czwartek, 18 sierpnia 2022

Rowerowa wycieczka z Gdyni do Glinojecka

Tegoroczne lato jest okresem dość zmiennej pogody. Raz są afrykańskie upały, a raz temperatura spada znacznie i jest deszczowo. Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie długa trasa rowerowa, taka gdzie będzie kilkanaście godzin jazdy i która da mi w kość, ale jednocześnie pozwoli zobaczyć wiele ciekawych miejsc. A to mam w głowie Lubelszczyznę, a to wschodnie Mazury, ale ostatecznie mój wybór pada na klasyczną już trasę znad morza do Warszawy. 

Trasę Gdańsk - Warszawa już kiedyś pokonałem "na raz" (czytaj tu), ale było to we wrześniu, gdy było już o wiele chłodniej, a w dodatku jechałem z kolegą, co ma znaczenie mobilizujące. Przejechałem wtedy w ciągu doby 410 km. Tym razem chcę pojechać sam, ale stosując inny wariant trasy, w dodatku dzielony na dwa etapy. Zamierzam ruszyć z Gdyni, przejechać całe Trójmiasto, dotrzeć do przekopu Mierzei Wiślanej, potem wrócić do Mikoszewa położonego przy ujściu Wisły do morza, gdzie akurat są moi Rodzice z moją córką. Zanocuję u nich i przed świtem ruszę w drugi, dłuższy etap - bezpośrednio do Warszawy. Trasa będzie liczyła 120 km pierwszego dnia i 360 km drugiego, co da niebagatelny dystans niemal 500 km z kilkugodzinną przerwą. To co planuję w domu korzystając z opcji street view w Google Maps pozwala wybrać trasę w całości asfaltową, nadającą się do jazdy rowerem szosowym, jednak prowadzącą zupełnie bocznymi drogami. Chcę przy okazji zobaczyć kilka ciekawostek - przekop mierzei, najniżej położony punkt w Polsce, pochylnie na Kanale Elbląskim, pole Bitwy pod Grunwaldem i jeszcze kilka mniej znaczących miejsc. Trasa jest w pewnym stopniu zbliżona, a w niektórych miejscach nawet pokrywająca się z przebiegiem znanej "zielonej 7", ale to mój autorski plan i różni się jednak znacznie.

Kupuję bilet na poranny pociąg do Gdyni, celowo ustawiając datę wyjazdu na wtorek, 16 sierpnia. To tuż po długim weekendzie, będzie zapewne nieco luźniej. Na Dworzec Centralny dojeżdżam rowerem, schodzę na peron i wchodzę do pociągu, który już jest podstawiony. To TLK, ale w teorii objęty pełną rezerwacją miejsc. Wieszam rower na przystosowanym do tego celu haku. Moja szosa wchodzi na styk, ale wchodzi. Po chwili dociera pani z górskim rowerem i pomagam jej z jego umieszczeniem... co jest niewykonalne w sensowny sposób. Raz że szerokość wieszaka jest taka, że nie wchodzi tam opona roweru górskiego. To jednak nic. Okazuje się, że sam hak na koło zamontowany jest... odwrotnie, po zewnętrznej stronie. Nie da się tak zahaczyć roweru, by wisiał na haku i opona trafiała w przeznaczone dla niej miejsce, które i tak jest na nią za wąskie. Na kolejnym wieszaku za to hak jest po właściwej stronie, ale sam wieszak jest za wysoko i koło nie wchodzi bo opona zapiera się o sufit wagonu. Po prostu genialne rozwiązanie! Zaprojektował to zapewne jakiś wybitny umysł. Pani wyjmuje jednak linkę do przypinania roweru, ja go trzymam w pionie, a ona tą linką jakoś mota go za koło i podwiesza. Szlag nas jednak trafia oboje, jak można coś takiego stworzyć i jeszcze brać za to pieniądze. Gdy po paru minutach dojeżdżamy na Dworzec Wschodni, wsiada chłopak z kolejnym rowerem górskim i sytuacja się powtarza - ja trzymam jego rower, a on klnąc mota go za koło do nieprzystosowanego wieszaka. Jednak jakimiś improwizowanymi sposobami udaje się trzy rowery zawiesić obok siebie, z czego tylko mój w sposób taki, jak przewidział to projektant.


Wagon jest klimatyzowany, ale mam wrażenie, że aż za bardzo, bo jest wręcz zimno. W dodatku pociąg ma miejsca rezerwowane, ale na kolejnych stacjach dosiada się coraz więcej ludzi, którzy nie mają rezerwacji i stoją w przejściach między wagonami i siedzą na walizkach. Wracają mi do głowy obrazy z lat 80-tych gdy jako dzieciak jeździłem z rodzicami w góry czy nad morze. Mimo że wagony odnowiono, to styl podróży w wakacje zmienił się niewiele. Pociąg łapie kolejne minuty opóźnienia i gdy wreszcie docieramy do Trójmiasta, to tych minut robi się już ponad 20. Jego stacją końcową jest Łeba, i jak się okazuje większość pasażerów jedzie właśnie tam. W Gdańsku czy Sopocie wysiadają pojedyncze osoby. Przed Gdynią zbieram się, zdejmuję rower. Okazuje się, że pani, której pomagałem zawiesić rower w Warszawie też wysiada tutaj, więc teraz pomagam go jej zdjąć. Gdy pociąg zatrzymuje się, prosimy stojącego w przejściu chłopaka o otworzenie drzwi. Szarpie się, szarpie - ani drgną. Mówię mu, że trzeba przy...ć aby się otworzyły. Dalej nic. Zniecierpliwiony odstawiam swój rower i wyładowując całą złość na beton i tandetę obecną nadal w PKP jednym porządnym ruchem otwieram drzwi. Tak jak mówiłem - trzeba przy...ć, bo inaczej się nie otworzą. To samo zresztą trzeba zrobić by je zamknąć. Nie ma problemów jak jest się silnym facetem. Ale kobiety w większości nie dadzą rady, poza zawodniczkami sportów siłowych.

Na peronie doceniam jednak klimatyzację wagonów. Jest potworny upał, wilgotność ogromna i nie ma czym oddychać. Przechodzę przez podziemne przejście, gdzie tworzy się spory korek, bo podróżni z walizami muszą je znosić w rękach po schodach. Żadnych ruchomych schodów, dokładnie jak 30 lat temu i pewnie od momentu budowy dworca. Wychodzę na ulice Gdyni, wsiadam na rower i ruszam w kierunku morza. Po kilku minutach docieram do ulicy Świętojańskiej, jednej z najbardziej znanych ulic miasta. Kieruję się na południe. Postanawiam jechać nieco bliżej morza, przez całkiem spore wzniesienia Kamiennej Góry i Wzgórza Św. Maksymiliana. Choć od wybrzeża dzieli mnie kilkaset metrów, to podjazdy są naprawdę duże i strome. W tym upale to od razu daje się odczuć.


Kieruję się na południe, objeżdżając Redłowo. Tu trafiam nawet na jakiś szutrowy odcinek drogi, ale wkrótce docieram do morza przy molo w Orłowie. Miejscowe klify wyglądają wspaniale. Obok jest opuszczony hotel, ale nie ma jak wejść na teren, więc tylko go fotografuję. Jest tu też znany, nawet z piosenki Lady Pank, klub "Maxim", a właściwie to co z niego pozostało. 





Kieruję się na południe, w stronę Sopotu. W leśno-parkowym obszarze kończy się jednak dobra ścieżka rowerowa i boję się zapuszczać w błotniste szutrówki. Wiem, że wzdłuż brzegu później jest ścieżka rowerowa, ale nie wiem gdzie się zaczyna. Wracam do Alei Grunwaldzkiej, mijając jakieś stajnie i jadąc po kocich łbach. Robię krótką przerwę, by porządnie nasmarować się kremem z filtrem. Stwierdzam, że Gdynia i Sopot mają bardzo słabą infrastrukturę rowerową, ścieżki nie łączą się w całość, poprowadzone są dość chaotycznie - raz z jednej strony ulicy, za chwilę z drugiej, a potem znów z powrotem z tej pierwszej. Po co tak kombinować? W efekcie jadę już chodnikami, bo w samym Sopocie przy Grunwaldzkiej w ogóle nie ma ścieżek rowerowych, a ruch uliczny jest bardzo duży i jazda w nim jest niebezpieczna. Dopiero gdy docieram do granic Gdańska, to od razu jak na zawołanie pojawia się ścieżka rowerowa. Też poprowadzona raz jedną i raz drugą stroną, ale przynajmniej jest. 

W Oliwie ścieżka staje się już zupełnie dobra, a ja z zaskoczeniem przyglądam się nowemu centrum biznesowemu. Ta część Gdańska od lat była w mojej głowie jako szare bloki z wielkiej płyty, jakieś hale przemysłowe i ogólnie niezbyt zadbany rejon. Teraz zmieniło się to całkowicie. Obok Hali Olivii, która funkcjonuje do dziś, wyrosło prawdziwe city. Jest tu pełno nowoczesnych biurowców i najwyższy budynek Trójmiasta - Olivia Star. 


Kieruję się dalej na południe. Zauważam, że mój rowerowy licznik momentami zupełnie nie odczytuje prędkości. No tak, wymieniłem wczoraj baterię, ale w samym liczniku, zostawiwszy bez wymiany tą w module na widelcu. Sam jestem sobie winien za takie dziadowskie oszczędności, szczególnie że miałem dodatkową baterię. Trzeba będzie kupić, ale zrobię to już za Trójmiastem. Teraz chcę je jak najszybciej przejechać, bo trasa dłuży się, a ogromny upał odbiera szybko siły.

Mijam widoczne pięknie żurawie w Stoczni Gdańskiej i przejeżdżam wiaduktem nad torami kolejowymi. Przede mną ukazują się budynki gdańskiej starówki.


Obok dworca kolejowego skręcam w stronę gdańskiej katedry i Długiego Targu. Zaczynają się brukowe, wąskie uliczki i niezwykły klimat. Klimat psują nieco stojące wszędzie stragany. Są teraz puste, więc zapewne jest to Jarmark Dominikański, który skończył się kilka dni temu i teraz się zwija. Przecinam Długi Targ, mijam Neptuna, Motławę i Wyspę Spichrzów. Ludzi pełno, choć to zwykły dzień w środku tygodnia.







Kieruję się na wschód, opuszczając wreszcie Stare Miasto. Wzdłuż ulicy Elbląskiej jest ścieżka rowerowa, ale fatalnej jakości. Później i tak kończy się, ustępując dziurawemu chodnikowi i wreszcie poboczu dawnej drogi nr 7. Po kilku dalszych kilometrach mijam gdańską rafinerię i skręcam w lewo, pomiędzy samym zakładem i wielkim składem paliw. Upał jest okrutny, piję co chwila, ale i tak coraz mocniej daje się on we znaki. Docieram wreszcie do koryta Martwej Wisły i podążam jakiś czas wzdłuż niego. Na szczęście ruch jest tu niemal zerowy.



Docieram do mostu zwodzonego, łączącego stały ląd z Wyspą Sobieszewską. To o dziwo nadal jest obszar Gdańska. Od ponad 40 km jadę przez Trójmiasto i nadal w nim jestem, mimo że przecież zacząłem gdzieś w centrum Gdyni. Na rondzie skręcam w prawo w kierunku Świbna. Jest tam prom przez Wisłę, który odpływa co pół godziny. Do najbliższego kursu pozostało mi nieco ponad 20 minut. To ponad 6 km, więc cisnę zdrowo, ale na szczęście udaje mi się zdążyć kilka minut przed odpłynięciem. Ufff... pora się rozprostować i nawodnić. Cała butelka izotonika, którą miałem w plecaku idzie na raz. Od razu lepiej. Rejs dla rowerzysty kosztuje 5 zł i można na szczęście płacić kartą. Co ciekawe, sam prom nie jest ciągnięty na linie, a przez płynący obok holownik. Jest to tuż obok ujścia Wisły do Bałtyku i widać z pokładu samo morze. Ludzi jest zaskakująco mało jak na wakacje.



Po drugiej stronie rzeki zaczyna się Mikoszewo. Tu właśnie są moi Rodzice wraz z Flo. Zastanawiam się co robić. Upał jest nieziemski, wysysający z sił. Jazda jest katorgą, a nie przyjemnością. Mogę zostawić u nich plecak i na lekko podjechać do przekopu Mierzei. Ale to w obie strony około 50 km, a ja mam jutro do pokonania 360 km. Czy warto? Obiekt jest nowy, ciekawy, ale nie ucieknie. Co gorsza, rzut oka na mapę pogody pozwala stwierdzić, że na południe od Trójmiasta formują się burze, które w ciągu niezbyt długiego czasu tu dotrą. Lepiej więc odpuścić, bo przy przemoczeniu butów nie dam rady jutro pojechać takiego dystansu. Kieruję się więc do pensjonatu gdzie są Rodzice. Jest na uboczu, ma naprawdę wielki teren i jest tu cisza i spokój. 

Biorę prysznic i stwierdzam, że dobrze było odpuścić. Upał mnie zmęczył, jestem odwodniony i odmineralizowany. Upał to jest coś, co mnie zawsze wykańcza w największym stopniu. Poza tym na zachodzie niebo wyraźnie ciemnieje i słychać pomruki odległej burzy. Jedziemy do Stegny na obiad i małe zakupy. Gdy jesteśmy w markecie przychodzi burza... nawet nie ma zbyt wielu błyskawic, ale jest za to ściana wody. To wręcz niesamowite jak silny może być opad. Wyobrażam sobie, że właśnie wracam z przekopu... byłbym totalnie mokry. Teraz nie możemy nawet wyjść ze sklepu. Gdy po pół godzinie przestaje padać, okazuje się, że miejscowa straż pożarna ma pełne ręce roboty, bo ludziom... pozalewało pokoje na parterze! Woda płynąca ulicami wdarła się do domów. Co ciekawe, gdy wracamy do Mikoszewa, to jest sucho, tak jakby tu w ogóle nie padało, a odległość to kilka kilometrów.

Rozmawiamy jeszcze trochę, przygotowuję się na jutro. Budzik nastawiam na 3 rano. Pora spać, złapać te kilka godzin snu.

Gdy się budzę mam wrażenie, że spałem tylko kilka minut, choć było to ponad 5 godzin. Szybko coś przegryzam, biorę przygotowany uprzednio plecak i ruszam w trasę. Mimo, że jest zupełnie ciemno i w zasadzie jest nadal głęboka noc, to temperatura już sięga 20 stopni. To źle wróży. Co będzie w ciągu dnia, jak wyjdzie słońce? Wilgotność też jest spora i nie jedzie się komfortowo. Docieram wkrótce do Stegny, gdzie skręcam na południe.

Teren Żuław Wiślanych jest bardzo malowniczy, choć całkowicie płaski. Przecina go jednak sieć kanałów i niemal stojących rzek tworzących deltę Wisły. To musi być wspaniałe miejsce na kajakowe wycieczki i muszę kiedyś poznać ten rejon z tej strony. Mijam Wisłę Królewiecką, Szkarpawę, Tuję, Panieńską Łachę i wreszcie docieram do najszerszej odnogi głównego koryta Wisły, czyli do Nogatu. Do wschodu słońca pozostała niecała godzina, ale już powoli robi się jasno. Nad wilgotnymi terenami snują się poranne mgły. Do Elbląga mam kilka kilometrów. Drogi w tym rejonie mają niezłą nawierzchnię, a ruch jest zerowy.



W Elblągu zastaje mnie czerwony wschód słońca. Na szczęście nie muszę wjeżdżać do centrum miasta, kieruję się przy ekspresowej trasie S7 ścieżką rowerową, a potem jakimiś uliczkami na uboczu miasta. Kilka minut, skręcam z drogi na Malbork w lokalną drogę na południe i ruch znów zanika. To miejscowość Raczki Elbląskie. Do dłuższej chwili docieram do najniżej położonego punktu w Polsce: -1,8 m poniżej poziomu morza. Poza tym że punkt jest oznaczony, to nie wyróżnia się absolutnie niczym z otoczenia. Robię małą przerwę i coś zjadam. Słońce podnosi się i natychmiast zaczyna się robić odczuwalnie ciepło.


Droga prowadzi na południe wśród łąk i pól Żuław, po których spacerują bociany i żurawie. Ruchu nie ma żadnego. Przecinam malowniczą rzekę Balewkę.




Nawierzchnia staje się wkrótce fatalnej jakości. Dziura na dziurze, moja prędkość spada do 15 km/h bo tak silnie trzęsie, że nie da rady jechać szybciej. Drogą co ciekawe prowadzą dwa szlaki rowerowe, ale ja jadę swoim śladem i to że są tu jakieś szlaki, to raczej przypadek. Moim celem są niezbyt odległe pochylnie na Kanale Elbląskim, gdzie postanawiam zrobić małą przerwę. Na szczęście fatalna nawierzchnia kończy się i trafiam na drogę nr 527. Jadę nią kilka kilometrów do miejscowości Jelonki, gdzie skręcam na południe. Zaczynają się wzgórza Warmii i na dzień dobry mam kilkukilometrowy podjazd. Uff, upał zaczyna się robić nieznośny, choć jest 7 rano. Gdy osiągam szczyt wzniesienia i drogę nr 526 w Śliwicy, to mina nieco mi rzednie. Droga została rewitalizowana i... przywrócono na niej starą kostkę brukową, by zachować ją taką jaka była historycznie. Wspaniale, tylko jak mam po tym jechać rowerem szosowym? Ile to kilometrów? Chcąc nie chcąc ruszam nią, bo wyjścia nie mam. 


Jadę nie po samym bruku, a po trawie obok, lub po wąskim krawężniku. Droga opada i wije się, trzeba więc bardzo uważać. Na szczęście to tylko kilka kilometrów i docieram do pochylni Kąty, gdzie jest już ścieżka rowerowa. Tu zatrzymuję się i robię zdjęcia temu niezwykłemu obiektowi hydrotechnicznemu. Kanał Elbląski pokonuje kilka wzgórz i nie ma ciągłości. Przez wzniesienia statki są przeciągane na specjalnych torach i kołach, a całość mechanizmów napędzana jest wodą. Niesamowite rozwiązanie i wielka atrakcja turystyczna, bo kanałem regularnie kursują statki pasażerskie. 




Jest to miejsce na odpoczynek, znów coś zjadam i wypijam całą butelkę izotonika. Robi mi się lepiej, ale gdy sobie pomyślę co będzie za kilka godzin... upał teraz jest nie do zniesienia, a co będzie w południe? Ile będę musiał pić? Liczę, że może przyjdą jakieś większe chmury, bo te co są teraz tylko na krótkie chwile zasłaniają palące słońce.

Dalsza trasa to stromy podjazd pod kolejne wzgórze i po chwili zjeżdżam na parking przy pochylni Buczyniec. To kolejny stopień kanału, jest tu ponadto kasa biletowa i tu również zaczynają się krótsze rejsy do Elbląga. Znów robię kilka zdjęć i smaruję się kremem z filtrem, by później nie cierpieć.



Kieruję się na południe, wzdłuż zielonego szlaku rowerowego. Drogi są takie sobie, w nawierzchni jest pełno dziur i ciężko jechać szybko, a sama jazda jest mocno odczuwalna. Moim następnym punktem nawigacyjnym jest miasteczko Zalewo, położone nieopodal północnych krańców jeziora Jeziorak. Teren jest silnie falisty, co chwila jadę pod górę lub w dół, ale na szczęście podjazdy i zjazdy są krótkie. Nawierzchnia robi się gorzej niż fatalna, ale innej drogi tu nie ma. Po dobrych 20 km docieram do Zalewa, gdzie kupuję dwie butelki izotonika i colę. Jedną z butelek wypijam na raz, resztę chowam do plecaka. Uff... lepiej. W plecaku mam bukłak z wodą, ale w taki upał i przy takiej wilgotności powietrza sama woda nie działa tak jak powinna i nie nawadnia mnie wystarczająco. W efekcie z rzadka piję łyk wody i raczej co jakiś czas sięgam po większą dawkę izotonika.


Za Zalewem kieruję się w stronę Iławy. Drogi są tu remontowane, jeżdżą jakieś wywrotki, świeży asfalt zdaje się wręcz promieniować gorącem. Trasa miała być ciekawa krajobrazowo i w sumie jest, ale te drogi to porażka. Nawet gdy mijam jedną z odnóg Jezioraka, to nie mogę dotrzeć nad samo jezioro, bo nie ma jak tam dojechać. Robię tylko zdjęcie pomiędzy drzewami. Dopiero za miejscowością Kaletka skręcam w lewo, w leśną drogę, na której o dziwo leży nowiutki asfalt. Jakaż miła odmiana! Ponadto jest tu gęsty las, który nieco osłania od słońca. A właśnie zaczynają się najgorętsze godziny. Nie wiem ile jest stopni, ale mam wrażenie, że jadę gdzieś w Afryce. Po wypiciu wszystkich zapasów izotonika i coli, która mnie zawsze pobudza, po zjedzeniu czegoś słodkiego ruszam dalej.




Docieram wkrótce do drogi krajowej nr 16 między Iławą a Ostródą. Ruch jest tu wielki, jeżdżą TIR-y i odcinek jest mało przyjemny. W dodatku budowana jest obwodnica Ostródy, więc chaos na drodze jest większy. Wkrótce odbijam na południe, by jednak po kilku kilometrach dotrzeć do drogi nr 15, chyba jeszcze bardziej ruchliwej. Ten obszar to ponadto spore zjazdy i podjazdy, a ja patrząc na moją zaplanowaną trasę orientuję się, że przejadę niemal przez szczyt Dylewskiej Góry - najwyższego wzniesienia Warmii, o wysokości 312 m n.p.m. Na południu widzę wał Wzgórz Dylewskich. Które z nich jest najwyższe to nie wiem, ale podejrzewam to z przekaźnikiem radiowo-telewizyjnym. Po kilku kilometrach mało przyjemnej jazdy w potoku ciężarówek skręcam w lewo, jest tu nawet stosowna tabliczka mówiąca o Dylewskiej Górze i odległym o 30 km polu Bitwy Grunwaldzkiej. Droga znów robi się pusta i najpierw zjeżdżam sporo w dół, by zacząć wymagający i długi podjazd. W tym upale, na pewnym zmęczeniu i już nieźle wysuszony przeklinam głośno. Też sobie trasę wynalazłem. Niemal jak Roztocze czy Podhale, a to przecież polskie pojezierza. W Pietrzwałdzie robię krótką przerwę, w lokalnym sklepie uzupełniając zapasy izotoników. Podjazd trwa cały czas, miejscami sięga 9% i niby tego nie widać, ale to spore nastromienie, moja prędkość spada do 12-13 km/h. Co gorsza wiem, że 20 minut ciężkiego podjazdu zostanie nagrodzone 2 minutami zjazdu i nie zdążę odpocząć przed kolejną górką. W końcu mijam najwyższe wzniesienie grzbietu i szczyt Dylewskiej Góry.


Zaczyna się zjazd, ale zaraz znów jest podjazd. Potem jednak jest wreszcie dłuższy zjazd. Trzymam 45 km/h bez dotykania pedałów, a i tak muszę hamować. Docieram do drogi nr 537, którą podążam na wschód. Do pól grunwaldzkich zostało 15 km według tablic informacyjnych. Teren jest tu bardzo mocno falisty i jazda jest typowo interwałowa, choć podjazdy zajmują o wiele więcej czasu niż zjazdy. Upał wykańcza, choć za mną zbierają się ciemniejsze chmury, które zwiastują może nawet opady deszczu. Jednak na południu, tam gdzie jest słońce - zero chmur! Mijam Marwałd, Frygnowo i kieruję się na Stębark, gdzie jest muzeum bitwy. Już z daleka widać wyniosły pomnik. Podjeżdżam bliżej i wjeżdżam na teren samego pola. Nigdy tu jeszcze nie byłem i jest to dla mnie spora ciekawostka.

Pomniki są w zasadzie dwa, a w dodatku są tu budynki muzeum i kamienny amfiteatr pokazujący rozmieszczenie wojsk na polu bitwy w 1410 roku. Odpoczywam moment, robię nieco zdjęć, znów coś popijam i zjadam. To mniej więcej połowa mojej trasy do Warszawy, niemal 180 km za mną. Jest godzina 14, co pozwala sądzić, że jeśli utrzymam tempo, to będę w domu na 22-23. To godzina graniczna, rano muszę być o 6:15 w pracy, a muszę po takiej trasie mieć kilka godzin snu. Już teraz zastanawiam się, czy w Warszawie nie dojechać do metra Młociny i oszczędzić sobie pokonywania całego miasta rowerem. Ale to zobaczymy jak będę się czuł i o której dotrę. Nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu.



Dalsza trasa to lokalna droga na której nie mijam przez 20 minut ani jednego samochodu. Są tu jakieś wyrobiska piasku i małe kamieniołomy. Z początku jest spory zjazd, ale potem znów zaczynają się podjazdy. Lokalnymi drogami kieruję się na Działdowo. W pewnym momencie jest naprawdę wymagający podjazd na kolejny wał wzgórz, ale potem zauważam, że jedzie się dziwnie lekko, tak jakby cały czas było minimalnie w dół. Błogosławię też to, że wreszcie słońce schowało się za chmurę i zrobiło się odrobinę chłodniej. Może nawet nie tyle chłodniej, co nie ma tego bezpośredniego żaru ze słońca. Po kilkunastu kilometrach docieram do Działdowa. Mijam centrum miasteczka i nie zatrzymując się niemal w ogóle, ruszam dalej lokalnymi drogami na południe. Planuję objechać Mławę od zachodu i przeciąć trasę S7 w okolicy Glinojecka. To jeszcze wiele, wiele kilometrów, a ja oddalam się teraz od lini kolejowej, która zapewnia awaryjny powrót do Warszawy.



Słońce znów wychodzi i zaczyna mnie zamęczać. Izotoniki dawno się skończyły, a jak na złość w żadnej z mijanych wsi nie ma sklepu. Zaczynają się kolejne, wymęczające podjazdy. Jestem niby już na Mazowszu, a górki są nie gorsze niż na Warmii. Wreszcie w miejscowości Lipowiec Kościelny znajduję market Dino, gdzie uzupełniam zapasy. Zjadam coś, ale czuję, że kryzys nadciąga z każdym kilometrem. Zaraz za miejscowością jest wysoki wał wzgórz, a podjazd nań jest dla mnie totalnie wyczerpujący i czysto siłowy. Już mnie łapią jakieś skurcze, a na samym podjeździe mam poniżej 10 km/h. Oddala się wizja dotarcia na 23 do domu. Wiem, że gdzieś tam zrobi się w końcu płasko, w końcu słońce przestanie tak grzać, ale będę miał przed sobą nadal kilka godzin. Co gorsza, mimo pokonania pierwszych wzgórz zaczynają się kolejne... i kolejne. Ileż można!

Wielogodzinny wysiłek i postępujące wyenergetyzowanie powodują, że na stromych podjazdach jadę momentami zygzakiem. Jest już po 18. Realnie oceniam możliwość pokonania jeszcze pozostałych 140 km w tym stanie przesuwając graniczną godzinę na północ. Będzie niezwykle ciężko, a w głowie siedzi ta myśl, że rano do pracy, spóźnić się nie mogę i wyjdę z niej dopiero o godzinie 23. Strasznie ryje to psychikę. Powoli uznaję, że ograniczony tym jutrzejszym dniem, zostałem pokonany przez dzisiejsze warunki. Mogę jechać cały czas 20 km/h. Dojadę na 2 w nocy. Będę bardzo wymęczony i nie będzie to już ani bezpieczne ani rozsądne. Do Ciechanowa mam prawie 40 km, ale nie mam gwarancji, że jakiś pociąg z miejscem na rower mi się trafi. Do Nasielska jeszcze dalej. Myślę też o Modlinie, skąd przecież kursują pociągi na Okęcie. No ale czy o tej porze jakieś będą? Do Modlina jest 3 godziny jazdy w takim tempie. Za dużo robi się tych "ale". Piszę do Madzi, czy jest w stanie podjechać samochodem i ewakuować mnie gdzieś z trasy.


Po kilku minutach oddzwania do mnie, że właśnie wyszła z pracy, ale skoro jest jak jest to podjedzie. Umawiamy się przy centrum handlowym w Płońsku. To jeszcze 45 km, ale tam to dojadę, choć drogi nie są wcale proste - budowa ekspresówki S7 zmieniła nieco układ komunikacyjny w tym rejonie i o ile samochodem jest bardzo prosto, to rowerem muszę sporo kombinować. Obawiam się, że będzie znacznie wcześniej niż ja i będzie na mnie długo czekała. Przecinam wkrótce S7 i kieruję się do Strzegowa. 


Tu dawna "siódemka", niegdyś bardzo ruchliwa, stała się drogą lokalną. Niemal zero ruchu, wymieniona nowiutka nawierzchnia. Skończyły się podjazdy, jedzie się o wiele przyjemniej. Kombinuję jak mam dotrzeć bocznymi drogami do Płońska i trasa wychodzi mocno łamana i sporo dłuższa niż jadąc S7. Dzwonię jeszcze raz do Madzi i jest już sporo za Łomiankami. By i jej i sobie oszczędzić już czasu uznajemy, że spotkamy się w Glinojecku. Dojadę tam w ciągu 20 minut, ona niewiele po mnie. 

Za Strzegowem, na lokalnych drogach nie ma żadnego ruchu. Jedzie się przyjemnie, choć ogarnia mnie lekka złość, że trasa i upał przerosły mój plan dotarcia do Warszawy na późny wieczór. Według tabliczek do centrum Warszawy jest 95 km, ale do mnie do domu będzie niemal 110. Przed samym Glinojeckiem zapada powoli zmrok, słońce chowa się za horyzont, Zaczynają się wieczorne roje komarów, a ja i tak jeszcze kilka razy kluczę, bo przebudowa siódemki nieco zmieniła układ lokalnych dróg. W końcu docieram do drogi nr 60 i skręcam w stronę centrum miasteczka. Mijam Wkrę i zatrzymuję się na dużym pustym placu zajezdni autobusowej. Pora kończyć. Dzwonię do Madzi i mówię jej gdzie jestem. Będzie za kilkanaście minut. 



Po zachodzie słońca robi się wreszcie nieco chłodniej i nawet dałoby radę teraz jechać względnie przyjemnie, no ale cóż, decyzja została podjęta ponad godzinę temu. Żrą mnie roje komarów, ale nic z tym nie zrobię. Przejechałem dziś 265 km. Dystans nie jest mały, ale też nie jest przesadnie wielki. Robiłem dłuższe trasy i to latem, nie mówiąc o wiośnie czy jesieni. Dziś jednak kombinacja upału, podjazdów, tego co pozostało jeszcze przede mną, oraz dead-line w postaci tego, o której muszę być jutro w pracy zrobiły swoje. Trudno, trasa mnie pokonała, więc warto będzie wrócić i zrobić ją jeszcze raz, może znów nieco zmieniając jej przebieg.

Podjeżdża Madzia, pakujemy rower do bagażnika. Na szczęście w plecaku mam koszulkę na przebranie się, by w ogóle móc pokazać się wśród ludzi. Zatrzymujemy się jeszcze w Płońsku na mały posiłek w restauracji pod złotymi łukami. Powrót do Warszawy to dobra godzina i jestem w domu niemal o 23. No właśnie, jest 23, mimo że ostatnie 100 km wróciłem samochodem. To o której bym był gdybym wracał rowerem?

Dwudniowa wycieczka okazała się bardzo ciekawa turystycznie. Zobaczyłem mnóstwo niezwykłych miejsc. To że nie udało mi się ukończyć tego co zaplanowałem psuje nieco całość, ale to pozwala przemyśleć kilka spraw. W moim przypadku upał jest zawsze najgorszą przeszkodą i po prostu tak długich tras nie powinienem robić latem. Wypiłem teraz z 10 litrów płynów, a i tak czułem się silnie odwodniony i wypłukany z minerałów.



Załączam dwie mapki. Ta z niebieskim śladem to to co zaplanowałem, a ta z czerwonym to to co zrealizowałem. Łącznie 70 km i 265 km, czyli w ciągu dwóch dni 335 km. Najdłuższy tegoroczny wypad rowerowy, który tak jak miałem w planach - dał w kość. Ale czasem trzeba wyjść poza swoją strefę komfortu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz