sobota, 19 grudnia 2020

Rowerowa wycieczka z Opoczna do Warszawy

Dość przypadkowo trafia mi się możliwość zorganizowania fajnej wycieczki rowerowej. Mam niespodziewany transport do Opoczna i możliwość zabrania się z rowerem, więc decyzję podejmuję właściwie spontanicznie w piątek wieczorem. W sobotę rano razem z Ma i Flo ruszamy na południe. Jest przejmująco zimno i mgliście, temperatura zbliża się do zera stopni, ale wilgotność potęguje uczucie chłodu. Mam na sobie dwie pary spodni, dwie koszulki i kurtkę, a w plecaku awaryjne ubranie gdyby było nieznośnie zimno. Nie zabieram tylko termosu, bo uznaję, że w razie czego poratuję się czymś gorącym na jakiejś stacji benzynowej. Zresztą dystans do Warszawy to raptem około 130 km, nic wielkiego ani długiego. Choć w grudniu taki dystans potrafi już być niezbyt przyjemny.

Po półtorej godzinie jazdy docieramy do Opoczna. Zastanawiałem się by wracać do domu przez Inowłódź i Spalski Park Krajobrazowy, a później wzdłuż Pilicy na wschód i dalej na północ, zapewne przez Grójec. Jednak gdy wysiadam z samochodu jest mi tak zimno, że weryfikuję moje plany. Wybieram wariant najkrótszy, choć pewnie nieco mniej krajobrazowy. Zresztą, o jakich krajobrazach można mówić, skoro wszystko spowija mgła? Ruszam przez uliczki Opoczna, docieram do dość zaskakującego pomnika... chyba pegaza. 


 

Kieruję się na wschód, lokalnymi i mało uczęszczanymi drogami. Po kilku kilometrach rozgrzewam się na tyle, że zaczynam znów odczuwać że mam palce u rąk. Mimo rękawiczek drętwieją z zimna. Mijam miejscowość Zameczek i spore stawy rybne. Jakość asfaltu jest całkiem w porządku, jedzie się dość szybko i przyjemnie. W końcu docieram do Drzewicy. To nieco większa miejscowość, jest tu jakiś zalew i wypożyczalnie kajaków, są też ruiny starego zamku.



Moja dalsza trasa to droga nr 728 w kierunku Nowego Miasta nad Pilicą i Grójca. Obawiałem się tej drogi, ale ruch okazuje się niewielki i mimo mgły jedzie się bezpiecznie i dość przyjemnie. Asfalt jest gładki i szybki. Za to teren jest dość wyraźnie pofalowany, co i rusz są podjazdy i zjazdy, nie spodziewałem się tego. Mijam miejscowość Odrzywół.


 

Dalsza droga prowadzi przez dość podmokłe tereny wzdłuż rzeki Drzewiczki, prawego dopływu Pilicy. Kilkukrotnie przede mną podrywa się do lotu wielka czapla, jedna robi to tak, że niemal nie zderza się z jadącym samochodem. Ciężko mi jednak jechać z gotowym do fotografii telefonem, więc nie udaje mi się uwiecznić żadnego z tych majestatycznych ptaków. W końcu stawy rybne i docieram do Pilicy.

 

Za rzeką czeka mnie spory podjazd drogą wygiętą w serpentynę do Nowego Miasta nad Pilicą. Skarpa jest naprawdę bardzo wysoka. Na górze skręcam w prawo, ale zaraz odbijam w lewo. Mógłbym dalej jechać w stronę Grójca drogą nr 728, ale ruch gęstnieje, mgła również. Uznaję, że nie ma co bez sensu ryzykować. Na szczęście jest względnie równoległa lokalna droga, którą również można wykorzystać. Nie wjeżdżam już do centrum miasteczka, tylko przy kościele skręcam na północ, w stronę Rawy Mazowieckiej.

 

Droga prowadzi wzdłuż płotu lotniska. Było to kiedyś lotnisko wojskowe, bodajże zapasowe dla pobliskiego Nowego Glinnika. Przez lata niszczało, były pomysły budowy lokalnego lotniska pasażerskiego, a później miała tu powstać baza Wojsk Obrony Terytorialnej. Nie wiem czy powstała, ale płot jest nowy, a tabliczki ostrzegają, że to teren wojskowy. Za lotniskiem drogi się rozchodzą, a ja skręcam w prawo.

 

Niestety kończy się dobry asfalt. Drogi są co prawda spokojne i ruchu nie ma niemal żadnego, ale nawierzchnia nie pozwala na większą prędkość. O ile wcześniej bez problemu trzymałem ciągle 30 km/h, to obecnie rzadko jest to powyżej 22 km/h. W dodatku teren znów jest silnie pofalowany. Już trochę klnę że wybrałem ten wariant trasy. Mgła gęstnieje i wilgotność robi się tak duża, że zaczyna padać. Chwila odpoczynku i zjedzenie czegoś przywracają jednak nieco optymizmu.


 

Okolica zmienia się w typowe podwarszawskie zagłębie sadownicze. Długie rzędy drzewek, systemy zraszające, wielkie zbiorniki na wodę. I tak przez wiele kilometrów. Trasa staje się nudna. Ale co i rusz trzeba się namęczyć pod górkę albo po dziurach. Kiedy wreszcie będzie ten Grójec?


 

Wreszcie znów dojeżdżam do drogi nr 728, którą tak nie chciałem jechać. No i rzeczywiście - ruch jest bardzo duży, trzeba uważać. Mimo że jest dzień, to jednak ograniczona widoczność nakazuje odpalić lampki w rowerze. Lepiej być dobrze widocznym. Jeszcze kilka większych górek, kilka kilometrów i wreszcie przejeżdżam wiaduktem nad trasą S7 i wjeżdżam na uliczki Grójca. Tu trzeba zrobić małą przerwę, coś zjeść, ale też na chwilę zejść z roweru. Nie czuję już palców u stóp, kilka godzin naciskania na pedały i niska temperatura zrobiły swoje. Zatrzymuję się na rynku. Jest tu rzecz jasna pomnik jabłka, znany mi już z zeszłorocznej rowerowej wycieczki "jabłczanym szlakiem".


W plecaku mam drugą parę skarpet, które teraz zakładam. Robi się nieco cieplej, a kilka podskoków przywraca krążenie. Zjadam kilka kostek czekolady i wielką krówkę która miałem w zapasie. No dobra, pora jechać dalej, do domu dobre 45 km, a chcę zdążyć przed zmrokiem. Najpierw długi i szybki zjazd, a potem znana już mi droga nr 722 w stronę Piaseczna. Kawałek za miastem mijam malowniczą dolinę Jeziorki.

 

Pora już cisnąć bez większych przerw i nie marudzić. Mimo że mgła jest znacznie rzadsza, to robi się już powoli ciemno i widoczność nie jest jakaś specjalna. Do Piaseczna niemal 30 km. Godzina jazdy jak się zepnę. Ale ciężko już utrzymać taką średnią. Jestem zmęczony i zmarznięty. Na szczęście wiatr jest raczej w plecy. W Lasach Chojnowskich jeszcze malutki postój, jest tu cmentarz wojenny z 1915 roku, na którym spoczywają żołnierze niemieccy i rosyjscy.


 

Mijam Piaseczno od zachodu. Chciałem uniknąć jazdy przez to miasto, bo ruch jest w nim duży, a ma ono fatalną infrastrukturę rowerową, bardzo dziurawe drogi i jest w nim masa świateł. Kieruję się na Lesznowolę, a później na Zgorzałę. W końcu docieram do ulicy Puławskiej gdzie jest już normalna droga dla rowerów. Jeszcze kilka kilometrów i skręcam na Ursynów. Po kilku dalszych minutach jestem w domu. Cała trasa zajęła mi 6 godzin, przejechałem 123 km. Nie jest to może duży dystans, ale w mokry i zimny grudniowy dzień było to dość wymagające, głównie pod względem termiki. Według licznika, który liczy tylko czas jazdy osiągnąłem średnią 24 km/h, choć na wielu odcinkach trzymałem przez wiele kilometrów powyżej 30 km/h. Jednak średnia na długich trasach jest wartością którą jadąc turystycznie, z robieniem zdjęć i nawigowaniem - ciężko utrzymać na wysokim poziomie.

 

Mapka mojej trasy. Dla dociekliwych jej dokładny przebieg jest dostępny tu. Okazała się zaskakująco pagórkowata i obfitująca w podjazdy. Według zegarka suma zjazdów i podjazdów wyniosła aż 500 m.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz