Dziś mam wolny dzień w środku tygodnia. Praca w której spędzam właściwie wszystkie dni łącznie z weekendami, ma jednak zalety, bo wolne potrafi wypaść wtedy, gdy większość ludzi jest w pracy. Jeśli trafi się ładny dzień, można podjąć jakąś turystyczną aktywność bez tłumów. Co prawda prognozy mówią o możliwości wystąpienia burz, a od rana się chmurzy, lecz mimo to zastanawiam się nad półdniową wycieczką rowerową.
Powinienem wyruszyć wcześnie, ale narastający wiatr wydłuża moje wahanie. W końcu stwierdzam, że jak jeszcze poczekam, to już nigdzie nie pojadę i około 11 ruszam w stronę Mostu Południowego. Moim celem jest położona w odległości mniej więcej 70 km miejscowość Jeruzal. Cóż w tej nic nie mówiącej nazwie niezwykłego? Czemu to ma być cel wycieczki? Miejscowość ta jest znana w całej Polsce za sprawą serialu "Ranczo", a dokładniej występującego w nim sklepu z charakterystyczną ławeczką, na której przesiadują serialowi menele, toczący dyskusje z butelką wina "Mamrot". Sklep znajduje się właśnie w Jeruzalu i tu kręcono sceny pod sklepem i na ławeczce. Dojazd też jest dość urokliwy i prowadzi przez ładne tereny, więc czemu by się nie wybrać? Dodatkowo zamierzam w drodze powrotnej zahaczyć o Mińsk Mazowiecki, w którym nie byłem od wielu lat. Początek mojej trasy przebiega bardzo sprawnie - potężny zachodni wiatr pcha mnie z taką siłą, że w pedałowanie wkładam niewiele energii, a i tak poruszam się bardzo szybko. Wkrótce przedostaję się na druga stronę Wisły.Kolejne kilometry pokrywają się z moją niedawną trasą do Otwocka (czytaj tu). Ruch jest spory, a ścieżka rowerowa istnieje tylko na pewnym fragmencie drogi. Nie ma tu nawet poboczy. W końcu z ulgą zjeżdżam w lewo, kierując się na centrum Otwocka.
Docieram do torów kolejowych i ruszam wzdłuż nich w kierunku Celestynowa. Trasa jest nowa, jeszcze dwa lata temu cała droga była w przebudowie i nie dało się tędy przejechać rowerem szosowym. Teraz to wręcz komfort. Wygodne ścieżki rowerowe i znikomy ruch, a wszystko w pięknych lasach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. W okolicy jest skansen w dawnych bunkrach w Dąbrowieckiej Górze, gdzie byłem ostatnio zimą (czytaj tu). To też może być fajny cel wycieczki rowerowej, ale polecam rower MTB z powodu dużej ilości piasku (czytaj tu).
Mijam Dąbrówkę, gdzie kończy się wygodna ścieżka rowerowa i jest jakiś ruch wahadłowy. Jadę teraz zupełnie prostą drogą przez piękny las, kierując się w stronę Kołbieli. Wiatr cały czas wieje w plecy, więc jedzie się bardzo przyjemnie. W dodatku pogoda wyraźnie się poprawia, nie ma już ponurych chmur i wyszło słońce. Wkrótce docieram do wiaduktu nad drogą S17.
Mijam dawne rondo w Kołbieli słynące z ogromnych korków. Teraz to droga lokalna w kierunku północ-południe, ale krzyżuje się z ruchliwą drogą nr 50, którą suną kolumny TIR-ów. Mijam Kołbiel, kierując się kawałek drogą nr 50, a potem odbijam na wschód. Tu już jedzie się spokojnie i nadal bardzo szybko. Po kilku kilometrach dojeżdżam do miejscowości Siennica, gdzie skręcam w prawo w drogę nr 802, w kierunku Stoczka Łukowskiego. Ten odcinek pokonuję chyba najszybciej, z najwyższą średnią. Są tu momentami długie i łagodne zjazdy, ale że wieje bardzo mocno w plecy, to osiągam ponad 40 km/h i udaje mi się taką prędkość utrzymywać na długich odcinkach. Kilkanaście kilometrów mija bardzo szybko i wreszcie docieram do Latowicza, gdzie jest piękny kościół.
Za kościołem skręcam na północ w lokalną drogę. I tu dopiero zaczyna się zabawa. Wiedziałem, że cała trasa tak słodko jak dotąd wyglądać nie będzie, że skoro wiało w plecy, to przyjdzie w końcu wracać pod ten wiatr. Teraz nie jadę jeszcze bezpośrednio pod niego, ale i tak prędkość od razu wyraźnie spada, rowerem zaczyna zarzucać co i rusz, a dodatkowo wiatr pędzi tumany kurzu z okolicznych pól, co przeszkadza. Zatrzymuję się na moment, widząc nisko wiszącego jastrzębia. Wiatr jest tak silny, że ptak utrzymuje się w miejscu, jak śmigłowiec w zawisie, tuż nad ziemią i tylko wyszukuje zdobyczy. Niestety słaby aparat w telefonie nie pozwala na zrobienie dobrego zdjęcia. Okolica za to całkiem ładna.
Jeszcze kilka kilometrów i docieram do celu mojej wycieczki. Na liczniku 71 km. Sklep rzeczywiście jest, obok całkiem ładny kościół. Skoro tu jestem, to obowiązkowo należy nabyć serialowe wino marki wino. A właściwie marki "Mamrot". Wchodzę do środka i proszę o najbardziej znane tanie wino w Polsce. Butelka tego trunku kosztuje 10 zł, będzie co degustować ;)
Pora ruszać dalej, w stronę Mińska Mazowieckiego. Tu już asfalt nie jest idealny, pełno w nim pęknięć i dziur. W dodatku teraz jadę dokładnie pod wiatr. Na dokładkę nie jest tu wcale płasko, teren jest pofalowany. Miejscami prędkość spada do 15 km/h i trudno szybciej, mimo mocnego wysiłku. Wreszcie jakiś las i nieco osłony przed wiatrem, co pozwala od razu się rozpędzić.
Mijam miejscowość Cegłów, gdzie przejeżdżam na drugą stronę torów kolejowych. Jest tu nowo przebudowana droga, z kostkową wprawdzie, ale ścieżką rowerową. Kończy się ona jednak po kilku kilometrach i pozostaje pobocze. Mam już dość tej walki z wiatrem. Mijam kolejne miejscowości i w końcu wjeżdżam do Mińska Mazowieckiego. Z tej strony nie jest to jakaś reprezentacyjna część miasta. Dziurawe drogi, chodniki i ścieżki rowerowe, oraz bloki o niezbyt wielkiej urodzie.
Ścieżki rowerowe są po obu stronach drogi, ale w końcu ich nawierzchnia zmienia się na asfaltową. Docieram do centrum miasta. Mijam rynek oraz całkiem ładny park. Dalej jednak znów są blokowiska i znów dziurawa ścieżka rowerowa z kostki.
Dawniej droga wzdłuż której teraz jadę była niemożliwie zakorkowana. To trasa na wschód, główna droga tranzytowa kraju. Myślałem, że po wybudowaniu autostrady A2, która jest w tym miejscu obwodnicą Mińska, problem korków w dużej mierze zniknął. Ale okazuje się, że korki są jak dawniej. Może dlatego, że jest około 16, ale ruch jest naprawdę ogromny.
Wyjeżdżam w końcu z miasta, jadąc poboczem ruchliwej drogi. Z ulgą zjeżdżam w kierunku autostrady, by po chwili jechać drogą techniczną. Mimo, że hałas jest spory, to mam zupełny spokój a i nawigacyjnie nie ma co kombinować.
Wiatr delikatnie słabnie, ale do domu mam jeszcze około 40 km. Pocieszam się,
że wkrótce autostrada skręci lekko na południe, więc wiatr będzie lekko z
boku, co zmniejszy jego napór. Bo teraz jest niby gładko, ale już jestem tym
zmęczony, a w dodatku droga jest dość nudna. Miejscami droga techniczna
zmienia się w pełnoprawną drogę lokalną, z bardzo dobrymi ścieżkami
rowerowymi. W pewnym momencie stojący tuż przy drodze bocian zrywa się do lotu
kilka metrów ode mnie. Nad głową przelatuje wojskowy śmigłowiec, kierujący się z lotniska w Mińsku gdzieś na zachód.
Mijam węzeł Halinów. Powoli zbliżam się do węzła Lubelska. To znów ekspresówka S17. Aby ją pokonać docieram do kładki dla pieszych, gdzie jednak nie ma żadnego wjazdu i trzeba wejść i zejść po stromych schodkach. To już granica Warszawy. Zaskoczeniem dla mnie jest to, że doskonała dotąd droga techniczna nagle zmienia się w dziurawą szutrówkę pełną żwiru. Na szosowym rowerze muszę uważać na opony i koła, więc mocno zwalniam. Odcinek szutru kończy się po jakiś 2 kilometrach i znów jest gładki asfalt. Mijam ulicę Patriotów, gdzie w dość skomplikowany sposób dostaję się na południową stronę autostrady.
Teraz ostatnie kilometry. Nadal wiele w twarz, a ja jestem już dość zmęczony tą walką. Wjeżdżam na kładkę nad Wałem Miedzeszyńskim. Tym samym zamknąłem pętlę, dalsza trasa pokrywa się z początkowym odcinkiem. Wjeżdżam łagodnym podjazdem na Most Południowy.
Jeszcze kilka kilometrów. Mijam Wilanów, wspinam się podjazdem na Ursynów. Kilkanaście minut i jestem pod domem. Wycieczka zamiast planowanych 6 godzin zajęła mi aż 7. Przejechałem 140 km, czyli tyle samo jak podczas sobotniej wycieczki przez Puszczę Kampinoską (czytaj tu). Dziś jednak miałem najpierw idealny wiatr w plecy, aby później bardzo mocno walczyć z tym samym wiatrem, co bardzo ograniczyło średnią prędkość. W dodatku moja decyzja o przejeździe przez Mińsk Mazowiecki ograniczyła ją jeszcze bardziej - przez miasta zawsze jedzie się wolno.
Załączam mapkę mojej trasy. Okazała się ładna i ciekawa, szczególnie w pierwszej części. Powrót wzdłuż autostrady był bardzo łatwy nawigacyjnie i bezpieczny jeśli chodzi o ruch pojazdów, ale zdecydowanie mniej urokliwy i znacznie bardziej hałaśliwy. Pod koniec miałem już naprawdę dość tego hałasu pędzących samochodów. Tym niemniej polecam trasę każdemu. A "Mamrot"? No cóż, etykieta głosi, że nie jest to wino, a napój alkoholowy na bazie... piwa. Na razie poczeka na degustację, więc nie opisuję jego walorów smakowych.
EDIT: Po wielu dniach odważyłem się otworzyć butelkę i skosztować zawartości... nie radzę! Najpodlejsza alpaga jaką piłem. Kombinat siarkowy w Tarnobrzegu. Paskudztwo, obrzydlistwo! To już wina marki "Arizona" czy "Biały Patyk" jakie pamiętam z końca lat 90-tych były znacznie lepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz