Od kilku ładnych lat końcówka listopada oznacza dla mnie start w jednym z
najtrudniejszych biegów maratońskich w Polsce. Rozgrywany w Lublińcu Maraton
Komandosa jest kierowany głównie do przedstawicieli służb mundurowych, ale
również prawo startu w tym biegu mają cywile, jeśli spełnią wymagania
regulaminowe. A te łatwe nie są, bieg w zasadzie, poza dystansem, nie ma nic wspólnego z innymi
biegami maratońskimi. Trasa to dwie leśne pętle po 21 km, po
piaszczystych i kamienistych drogach, jedynie na krótkich fragmentach
występuje asfalt. Wszyscy obowiązkowo biegną w umundurowaniu polowym (lub
innym stroju służbowym, jak np. ratownicy medyczni), w wysokich na minimum 20
cm butach wojskowych i z plecakiem ważącym minimum 10 kg. Na trasie nie ma
żadnych punktów odżywczych, więc całe jedzenie i picie należy mieć ze sobą. W
tym roku zauważam małą zmianę w regulaminie - limit czasu wydłużono z 7 do 7,5
godziny. Bieg organizuje Wojskowy Klub Biegacza "Meta" oraz Jednostka Wojskowa
Komandosów z Lublińca, ale w jego organizację zaangażowane są też służby
medyczne, straż pożarna i służby leśne.
Moja forma biegowa w tym roku jest mierna i zaliczyła bolesny upadek. W latach wcześniejszych biegałem po 1200-1300 km rocznie, treningi na dystansie 10 km i więcej były naturalnym dystansem. W zeszłym roku przebiegłem już tylko około 750 km, zmniejszyłem długość dystansów i to wyraźnie dało się zauważyć na Maratonie Komandosa. Ukończyłem go tylko kilka minut poniżej 7 godzin, podczas gdy mój najlepszy czas na tych zawodach to 5 godzin i 47 minut. Różnica kolosalna. A jaki czas osiągnę teraz? Zapowiada się jeszcze gorzej - w tym roku przebiegłem tylko około 400 km, dystanse jeszcze się skróciły, spadło też tempo. Ewidentnie nie mam formy i nie jestem w stanie jej odzyskać w krótkim czasie. Na formę należy pracować cały rok i jak chce się biegać dobrze maratony, to treningi po kilka kilometrów nie wystarczą. Teraz tylko od około 1,5 miesiąca przygotowuję się pod kątem Maratonu Komandosa, biegam z plecakiem, ale po 6-7 km, stanowczo zbyt mało. Nie startowałem w tym roku w żadnym biegu maratońskim, jedyny dłuższy bieg to Półmaraton Komandosa i Bieg Katorżnika (czytaj tu), zrobiłem mniej długodystansowych tras rowerowych, nawet piesza turystyka ograniczyła się ledwie do kilku górskich tras w Norwegii i w Polsce (czytaj tu, tu i tu). Wydłużenie limitu jednak ułatwia sprawę, mogę rozsądniej rozłożyć siły i trasę pokonać spokojniej. Bo tym razem chodzi tylko o jej pokonanie i kolejną przygodę, mowy nie ma o jakiejś walce o życiówkę. To zresztą już mój 8 start w tej imprezie, mam wystarczające doświadczenie by trasę ukończyć na spokojnie, bez urazów, mieć z tego jakąś przyjemność i nie zakatować się.
Wyruszam w trasę po południu w piątek. Ruch na wylocie z Warszawy jest bardzo duży, w dodatku są mgły i momentami mocno pada. Na szczęście budowana od dawna autostrada A1 jest już niemal gotowa i jedzie się nią komfortowo. Liczę, że jutro nie będzie tak mokro. Na ten bieg idealne warunki to lekki mróz i suche powietrze. Śpię w samym centrum Lublińca, w znanym mi już niewielkim hotelu Lubex.
Rano wstaję dość wcześnie, jem śniadanie, przebieram się w biegowe ubranie i ruszam do Kokotka - części miasta mocno oddalonej od jego centrum, stanowiącą niemal odrębną osadę. Tu, nad jeziorem Posmyk, jest biuro zawodów i parkingi dla uczestników. Odbieram swój pakiet startowy, przypinam numer na spodnie i do plecaka. Do plecaka wędruje bukłak z wodą i całość idzie na wagę. Nieco ponad 12 kg. Przy półmetku zostawiam siatkę z kolejną butelką wody, izotonikami, batonikami i bananami. Do kieszeni chowam dwa batoniki. Coraz więcej zawodników oddaje swój plecak do specjalnej strefy. W końcu wszyscy już są gotowi. Pada hasło do pobrania plecaków i udania się na odległą o kilkaset metrów łąkę, gdzie tradycyjnie odbywa się start.
Ustawiamy się w długi szereg. Jeszcze kilka minut. Na razie wszyscy weseli, wszyscy roześmiani. Na mecie wygląda to zupełnie inaczej. Startuje nas szef wyszkolenia Jednostki Wojskowej Komandosów. Tłum ponad 500 osób rusza szeroką ławą, ale musimy jednak zmieścić się na ciasnej, asfaltowej drodze. Tu wszyscy biegną, wszyscy od razu narzucają tempo. Doświadczenie mówi mi - za szybko. Pobiegnę tak parę kilometrów, a potem będę cierpiał, szczególnie jak jestem bez formy. Nawet za najlepszych lat nie pokonałem całości trasy biegiem, udawało się nieco poniżej 30 km i potem przechodziłem w marsz. Staram się zwolnić, biec niespiesznie, ale i tak tempo na zegarku wydaje mi się za wysokie. 7 min./km to za dużo!
Jakiś czas rozmawiam z biegnącym równolegle żołnierzem. Też uważa, że należy spokojnie, nie spalić się na początku. Powoli zwalniamy. Po 2-3 km i tak odpuszczam jego tempo, on powoli się ode mnie oddala. Trasa w tym rejonie prowadzi leśnymi drogami i groblami pomiędzy stawami Posmyk, wszystko tonie we mgle i aż korci, by na moment zatrzymać się i zrobić jakieś pamiątkowe zdjęcia.
Jako że już 7 km za mną, to kęs za kęsem zjadam pierwszy batonik. Dziwi mnie
to, że na tym etapie biegu dużo ludzi już tylko szybko idzie. Na
wcześniejszych edycjach zawodnicy przechodzili w marsz zazwyczaj gdzieś na
drugim okrążeniu. Inna sprawa, że kiedyś trasa była inna, lżejsza do
pokonania, nie zawierała tylu odcinków piaszczystych. Teraz na niej rozgrywany
jest ultramaraton - Setka Komandosa. To właśnie na niej osiągnąłem swoje
najlepsze wyniki. Teraz doganiają nas też "cywilni" biegacze, startujący w
maratonie z okazji 750-lecia Lublińca. Startowali 20 minut po nas, ale biegną
na sportowo i na lekko, więc nic dziwnego że nas wyprzedzają.
Za groblami zaczyna się piach i to dość uciążliwy. Tempo spada, zmęczenie
rośnie. Zauważam, że mój bieg jest jeszcze szybszy od marszu, ale to tylko
kwestia czasu, że marsz będzie kosztował mniej sił, a różnica tempa będzie
pomijalna. Potem jednak znów przyspieszam, pojawiają się zabudowania i kawałek
asfaltu, a po nim twardo ubita leśna droga.
Wiem, że wkrótce droga ta skończy się i będzie najgorszy moment na trasie - mokra łąka. Tam podłoże jest śliskie i miękkie i kosztuje to najwięcej sił. Tam zawsze kląłem i tam było najwolniej. W tym roku nie ma zbyt wiele błota, ale i tak jest ślisko i tempo spada.
Za łąką znów jest ubity kawałek równej drogi gdzie jeszcze daję radę przyspieszyć. Powoli zjadam drugi batonik. Żałuję, że nie mam teraz ze sobą żeli - je się je o wiele prościej i nie zaburza to tak oddechu. Moje tempo spada znów, zmęczenie narasta. Skręcamy na południe, w stronę Kokotka. Tu już przechodzę chwilowo w szybki marsz. Łapię nieco rytmu, uspokajam oddech. Ale tempo... jest zbliżone do tego biegowego. Nie widzę sensu wracania do tego wolnego, ale męczącego truchtu. Takie tempo spokojnie pozwoli mi trasę ukończyć w limicie czasu, a o nic innego mi nie chodzi.
Zauważam, że ta część trasy nieco się zmieniła. Drogi mają wymienioną i nowo utwardzoną nawierzchnię. Pokonuje się je łatwiej niż w zeszłych latach. Tylko momentami są to grube kamienie i tu jest akurat nieco gorzej. Ogólnie jest jednak na plus. Ostatnie kilometry to szybki marsz wzdłuż drogi Lubliniec - Tarnowskie Góry a potem brukową drogą nad jezioro i do hotelu, gdzie jest koniec pętli. Szybkie uzupełnienie zapasów wody w bukłaku, do kieszeni jeden baton białkowy i jeden żel, zjadam pół banana, łapię butelkę izotonika i ruszam na drugą pętlę. Tą pętlę, która każdego tu weryfikuje. Tu już mało kto się uśmiecha. Tu już każdy walczy z bólem i zmęczeniem. Duża ilość osób odpoczywa dłuższą chwilę, niektórzy nawet przebierają się. Ja mam zasadę - jak najmniej czasu stracić na przepaku. Tylko coś zjeść, uzupełnić zapasy płynów i od razu w drogę. Jak biegałem Setki Komandosa, to na przepakach łącznie traciłem dobre 45 minut! Tu też wszystko chwilę trwa, a to jednak nie ultramaraton, można skrócić to do minimum.
Drugą pętlę zaczynam żwawo. Te kilka minut postoju jednak nieco pomogło. Zastanawiam się czy nie przebiec asfaltowego fragmentu trasy, ale odpuszczam - da to realnie góra kilka minut, ale dołoży sporo zmęczenia, a ja przecież nie jestem w sensownej formie. Spokojne, równe tempo - to podstawowe założenie. Aby zająć czymś głowę śpiewam sobie w myślach jakąś piosenkę, która staje się tak natrętna, że nie może mi z tej głowy wylecieć. Ale to i lepiej, tak trasa mija szybciej.
Znów groble i znów piachy. Niektórzy jeszcze podbiegają, ale bywa że szybkim marszem doganiam takie osoby. Zdecydowana większość już tylko idzie. Zawodnicy są już od dawna rozciągnięci, grupki to najwyżej po 2-3 osoby, zazwyczaj jacyś znajomi, pokonujący trasę razem.
Mijam zabudowania, mijam leśne twarde drogi i podmokłą łąkę. Jeszcze 12 km. Tylko tyle i aż tyle. To 2 godziny, a bolą już stopy i ramiona. Ostatni batonik zjadam po małym kawałku. Kęs, łyk wody i kilometr marszu. I znów kęs i łyk wody. Tak jednak nie zapycham się, a jednocześnie zapewniam ciągły dopływ energii. Mijam kolejnych zawodników. Na szutrówce prowadzącej na południe stoi samochód z parą wolontariuszy zaangażowanych w organizację biegu. Oglądają mecz Polaków na MŚ w Katarze. Pytam o wynik i słyszę że 0:0. Jednak dosłownie minutę później słyszę za plecami ryk radości. To oznacza, że nasi strzelili gola, choć nawet nie wiem która może być minuta meczu.
Jeszcze odbicie na zachód, na południe, na wschód i znów na południe. Powoli robi cię coraz ciemniej. Już tylko 4 km. Ale już wiem, że aby zdążyć poniżej 7 godzin musiałbym podbiec, a podbiegać nie chcę. Jeszcze 3 km, jeszcze 2. Już widać charakterystyczną górkę. Już przede mną brukowa droga do hotelu. Ostatni kilometr. Wreszcie docieram na metę, jest już niemal ciemno. 7 godzin 12 minut. Mój najgorszy rezultat w tych zawodach, gorszy o 1 godzinę i 20 minut od najlepszego. Satysfakcja z ukończenia jest, jak zresztą zawsze, ale satysfakcji z własnej formy nie ma i być nie może. W tym momencie jednak cieszy mnie, że już koniec, że już nie trzeba cisnąć. Zdaję sobie też sprawę, ile osób jest jednak nadal na trasie i jakoś to mnie zaskakuje. Mam wrażenie, że w poprzednich edycjach, mimo limitu 7 godzin, właściwie wszyscy mieścili się w tym limicie. Może to że go zwiększono, spowodowało że zawodnicy nie dają z siebie tyle ile by mogli? Ale jestem zbyt zmęczony na takie rozważania. Pamiątkowe zdjęcie - od kilku lat startuję w barwach mojego klubu strzeleckiego, czyli ZKS Warszawa. I choć nie są to zawody strzeleckie, to zawsze dla klubu jest to jakaś wartość dodana.
Wracam na salę gimnastyczną, gdzie trwa dekoracja zwycięzców. Tam odbieram
plecak z depozytu i przebieram się w suche ubranie. Zwycięzcą Maratonu
Komandosa został major Piotr Szpigiel z Braniewa, który bieg wygrywał
wielokrotnie i jest jego rekordzistą (kosmiczny rezultat 2 h 55 min.). Piotr
minął mnie zresztą tuż przed moim półmetkiem. Gdy on kończył całość, z czasem 3 h 17 min, ja byłem
w połowie trasy... pozostawię to bez komentarza. Drugie miejsce zajął równie
niezawodny sierżant Artur Pelo z Lęborka. Był jednak aż o 19 minut gorszy od
zwycięzcy, choć na półmetku byli niemal równo. Artur i Piotr to jednak
zdecydowani dominatorzy tego biegu i jeśli pojawiali się na starcie, to walkę
o pierwsze miejsce rozgrywali raczej tylko między sobą. Wśród kobiet zwyciężyła Aleksandra Jakubczak z czasem 4 h 12 min. A tak samo jak mężczyźni, kobiety muszą mieć obciążenie 10 kg i mundur. Nie mają żadnej ulgi. Więc jej rezultat jest tym większym osiągnięciem, zajęła 20 miejsce w łącznej klasyfikacji, tylko 19 mężczyzn było od niej lepszych. Na ponad 500 startujących osób!
Zmęczenie
wychodzi ze mnie, zaczynają łapać mnie skurcze. Pora wracać do samochodu.
Zjadam cokolwiek, dopijam izotonik i ruszam w drogę powrotną. Mięśnie są
zakwaszone, obolałe. Nawet wyjście z samochodu by zatankować, nie jest
przyjemne. W domu jestem około 20 i dość szybko idę spać. Chcę się choć trochę
zregenerować, jutro z rana muszę być w pracy i czeka mnie 14 godzin siedzenia
w niej.
Bieg pokonałem po raz ósmy, formę miałem jednak najgorszą
i czas również osiągnąłem najgorszy. Niestety - jak ktoś chce osiągnąć czas
lepszy, musi trenować więcej i ciężej. Bez pracy nie ma efektów, samo
bazowanie na doświadczeniu z lat poprzednich i byłej już formie to trochę za
mało. Jeśli ktoś z tym biegiem się nie zmierzył to gorąco zachęcam, ale
zachęcam też do solidnego planu przygotowań, obejmującego minimum kilka
miesięcy wytężonej pracy. Co mnie nieco smuci - coraz więcej zawodników niezbyt przejmuje się regulaminem - powszechnie używane są kijki trekkingowe czy znacznie niższe, lekkie buty. Kiedyś buty były mierzone linijką, teraz już nie, więc cześć zawodników to omija. Ja uważam, że zasady są jakie są, jeśli je łamię, to oszukuję głównie samego siebie. Tak przynajmniej wiem - formy nie mam, trzeba popracować, ale nie robiłem sobie sztucznych ułatwień.
Na moim blogu można znaleźć opisy kolejnych Maratonów Komandosa w których brałem udział. Co roku jest to wpis z końca listopada. W latach 2017-2019 również z Setek Komandosa - wpisy w marcu. Polecam, jak ktoś jest ciekaw poprzednich edycji z mojego punktu widzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz