piątek, 3 lipca 2020

Krótki wypad do Biebrzańskiego Parku Narodowego

Kilka dni temu padła propozycja zorganizowania krótkiego rodzinnego spływu Biebrzą. Spływ ma być jednak nietypowy, bo nie na kajakach lub łodziach, a na... tratwach. Nigdy czymś takim nie płynęliśmy, więc z chęcią przyjęliśmy propozycję. Kilka lat wcześniej widzieliśmy takie tratwy nad Biebrzą, więc nie było to coś zupełnie obcego, ale jednak z takim środkiem przemieszczania się po wodzie nie mieliśmy jeszcze bezpośrednio do czynienia.

Ruszamy z Warszawy o 7 rano, jedziemy trasą S8 na Białystok. Zaczęły się wakacje, ruch jest niewielki i jedzie się szybko. Pogoda nie zapowiada się jakoś szczególnie pięknie - są chmury, a temperatura nie przekracza 20 stopni. Mijamy Białystok i kierujemy się dalej w stronę Augustowa. Po drodze robimy jeszcze małe zakupy w lokalnym sklepiku i docieramy wreszcie do miejscowości Sztabin. Tu spotykamy się z Gabi i Andrzejem. Zarezerwowali tratwę, ale nasz spływ ma być dość krótki - nie chodzi o pokonywanie wielkich dystansów, co raczej ciekawy sposób relaksu i poznanie czegoś nowego.

Pan z wypożyczalni biebrza24.pl wiezie nas kilka kilometrów do miejsca, gdzie już czeka kilka przycumowanych tratw. Konstrukcja ma prostokątny kształt, ma sporą kabinę, drabinkę którą można wejść na dach, ma też stół i inne ciekawostki. Pozwala na wielodniowy niespieszny spływ, można spać w kabinie, albo rozbić namioty na... dachu. Są tam nawet specjalne mocowania do odciągów. Dostajemy dwa długie wiosła i trzy jeszcze dłuższe drągi do odpychania się od dna lub brzegu. Po krótkim instruktażu wchodzimy na pokład. Na szczęście pogoda znacznie się poprawiła.

Pierwsze próby płynięcia z niezwykle leniwym prądem Biebrzy wychodzą tak sobie. To nie kajak ani nawet łódź. Tratwa nie ma dziobu czy rufy, nie ma też żadnego steru. Jest całkowicie płaskodenna. Ma natomiast sporą powierzchnię boczną, przez co jest dość podatna na działanie wiatru. Wiosłujemy raz z jednej, raz z drugiej, próbując wyczuć jak tym w ogóle kierować. Jakoś się nam udaje utrzymać kierunek, choć z początku jesteśmy mało skoordynowani w naszych wysiłkach. Poza tym każdy chce wejść na dach i zobaczyć jak wygląda rzeka z wysokości 3 metrów. Posuwamy się w "zawrotnym" tempie jakiś 10 metrów na minutę. W dodatku czasem mocniej zawiewa wiatr, wpychając nas w trzciny. Mija nas inna, większa tratwa, której załoganci jednak nieco sprawniej manewrują. Po kilkuset metrach postanawiamy zrobić sobie małą przerwę na wodny piknik.





Wychodzę na brzeg w miejscu gdzie nie jest on podmokły i wbijam palik, do którego wiążę cumę. Dopychający wiatr i tak nas trzyma tu w miejscu. Wyjmujemy z torby podlaskie specjały, m.in. doskonałą kiszkę ziemniaczaną. Popas trwa dobrą godzinę. Pora jednak płynąć dalej.


Po odpoczynku nasze zgranie wychodzi o wiele lepiej. Już nie kręcimy się w miejscu, tylko sprawnie pokonujemy kolejne meandry rzeki. Momentami dzięki wiejącemu w plecy wiatrowi udaje się osiągnąć całkiem wyraźną prędkość, jak na tak mało opływowy środek transportu. Jeszcze kilkanaście minut i dopływamy do plaży, gdzie mamy zakończyć nasz rejs. Tu znów cumowanie i kąpiel w rzecze.



Cała trasa zajęła nam 3 godziny, ale pokonaliśmy... 2 kilometry :) Gdybym miał kajak pokonałbym w tym czasie 20 kilometrów. No cóż, to zupełnie inny rodzaj przemieszczania się po rzece, wyjątkowo chill-outowy i spokojny. To relaks w pełnym tego słowa znaczeniu. Musze przyznać, że spływ podobał mi się, choć przecież był to tylko kawałek.

Pan z wypożyczalni przyjeżdża i odwozi nas do głównej bazy. W sumie dobrze, że spływ nie trwał dłużej, bo od zachodu nadciągają ciężkie burzowe chmury. Pijemy jeszcze jakąś kawę, żegnamy się z Gabi i Andrzejem i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem postanawiam jechać przez tereny Biebrzańskiego Parku Narodowego - przez Goniądz, Osowiec i tzw. Carską Drogą, która prowadzi lasami i groblami wśród mokradeł.

Pierwsze kilometry pokonujemy w ciężkiej ulewie, ale wkrótce wyprzedzamy czoło burzy. Asfalt na drodze do Goniądza ma już bardzo wiele lat i ciężko tu rozwinąć większą prędkość. Mijamy Osowiec - twierdzę która nigdy nie została zdobyta. W czasie I wojny światowej była oblegana przez 6,5 miesiąca, ale mimo użycia przez Niemców broni chemicznej, rosyjskim obrońcom udało się wytrwać. Została ewakuowana w związku z sytuacją na froncie, a nie w wyniku bezpośredniego ataku.

Za Osowcem rozpoczyna się Carska Droga - na całej długości ma nowy asfalt i jedzie się tu bardzo przyjemnie. Jest to tzw. łosiostrada, o czym informują liczne znaki. Na terenach Biebrzańskiego Parku Narodowego występuje kilkaset łosi, a zderzenie z tak dużym zwierzęciem może tragicznie się skończyć dla pasażerów samochodu. Stąd prośby o szczególnie uważną jazdę. Początkowo droga prowadzi bardzo ładnymi lasami i wręcz nie chce się jechać szybko. W dodatku to fragment rowerowego szlaku Green Velo - są tu oznaczenia szlaku i wiaty dla rowerzystów. Od razu w głowie powstaje mi plan ciekawej rowerowej pętli po okolicy. Będę to musiał zrealizować pewnego dnia, może jeszcze w tym roku.



Po kilkunastu kilometrach docieramy do Bagna Ławki - rozległego obszaru mokradeł. Biebrza meandruje hen daleko na horyzoncie. Są tu wieże widokowe - można z nich obserwować bogactwo wodnych ptaków jak i łosie, które często spacerują po bagnach. Już kilka razy tu byliśmy, teraz wydaje się, że jest sucho - wiemy jednak, że to złudne i miedzy kępami traw jest pełno wody.



Żadnych łosi nie ma w zasięgu wzroku, więc jedziemy jeszcze jakiś kilometr dalej. Tu zaczyna się drewniana ścieżka, właściwie pomost. Ma on dobre 300-400 m długości i prowadzi w głąb bagien. Pozwala suchą stopa dotrzeć do platformy widokowej. Teraz może wiele z niej nie widać, ale wyobrażam sobie jak musi to wyglądać o świcie, gdy snują się mgły i budzą ptaki.





Robimy kilka zdjęć i ruszamy z powrotem. Nie mamy zbyt wiele czasu, a o tej porze dnia są tu setki końskich much, które bezlitośnie gryzą. Pakujemy się do samochodu i jedziemy dalej na południe.


Czeka nas jeszcze kilkanaście kilometrów jazdy przez podmokłe tereny. Tu już asfalt pozostawia sporo do życzenia. Nagle hamuję - przez drogę pełźnie ogromny zaskroniec. Nie widziałem nigdy w Polsce węża tej długości - ma spokojnie ponad metr! Niestety nie udaje nam się zrobić żadnego zdjęcia.

Docieramy w końcu do trasy S8 i już bez większych przeszkód dojeżdżamy do Warszawy. Wypad okazał się bardzo fajny i ciekawy. Tratwy są strzałem w dziesiątkę, gdy komuś zależy na relaksie a nie przebywaniu dużych dystansów. Ich budowa pozwala na spędzenie na nich kilku czy kilkunastu dni. Pozwalają na oglądanie piękna biebrzańskich mokradeł niejako od wewnątrz. Są ciekawym pomysłem na urlop, choć osobiście wolałbym Biebrzę pokonać kajakiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz