środa, 31 sierpnia 2022

Rowerowy trawers Puszczy Kampinoskiej i rowerowe podsumowanie wakacji

Po niedawnej rowerowej wycieczce z Gdyni do Warszawy, którą jednak musiałem skrócić i zakończyć w Glinojecku (czytaj tu) nie podejmowałem jakiś większych rowerowych aktywności niż dojazdy do pracy. Było dość gorąco, a przygotowuję się do innego przedsięwzięcia, które będzie wymagało dłuższego marszu, a nie jazdy. Okazało się jednak, że Andrzej, mój szwagier, z którym już wiele razy podejmowałem rowerowe wyzwania, ma ostatnio ciekawe pomysły. Wykorzystując sieć Kolei Mazowieckich jeździ w różne miejsca z samego rana i wraca stamtąd na rowerze trasą około 100 km... prosto do pracy. Namawia mnie byśmy zrobili coś wspólnie i ustalamy, że w sumie chciałbym "dorysować kreskę na mapie" z Glinojecka do Warszawy, czyli musielibyśmy jechać do Ciechanowa i stamtąd wracać rowerami. Jednak Andrzej ma awarię gravela i na szybko zmieniamy plan pod rowery MTB. Pojedziemy porannym pociągiem do Sochaczewa i wrócimy do Warszawy przecinając całą południową część Puszczy Kampinoskiej, poruszając się z zachodu na wschód leśnymi drogami.

Umawiamy się o godzinie 6 na dworcu Warszawa Stadion. Pociąg ma do pokonania niecałe 60 km, ale robi to w czasie... 90 minut. Wychodzi średnia 40 km/h. Niemal jak TGV ;) Oznacza to, że ruszymy około 7:30 w trasę i na 13 musimy być w Warszawie, by Andrzej zdążył do pracy. Ja dziś pracuję od 15:30, więc mam więcej czasu.

Pobudka o 4:30, szybkie śniadanie, biorę już wczoraj spakowany plecak i ruszam w stronę stadionu. To 15 km ode mnie z domu, więc około 45 minut jazdy, ale lepiej być kilka minut wcześniej. Jest zimno, upały już się skończyły i pierwsze kilometry są wręcz nieprzyjemne, bo ubrany jestem na krótko. Ruch jest bardzo mały, mijam uśpiony Ursynów, Stegny, Czerniaków i docieram do mostu Łazienkowskiego. Do wschodu słońca pozostało kilkanaście minut, ale chmury już się czerwienią.


Po chwili jestem na dworcu. Nie byłem na nim nigdy, nie mam potrzeby podróży podmiejskimi pociągami. Dworzec funkcjonuje sprawnie, ma połączenie z II linią metra i jest ważnym węzłem komunikacyjnym. Ruch jest bardzo duży, co dosłownie dwie minuty coś przyjeżdża i odjeżdża, mimo że są tylko dwa perony. Przybywa Andrzej i po chwili wsiadamy do naszego pociągu. 

Jazda jest dość nudna. Za Dworcem Zachodnim robi się prawie pusto w wagonie, ale pociąg zatrzymuje się na dłużej w Ożarowie Mazowieckim i Błoniu. To wyjaśnia, dlaczego podróż na tak krótkim odcinku tyle trwa. Pewnie przepuszcza jakieś pociągi dalekobieżne. W końcu docieramy do Sochaczewa. Andrzej ma wgraną trasę w nawigację rowerową, więc on prowadzi, od razu narzucając szybkie tempo ulicami miasta. Jest nadal dość chłodno, ale wkrótce wychodzi słońce.


Mijamy centrum, potem Chodaków, dawne zakłady chemiczne i w Żelazowej Woli skręcamy w lokalną drogę na północ. Asfalt jest z początku dość zniszczony, ale potem staje się niezły. MTB to nie szosa i utrzymanie prędkości około 26 km/h wiąże się z większym wysiłkiem, ale wiemy że nie ma co marudzić, bo większość trasy to leśne drogi. Mijamy tabliczki powitalne Kampinoskiego Parku Narodowego i docieramy do Farmułek Brochowskich. 



Tu kończy się asfalt i zaczyna leśna droga, która jest dość twarda, ale momentami ma piaszczyste miejsca. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się przy kapliczce na Górze św. Teresy. Jakaś przekąska i ruszamy dalej.


Tu już tak słodko nie jest, droga miejscami robi się znacznie bardziej wąska i leśna, z miękkim podłożem. Średnia szybko spada a wysiłek rośnie. Andrzej ma o wiele większe doświadczenie w MTB, ma też o wiele lżejszy i lepszy rower ode mnie. Już zaczynam zostawać z tyłu i czuję, że lekko opóźniam. Niby to nie jest wyścig, ale mamy konkretny limit czasu. Teren robi się zarośnięty i falisty, docieramy na skraj rozległej łąki, która kiedyś była zapewne jakimś bagnem, bo jest cała podmokła.



Cofamy się kawałek. Mijamy charakterystyczny dąb powstańców z 1863 roku. Po chwili przecinamy opuszczoną wieś Bieliny, z której zostało kilka słupów energetycznych i kilka domów. Znów wąska ścieżka i jakieś powalone drzewa, ale potem szeroka i wygodna szutrowa droga. A potem nagle faliste wydmy i dające w kość krótkie podjazdy i zjazdy. I znów szutrówka. Trasa jest mocno zmienna, a taka zmienność szybciej męczy niż jazda jednostajna. 



Wreszcie, po dość długim leśnym odcinku, dość nieoczekiwanie wyjeżdżamy na gładki asfalt. Coś mi świta. No jasne, to droga z Górek do Kampinosu, jechałem nią dość niedawno (czytaj tu). Za chwilę powinny być charakterystyczne krzyże. No i rzeczywiście są, robimy tu krótką przerwę na jakiś posiłek. I dalej w drogę, bo czas nagli.


 

Tutaj o dziwo, część dróg jest z betonowych płyt, jakby tu miały jeździć jakieś cięższe pojazdy. Po chwili jednak beton się kończy i zaczyna potworny piach. Typowy kampinoski piach, którego serdecznie nie znoszę. Co z tego, że jest ładnie, że są te wydmy, jak po tym nie da się jechać? W dodatku jest mnóstwo korzeni. I co chwila - spory podjazd, momentami tak stromy, że trzeba wprowadzić rower i zaraz potem zjazd. Momentami zaczynam kląć na te warunki.




Po kilku kilometrach tej mordęgi docieramy wreszcie do ruchliwej drogi Leszno - Nowy Dwór Mazowiecki. Kawałeczek jedziemy nią na północ i zatrzymujemy się przy parkingu w Roztoce. Szybki banan i ruszamy w dalszą drogę.


Tu z początku jest fajna i równa droga przeciwpożarowa, ale szybko docieramy do spektakularnej piaskownicy. W ogóle nie da się jechać, rowery trzeba prowadzić. To rejon Ławskiej Góry, wydmy jak nad Bałtykiem! Wchodzimy na mniej piaszczysty grzbiet. Jest węziej, ale jedzie się o wiele lepiej, mimo że trasa jest falista, kręta i pełna korzeni. Miejscami muszę zejść z roweru. Boje się zjazdów w takich warunkach, już kiedyś sobie na rowerze złamałem szczękę i wolałbym uniknąć powtórki. Wiem że opóźniam naszą jazdę, ale to nie są wyścigi. Zaczynam już myśleć, czy nie zaproponować Andrzejowi szybszej "ucieczki" z tych piachów, bo inaczej nie zdąży do pracy.



Wydma, której grzbietem się poruszamy, ma adekwatną nazwę - Piaskowa Góra. Po kilkunastu minutach mijamy ją i proponuję małą modyfikację trasy. Może przez Budę na Lipków? Uznajemy jednak, że dojedziemy do cmentarza w Palmirach, tam jest już lepsza droga i pojedziemy do Truskawia. Mimo, że to niedaleko, to zajmuje to sporo czasu - ilość piasku, korzeni i ciągłych stromych zjazdów i podjazdów jest bardzo duża. Klnę już głośno. Nie lubię Puszczy Kampinoskiej, nie uważam tych leśnych piaskownic za nic przyjemnego do sensownych rowerowych wycieczek i teraz daję już upust złości. W końcu jednak wysadzana kocimi łbami droga. Też jest do niczego, po trzęsie na niej strasznie, a pobocza to też kopny piasek. Jednak od parkingu jest to utwardzony szuter i natychmiast przyspieszamy. Po kilku minutach jesteśmy w Truskawiu. Uff! Wreszcie równa nawierzchnia. Wszystko mnie boli od tego trzęsienia przez taki czas.

Powrót do Warszawy to już nic wielce ciekawego. Wzdłuż drogi na większości trasy jest ścieżka rowerowa i możemy osiągnąć sporą prędkość. Moje zmęczenie daje mi się we znaki, znów momentami zostaję w tyle. Im bliżej Warszawy tym większy ruch, a już od Radiowa jedzie się fatalnie. MTB ma o wiele szerszą kierownicę niż szosa i sprawia mi dyskomfort jazda z mijającymi na centymetry ciężarówkami. W końcu Warszawa. Proponuję Andrzejowi byśmy się rozdzielili, bo on ma czas na styk, a ja nie muszę się tak spieszyć i na Ursynów i tak wygodniej mi inną trasą. Żegnamy się.

Teraz mogę już nieco zwolnić, zresztą jest pełno świateł. Przecinam blokowiska Chomiczówki. W niektórych miejscach czas jakby się zatrzymał w latach 80-tych czy 90-tych. Jak nie było chodnika tak nie ma, jak rosły krzaki tak rosną, jak były osprejowane budki tak są. Aż cisną się słowa znanej piosenki o tej dzielnicy, choć wydaje się że w wielu miejscach przeszłość nie odeszła.

"Nie ma już Chomiczówki sprzed lat
Wspomnień czad
Wali w głowę jak ołowiany grad
To prawda, minęło już przecież kilkanaście lat
Czasu szmat
Życia szarej codzienności bat nagle spadł
Zabierając w przeszłość tamten świat"


 
Potem już przez Żoliborz, Wolę, Ochotę i Mokotów wracam do domu. Już nie spieszę się. Andrzej wysyła mi informację, że dotarł do pracy... 3 minuty przez czasem. Czyli zmiana planów była rozsądna i pozwoliła zmieścić się w naszym dead-line. Jak się okazuje, spędziłem na rowerze dziś ponad 6 godzin. Boli głównie siedzenie, od tych wszystkich wstrząsów przy moim nie najlepszym siodełku. Łącznie z porannym dotarciem na dworzec pokonałem 102 km, z czego 50-60 km w dość różnorodnym, niekiedy bardzo ciężkim terenie jak na rower.  Nie lubię Puszczy Kampinoskiej i to się potwierdza. Długo tam nie wrócę. Tyle razy naciąłem się na te cholerne piachy i nic mnie to nie nauczyło.

Załączam mapkę mojej trasy, oraz mapkę, którą wykonałem na mapie ukształtowania terenu z portalu geoportal, gdzie dobrze widać, że pokonaliśmy cały południowy pas wydmowy.
 


 
Podsumowując lipiec i sierpień pod kątem rowerowym - pokonałem 740 km. Niezbyt wiele, ale dłuższych tras nie podejmowałem z powodu upałów i lipcowego urlopu. Zresztą - nawet krótkich tras nie podejmowałem. W ciągu dwóch miesięcy lata, tylko dwa razy przejechałem dystans powyżej 30 km. Dzisiaj i niedawno, jadąc z Gdyni do Glinojecka. Wszystkie pozostałe trasy to liczący około 20 km dojazd i powrót z pracy. Załączam mapkę tych dwóch dłuższych wycieczek.
 

 
Liczę, że we wrześniu lepsza pogoda pozwoli na rowerowe aktywności, ale mam tak jak pisałem kolejne plany, tym razem piesze i zajmą mi one nieco czasu. Więc jednak z rowerem może być różnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz