Wpadam na dość szalony pomysł połączenia rowerowej wycieczki z wizytą u Ewy. Chcę by to była niespodzianka, więc nie powiadamiam jej o swoich zamiarach. Kupuję bilety na poranny pociąg do Krakowa i na wieczorny, powrotny, z Katowic.
Już sam dojazd na Dworzec Centralny w Warszawie jest dość męczący, bo noc była gorąca i parna. Liczę, że dzień nie będzie tak wymagający termicznie, bo moja zaplanowana trasa to jakieś 130 km, ale nie po płaskim terenie. W dodatku limituje mnie powrotny pociąg, na 19 muszę być na dworcu w Katowicach. Wydaje mi się jednak, że będę miał jakieś 2-3 godziny zapasu.
Podróż mija bezproblemowo, wysiadam w Krakowie około 10 i od razu ruszam w trasę. Szybkie zdjęcie na rynku i dalej w stronę Wisły. Od razu zaczynają się też pewne trudności, bo ulice centrum Krakowa są w remoncie i muszę jechać wolno. Docieram do rzeki, mijam rozkopany Salwator. To jest problem, bo jest jakiś ruch wahadłowy. Tracę znów czas. Za mostem Zwierzynieckim zaczyna się nareszcie ścieżka rowerowa biegnąca wiślanym wałem. Robi się cicho, spokojnie i nie irytują czerwone światła. Jest jednak niemożliwie gorąco, a zapowiada się, że będzie znacznie cieplej.
Na tym odcinku trasa jest bardzo ładna. Wysokie wzgórza otaczające dolinę Wisły, opactwo w Tyńcu. Niestety, wygoda kończy się gdy docieram do mostu na Wiśle na autostradzie A4. Znika ścieżka rowerowa, a zamiast niej jest dziurawa droga. Skręcam na miejscowość Liszki, by dotrzeć do drogi 780, prowadzącej do Oświęcimia. Najpierw chciałem kierować się wałami wiślanymi, ale zniechęca mnie brak dalszego ciągu tzw. Wiślanej Trasy Rowerowej. Droga 780 okazuje się bardzo ruchliwa, jest na niej mnóstwo ciężarówek. Już samo dotarcie do niej daje mi w kość, bo jest to spory podjazd.
Po krótkiej analizie mapy stwierdzam, że wracam jednak nad Wisłę, kierując się na miejscowość Czernichów. Zły jestem, że nie mam żadnego wariantu alternatywnego. Teraz coraz bardziej tracę czas, coraz bardziej kluczę i wściekam się na liczne i męczące podjazdy. Jadę na Kłokoczyn i Rusocice. Tylko po to zjechałem na Wisłę, by teraz stromo podjeżdżać! Sił coraz mniej, a to 1/3 trasy. Co najgorsze, coraz mniej mam czasu. Ale dalej ma być już według mapy wałem, więc będzie płasko. Pojawia się nawet znów ścieżka rowerowa, która jednak... kończy się po jakimś kilometrze, na wale.
Z naprzeciwka na górskim rowerze jedzie dziewczyna i pytam ją, jak wygląda trasa na Oświęcim po wale. Okazuje się, że jest minimum 10 km żwiru. Dziękuję bardzo, ale nie! Na szczęście w tym miejscu jest prom przez Wisłę. Krzyczę do pana z obsługi, który akurat jest na drugim brzegu. Po chwili prom podpływa i za symboliczne 2 zł mogę się przeprawić, nieco przy tym odpoczywając od tego upału.
Teraz wyłączam już myślenie nad trasą. Jak najszybciej i najkrócej muszę dostać się do Brzeszcz. Chcę kawałek pojechać drogą nr 44 na Oświęcim, ale w Zatorze odbić na lokalne drogi, by ominąć samo miasto. Teren nadal jest mocno falisty. Mijam Zator i kompleks Energylandii. Teraz skręcam na południe, w stronę widocznych pasm Beskidów. Jadę na Piotrowice i Polankę Wielką. Sił mi ubywa, czasu mam na styk, by na miejscu została mi jakaś godzina. Okazało się, że trochę przeszacowałem swoje możliwości w tym upale i na tych podjazdach, a w dodatku mnóstwo czasu straciłem na szukanie drogi.
Ten fragment daje mi w kość najbardziej. Nie dość że są duże podjazdy, to jeszcze są odcinki w kompletnym remoncie. Muszę je omijać, muszę powoli jechać po szutrach. W dodatku wieje w twarz. Średnia spada dramatycznie. Do Brzeszcz mam w lini prostej jakieś 10 km, więc piszę do Ewy, że niedługo będę... dość mocno ją zaskakując. Jadąc drogą nr 949 mijam pałac w Osieku i wreszcie robi się względnie płasko. Mijam rybne stawy i skręcam na Brzeszcze. Tu drogi znam już dobrze, nie potrzeba mi specjalnej nawigacji. Jednak samo przebicie się zajmuje mi niemal 45 minut. Wreszcie docieram, dosłownie na odcięciu.
Ewa daje mi coś słodkiego i przede wszystkim coś do picia. Czasu mam mało. Wyszło w sumie głupio, bo liczyłem, że nieco ze sobą pobędziemy, a tu nie dość że mam ten wieczorny pociąg i nie mogę się spóźnić, to w dodatku Ewa ma jakieś plany, których też nie może przenieść, a moja niezapowiedziana wizyta i tak sporo tu namieszała. Dostaję mały opieprz, no ale cóż... Ewa uznaje, że skoro już robię szalone rzeczy, to nie ma serca, byśmy widzieli się tylko kilkanaście minut. Stwierdza, że zawiezie mnie do Tychów samochodem, nieco odpocznę od upału i trochę dłużej będziemy razem.
Jej pomysł dosłownie ratuje mi życie, bo to naprawdę była jazda na termicznym odcięciu. W samochodzie odżywam. Dłuższą chwilę jeszcze spędzamy w Tychach na parkingu. Żegnamy się wreszcie (i tak zobaczymy się za kilka dni). Pora na mnie. Do Katowic niby 20 km i czasu dość sporo. Nie muszę cisnąć.
Szybko okazuje się, że niby prosta droga jest nadzwyczaj skomplikowana. W Tychach jest mnóstwo świateł, teren też nie jest płaski. Jedzie się wolno i czas wytraca się strasznie. Najgorzej jest na samym północnym wyjeździe z miasta. Mijam drogę nr 44, którą już dziś jechałem. Tu jest jakaś przebudowa skrzyżowania. Dalej lokalnymi drogami w stronę Katowic. Droga trzy razy przecina linię kolejową i w tym miejscu... dwa razy stoję na zamkniętych szlabanach. Czas ucieka.
Jadę na Piotrowice i Ligotę. Ruch, światła co chwila, ścieżki rowerowe kończące się nagle, dziurawa droga. Masakra jednym słowem. Jest tu cały węzeł kolejowy, więc by sobie ułatwić po prostu jadę dwupasmówką w stronę centrum Katowic. Nie ma zakazu jazdy rowerem, ale to średnio przyjemne i bezpieczne. Mijam Park Kościuszki i autostradę A4. Już końcówka. Wreszcie zmęczony docieram na dworzec. Do pociągu mam 25 minut. Pora na oddech, zjedzenie czegoś, zmianę koszulki. I na mały rachunek sumienia - trasa okazała się szalona, męcząca strasznie. A to, że jej nie znałem i wiodła przez mocno zabudowane tereny - bardzo ograniczyło średnią. Zmiana koncepcji w czasie jazdy też wydłużyła jej czas. No i sam mocno falisty teren. Gdyby Ewa nie podwiozła mnie do Tychów... nie wiem czy bym się wyrobił. W Brzeszczach byłem mocno zmęczony, a dzięki temu że mnie podwiozła to odpocząłem nieco. Bez tego jechałbym inną trasą, ale nie miałbym odpoczynku. Mogłoby być różnie. Niezła nauczka i lekcja pokory.
Z pociągu piszę do Ewy, że już jestem i wracam do Warszawy, raz jeszcze dziękując za wsparcie. Klimatyzacja działa tak mocno, że muszę założyć przeciwdeszczową kurtkę. Jednak już w Warszawie... zdejmuję ją po kilku kilometrach, bo znów jest strasznie gorąco.
Trasa okazała się wymagająca, ale muszę ją powtórzyć z mniej skomplikowanych
warunkach, na pełnym luzie. Wtedy będę skupiał się na przyrodzie i widokach, a
nie na nawigowaniu i gonitwie z czasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz