemy na najwyższe skały i fotografujemy je z różnych miejsc z poziomu gruntu. Wiatr jest tu jeszcze silniejszy niż wcześniej i szybko marzniemy.






Wracamy na parking w samym miasteczku i robimy krótki spacer. Nie ma tu za wiele miejsc, które by nas interesowały, więc fotografujemy głównie port i dawne domy. Gdy ruszamy w drogę powrotną, Ewunia prosi mnie bym stanął przed pierwszym mostkiem. Idzie ma szczyt wzniesienia gdzie fotografuje dawną wikińską łódź. Ja zostaję w samochodzie. 



W drodze powrotnej do E10 zatrzymujemy się jeszcze, bo światło jest bardzo ładne, widoczność doskonała, więc robimy nieco zdjęć. Pora jechać dalej, goni nas plan i krótkość dnia.




Drogą E10 kierujemy się na zachód wzdłuż wybrzeża. Kawałek dalej jest ciekawe miejsce, zaznaczone na tablicach informacji turystycznych - lustra, w których bardzo ciekawie prezentują się okoliczne góry. Robimy tu chwilę przerwy.



Naszym kolejnym celem jest odległe o około 20 km muzeum Wikingów w Borg. Musimy tam być dziś i to za dnia. Jutro muzeum jest nieczynne. Krajobraz tej części Lofotów nieco łagodnieje i robi się bardziej płaski. Gdy docieramy do Borg, słońce chyli się już ku zachodowi, dzięki czemu niebo ma fantastyczne, różowe barwy. A przecież jest kilka minut po godzinie 14. Dzień trwa tu naprawdę bardzo krótko. Najpierw podjeżdżamy jednak pod charakterystyczny kościół stojący na wzgórzu. Idziemy na krótki spacer, robimy mu szereg zdjęć. Wracamy na główny parking, na którym stoją... dwa samochody. Tłumów nie będzie.




Płacimy za bilet rodzinny i zgodnie z instrukcjami idziemy najpierw na zewnątrz. Jak się okazuje, to niemal tam gdzie byliśmy samochodem przed chwilą. Obchodzimy dawne archeologiczne wykopaliska, teraz zupełnie przysypane śniegiem. Nie ma teraz na zewnątrz właściwie niczego co jest atrakcją latem - ani zwierząt, ani możliwości pływania łodzią Wikingów po jeziorze. Wracamy do głównego budynku, którym jest zrekonstruowany 80-metrowy dom. 



W środku jest pusto, jest dwójka turystów, jak się okazuje z Polski. Obsługa, przebrana w stroje z epoki - też jest polska. Oglądamy ciekawe eksponaty, chłopaki przebierają się w wikińskie stroje, nawet mnie Ewa namawia, bym przywdział hełm i wziął do rąk topór. Muzeum jest ciekawe, choć zimą oferuje jednak niezbyt wiele. Wracamy jeszcze do budynku kas, gdzie są nowoczesne, multimedialne prezentacje, małe kino, ale to wszystko opowiada jednak o historii badań archeologicznych, a to nas interesuje najmniej. Wracamy do samochodu gdy już coraz mocniej się ściemnia. Postanawiamy posilić się przed dalszą drogą i napić kawy z termosu. Nad naszymi głowami krąży wielki drapieżny ptak - jak się okazuje jest to bielik.






Wjeżdżamy do Leknes - największego miasta Lofotów, pełniącego rolę ich nieoficjalnej stolicy. Jest tu centrum handlowe, niewielkie lotnisko, trzeba przyznać, że miejscowość jest spora. My jedziemy bez zatrzymań dalej na zachód. Mijamy kolejne góry, kolejne bajkowe zatoki. W tym rejonie występuje wiele piaszczystych plaż, ale to plan na jutro. Teraz tylko zatrzymujemy się przy położonym nieopodal drogi ładnym kościółku. Jest na tyle ciemno, że trzeba mocno żyłować warunki ekspozycji, by zdjęcia wyszły.




Jeszcze kilkanaście kilometrów jazdy i docieramy do najbardziej pocztówkowego rejonu Lofotów. Pierwszą miejscowością jest Hamnøy. Próbujemy fotografować ze statywów, ale miota nimi silny wiatr, a aby coś wyszło, trzeba kilkusekundowego naświetlania. W dodatku przyszły chmury, nie ma szans na zorzę polarną. 


Mijamy Reine i zatrzymujemy się na kolejnym punkcie widokowym. Tu też walczymy dłuższą chwilę, warunki są coraz gorsze, zdjęcia wychodzą niemal granatowe... trzeba będzie nieco je poobrabiać po powrocie. W końcu machamy na to ręką, licząc że uda się jutro rano.



Docieramy do Moskenes, gdzie zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Jedziemy do samego końca drogi E10, do miejscowości Å. Zostawiamy samochód na parkingu i idziemy do tej ikonicznej lofockiej miejscówki... jednak to nie to. Jest strasznie ciemno, zimno, pada, w dodatku na uliczkach jest lodowisko. Przyjedziemy ewentualnie rano. Wracamy do samochodu i cofamy się kilka kilometrów, do Sørvågen, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w prawdziwym rorbuer - czyli dawnej rybackiej chacie na palach, obecnie przerobionej do celów turystycznych. W lokalnym sklepiku robimy jeszcze jakieś mini zakupy, bo zniknął niemal cały chleb jaki mieliśmy.

Zaraz obok jest recepcja, Ewa załatwia zameldowanie i dostaje mapkę jak dojechać. To dobre 1,5 kilometra krętą drogą. Ale w końcu jesteśmy. Pada coraz mocniej, wieje, co zniechęca do spaceru. Trzeba poza tym zjeść. Okazuje się, iż mimo że domek był reklamowany że ma piekarnik, to ma tylko płytę indukcyjną. Cholera, co robić? Pizzy nie zrobimy, nic właściwie nie zrobimy. Ale szybka decyzja - pojadę do sklepu, jest czynny do godziny 18, czyli jeszcze 20 minut. Kupię olej i zrobimy fish&chips, których mamy cztery porcje. A pizza zostanie na jutro. Na szczęście udaje mi się zdążyć przez zamknięciem sklepu. Mimo że jest to gotowe danie, to Ewunia przyrządza jest tak, że jest naprawdę znakomite. Skręcamy grzejniki, bo są nastawione na maksymalne temperatury i nie idzie wytrzymać. Zmęczenie robi swoje i już o 20 kładziemy się spać. Co zresztą robić, jak na dworze jest ciemno i leje deszcz?


Wstajemy o 8 rano, ale jest zupełnie ciemno. Padało całą noc, wieje bardzo mocno. Większość śniegu, który był wczoraj zdążyła się stopić. Niespiesznie jemy śniadanie, komasując dwa dania z kurczaka w jedno... średnio to jest jadalne, ale i tak nie mamy nic innego. Gdy się rozwidnia wychodzimy na taras naszego domku. Widać port i łodzie rybackie na rozbujanej wodzie. Nadal pada, ale już znacznie mniej niż w nocy. Po śniadaniu pakujemy się do samochodu, oddajemy klucz na recepcji i jedziemy znów do Å, by zobaczyć miejscowość w świetle dnia. 


Po kilku minutach wjeżdżamy wprost do miasteczka, nie bawiąc się w zostawianie samochodu na parkingu na końcu drogi E10. Robimy mały spacer, fotografujemy trochę czerwonych domków na palach. Idziemy też na falochron, bo z niego widok jest chyba najlepszy. Zimno! Pora wracać do samochodu.



Wracamy do Sørvågen, gdzie Ewa znajduje dawną budkę telefoniczną, obecnie zamienioną w punkt wymiany książek. Pomysł ciekawy, fajnie wpisujący się w klimat miejscowości na końcu świata. 


Dojeżdżamy na punkt widokowy na Reine, gdzie wczoraj wieczorem próbowaliśmy fotografować miasteczko i otaczające je góry. Teraz warunki są o wiele lepsze, więc z uzyskanych zdjęć jesteśmy znacznie bardziej zadowoleni.




Kolejny przystanek po drugiej stronie Reine, tuż przed Hamnøy. Tu również okoliczne góry prezentują się wspaniale, ale wiatr jest tak potężny, że trudno ustać. Ręce grabieją natychmiast. Robi się mocno nieprzyjemnie, ale na szczęście teraz już zupełnie przestało padać. 




Kolejnym celem jest miejscowość Nusfjord. Po kilkunastu kilometrach jazdy niezwykle malowniczym odcinkiem drogi E10 skręcamy na południe, w lokalną, pokrytą lodem drogę prowadzącą do miasteczka. Niestety, zaczyna padać, widoczność mocno spada.

 




Na miejscu wjeżdżam z duszą na ramieniu, oblodzoną drogą pod mocno stromą górkę, gdzie jest parking i skąd roztacza się widok na jedną z najstarszych osad na Lofotach. Okazuje się jednak, że aby tylko wejść do miasteczka, należy zapłacić i to niemało. Całość to coś w rodzaju skansenu, ale nie różni się w zasadzie od innych tego typu osad. Nie widzimy sensu by za to płacić, szczególnie, że nie ma dobrych warunków do fotografii. Nieco rozczarowani wracamy do samochodu i ruszamy w stronę E10. 



Naszym kolejnym celem jest tzw. oko smoka na plaży Uttakleiv. W okolicy Leknes zatrzymujemy się jeszcze w ciekawym miejscu, gdzie na pobliskiej skalnej ścianie jest umieszczony metalowy... no właśnie. Run? Znak wikińskiej łodzi? Wygląda to jednak ciekawie. 


Kawałek dalej skręcamy w wąską, lokalną drogę, którą jedziemy kilkanaście kilometrów. Pokonujemy tunel i docieramy do płatnego parkingu. Należy wprowadzić numer rejestracyjny samochodu i użyć karty płatniczej, a nad parkingiem jest kamerka która sprawdza czy opłaciliśmy. Dziwna sprawa, bo podjeżdżają dwa samochody z Japończykami po czym zawracają. Przylecieli z drugiego końca świata, dojechali tu i nie chcą zapłacić równowartości 20 zł? Może nie rozumieją o co chodzi? No nie wiem, ale w wielu miejscach Norwegii są podobne płatne parkingi i prywatne drogi. 

Oko smoka to płaska skalna formacja, w której zbiera się woda, tworząc charakterystyczny kształt tęczówki i źrenicy. Tylko że teraz skały zalewają potężne fale, woda się pieni. Ciężko w ogóle znaleźć nam to miejsce, ale ścieżka prowadzi do konkretnego punktu i kończy się. To chyba tu. Tak, chwila obserwacji pozwala na wyłapanie kształtu, który teraz jednak wygląda inaczej niż gdy wszystko jest spokojne. Wracamy na parking, obok którego jest jeszcze ułożone z kamieni serce i kamień stojący na wielkim głazie, zwany głową smoka.  





Przejeżdżamy z powrotem tunelem na plażę Haukland. Ewa wraz ze swoimi synami ma do zrealizowania pewien "challenge" polegający na kąpieli w oceanie, w styczniu, za kołem podbiegunowym. Akurat przestało padać, więc okazja dobra. Dla mnie wariactwo, ale w końcu raz się żyje. Idziemy na plażę i cała trójka w strojach kąpielowych wchodzi po kolana, po czym wielka fala zalewa ich po szyje. Jeszcze szybciej wybiegają z wody, zadanie zaliczone, ale widać, że nie jest im najcieplej. Pomagam się przebrać w suche i ciepłe rzeczy i wracamy do samochodu. Od razu włączam ogrzewanie, każdy dostaje też ciepłe picie z termosu. 



Jedziemy do Leknes i kawałek dalej na południe, do Gravdal. Jest tu ładny kościół, który Ewunia chciała zobaczyć i sfotografować. Rzeczywiście jest taki typowo norweski i prezentuje się bardzo ciekawie. Musimy w sumie spieszyć się, bo powoli kończy się dzień. 


W miejscowości Knudstad tym razem ja chcę się zatrzymać. Wczoraj zauważyłem tu starą, opuszczoną stację benzynową i chciałbym to miejsce uwiecznić. Nie ma jej na żadnych mapach, a jest to niewątpliwie ciekawostka.  


Naszym kolejnym celem jest odległy o ponad godzinę jazdy Kabelvåg. Wczoraj zatrzymaliśmy się przy tylko przy kościele, dziś chcemy jeszcze przed zupełnym zmrokiem zobaczyć samo miasteczko i pójść na falochron. Pogoda znów się psuje, szczyty gór chowają się w chmurach i zaczyna padać. Jazda nieco dłuży się, ale nie zwalniam, bo czasu jest niewiele. Udaje się dotrzeć na miejsce gdy jeszcze coś widać, ale są to ostatnie chwile na fotografowanie. Z falochronu robimy kilka zdjęć samego miasteczka oraz wysokich fal, rozbijających się o skały. Jemy cokolwiek, by zapchać żołądki. Porządny posiłek będzie dopiero wieczorem. 



Wracamy do drogi i ruszamy w kierunku Narviku. W pobliskim Svolvær tankuję do pełna, bo benzyny zostało bardzo na styk, moglibyśmy nie dojechać do celu. Robi się ciemno, więc jazda traci wiele ze swego uroku. Poza tym pada, droga jest kręta i trzeba naprawdę uważać, choć można rozpędzić się i do ponad 80 km/h. Mamy jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia, kościółek w okolicy naszego kempingu z pierwszego dnia. Zastanawiamy się też, czy nie pojechać potem do samego Narviku, zobaczyć tam kilka pomników (m.in. polskich marynarzy z niszczyciela "Grom") i rysunków naskalnych. Ale stwierdzamy, że zdecydujemy blisko Evenes, w zależności jak zmęczeni będziemy.

Docieramy w końcu do ronda w Gullesfjord i skręcamy w drogę 85. Do kościółka w Langvassbukta pozostało 18 km. Jedzie się tak sobie, bo pada bardzo mocno, droga jest wąska iw przebudowie. W końcu docieramy... no i niewiele widać. A nawet gdyby wyjść próbować ze statywu, to lejący deszcz mocno do tego zniechęca, bo obiektywy od razu są zapadane. Darujemy sobie. To był ostatni cel na dziś, niezbyt nam się udało, ale czasem tak bywa. Wracamy do Gullesfjord. 


Czujemy narastające zmęczenie, jazda jest nużąca, a jeszcze 80 km do miejsca gdzie mamy nocleg. Rezygnujemy z myśli o Narviku. Do dodatkowe 2 godziny, a pogoda raczej się nie zmieni. Niewiele zobaczymy, stracimy tylko czas. Pokonujemy jakieś pasma górskie i w końcu docieramy na wybrzeże, gdzie jednak są ciągłe remonty drogi i ograniczenia prędkości. Pojawia się też znacznie więcej terenu zabudowanego.

Zatrzymujemy się w jednej z miejscowości w jakimś automatycznym sklepiku. Aby wejść do środka, należy użyć karty płatniczej. W środku jest niezbyt wiele, a ceny są zaporowe, więc kupujemy tylko coś do picia. Ruszamy dalej. Docieramy wreszcie do remontowanego mostu Tjeldsund Bru. Tu już pada śnieg, co tylko przypieczętowuje naszą decyzję o odpuszczeniu sobie Narviku.  



Docieramy na stację benzynową koło lotniska. Tankujemy do pełna, samochód wypadałoby też umyć. Ale myjnia jest zajęta, płaci się za nią zresztą na stacji, a akurat podjechał wielki autokar z wycieczką dzieciaków, więc nie ma teraz takiej opcji. Trudno, w miejscu gdzie mamy nocleg umyje go jakąś szmatą, nie jest specjalnie brudny. Jeszcze kilkanaście kilometrów jazdy mocno zaśnieżoną drogą i skręcamy w drogę lokalną, prowadzącą do Liland. Po kilku minutach docieramy do naszego domku, Ewunia dostała mailem kod do skrytki, w której jest klucz.

Myję auto, by rano nie martwić się już tym. Wnętrze domku jest bardzo przestronne, jest dobrze wyposażona kuchnia. Co najważniejsze - ma piekarnik, więc możemy zjeść pizze, których nie udało się zjeść wczoraj. Jest tu też lodówka, w której poprzednicy zostawili jakieś produkty, m.in. pieczywo, co pozwala nam zrobić kanapki na jutro, na drogę. Zmęczenie wyłazi z nas, wcześnie kładziemy się spać, bo pobudka o 4 rano... a właściwie w nocy.


Spało się nam średnio, bo raz że krótko, dwa, że łóżko było bardzo miękkie. Nic nawet nie jemy, jest za wcześnie. Pijemy tylko kawę. W ciągu 15 minut jesteśmy na lotnisku, o tej porze rzecz jasna nie ma nikogo kto by odebrał samochód, więc kluczyki zostawiamy w automacie. Przechodzimy security i siadamy w małym terminalu. Nasz samolot stoi, pogoda jest bardzo dobra, więc lot będzie bez opóźnień. 


Boarding jest błyskawiczny, mimo że samolot jest niemal pełen. Jeszcze szybkie odladzanie i startujemy. Staramy się spać, ale raczej drzemiemy, nie daje to wypoczynku. 1,5 godziny lotu mija szybko i lądujemy w Oslo. Na przesiadkę są niecałe 2 godziny, co pozwala nam nieco pochodzić po lotnisku.

Samolot do Krakowa leci też bez opóźnień. Pogoda nad Polską jest bardzo ładna, lądujemy w Krakowie o godzinie 12. Okazuje się, że dwa siedzenia od nas leciał jakiś człowiek... deportowany z Norwegii i czekamy aż wojskowy patrol go przejmie. A z przodu samolotu leciała oficjalna delegacja norweskiego rządu. To mi się podoba - nie jakimś specjalnym rządowym samolotem, a zwykłymi tanimi liniami. No tak, dziś 80-ta rocznica wyzwolenia obozu zagłady w Auschwitz. Szybko wychodzimy z terminala, dzwonię po pracownika parkingu, któremu udaje się dotrzeć jeszcze zanim się zupełnie zakorkuje. Ruszamy w drogę do domu. Jednak przed Oświęcimiem trafiamy na konwój policyjny, który jedzie bardzo wolno. Dziwne, czemu jadą na sygnałach, ale poruszają się 40 km/h? Cała okolica jest szczelnie obstawiona przez policję i inne służby. Zablokowana jest każda boczna droga, nawet takiej najmniejsze, wychodzące gdzieś z lasu. Na szczęście docieramy do domu bez jakiś szczególnych opóźnień.

Jemy obiad, spędzamy jeszcze trochę czasu razem. Jednak o 18:15 mam pociąg do Krakowa, a potem o 20 do Warszawy. Do siebie docieram o 23... to był bardzo długi dzień.


Wyjazd był niesamowity. Było pusto, surowo, niemal dziko. Turystów prawie w ogóle, a ci co byli to w 95% Japończycy. Niby jeden dzień mniej niż planowaliśmy, ale jednak zrealizowaliśmy wszystko co chcieliśmy. Złapaliśmy specyficzny klimat północy, zobaczyliśmy zorzę polarną, suszące się dorsze, muzeum Wikingów, a Ewunia i chłopaki nawet wykąpali się w lodowatym oceanie. Wszystko poszło ok, choć przecież pierwszy dzień straciliśmy zupełnie i nie było wcale pewne, czy w ogóle uda się polecieć. 

Większość zdjęć jest mojego autorstwa, ale kilkanaście wyszło spod ręki Ewy, głównie te z drogi, robione przez przednią szybę samochodu w czasie jazdy. Reszta jej zdjęć jest lepsza od moich. Nauczyłem ją prostych spraw w technice fotografii i bardzo szybko okazało się, że po prostu ma lepsze oko i robi lepsze i bardziej dopracowane zdjęcia niż ja. Jest to jednak głównie moja relacja, więc opieram się głównie na własnych, nie tak dobrych fotografiach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz