Nie tak dawno Ewunia wyszła do mnie z zaskakującą propozycją weekendowego wypadu do Paryża. Żadne z nas tam jeszcze nie było, ale też żadne z nas nie pałało jakąś ogromną chęcią odwiedzenia tego miasta. Ale trafił się czas i możliwości, więc moja odpowiedź była krótka i jednoznaczna - oczywiście, że lecimy.
Podróż zaczynam bladym świtem w zimnej i deszczowej Warszawie. Kilka godzin jazdy i jestem w domu. Jako że nasz lot jest dopiero wieczorem, to jakoś sobie wypełniamy popołudnie pracami w ogrodzie i oglądaniem serialu. Dostajemy informację od lini Easyjet, że lot będzie opóźniony o niemal godzinę. Słabo, ale co począć. Tyle, że do Krakowa pojedziemy po prostu później. Pogoda jest do niczego, kilka stopni i pada deszcz. Ruszamy późnym popołudniem, dość sprawnie dojeżdżając na Balice. Zostawiamy samochód na parkingu, busik dowozi nas na samo lotnisko. Kontrola bezpieczeństwa idzie błyskawicznie, mamy dłuższe siedzenie przed sobą. W końcu nasz samolot jest, ale boarding też się opóźnia. Gdy startujemy jest już ciemno. W samolocie udaje się pospać, choć cały lot dość mocno trzęsie. W końcu zniżanie i za oknami widać ogromną paryską metropolię, w środku której jest charakterystyczny kształt wieży Eiffla. Co kilkadziesiąt sekund omiata przestrzeń wokół nas ogromny reflektor na jej szczycie, coś jak latarnia morska. Niesamowicie to wygląda. Ruch lotniczy nad Paryżem też jest niesamowity, aż gęsto od samolotów wokół nas. A te samoloty co widzę, to tylko na tylko jeden port lotniczy im. Charles'a de Gaulle'a. Największe lotnisko Paryża, ale po drugiej stronie miasta jest też port lotniczy Orly, który też do małych nie należy. I do tego lotnisko Beauvais. W końcu lądowanie i długie kołowanie do terminala.Jest godzina 23, a my musimy dostać się jeszcze do hotelu, który co prawda jest w obrębie lotniska, ale przy innym terminalu. Piechotą to godzina marszu. Ale do tego terminala możemy dojechać darmową lotniskową kolejką podziemną. Po kilku minutach jesteśmy na miejscu, odnajdujemy nasz hotel. Jesteśmy mocno zmęczeni, Ewa po pracy, a ja wstałem o 5 rano. Więc kładziemy się od razu spać.
Wstajemy niezbyt wcześnie. Uznajemy, że jak w centrum miasta będziemy około 10
rano, to absolutnie nam wystarczy. Śniadanie w hotelu jest całkiem dobre,
szczególnie kilka gatunków francuskich serów. W końcu ruszamy.
W
lotniskowym terminalu jest dworzec TGV (Train à Grande Vitesse - pociąg dużych prędkości), oraz stacja RER (Réseau Express Régional - szybka sieć regionalna), czyli podmiejskiej
paryskiej kolei, obsługujących całą aglomerację. Tu jest pierwszy problem, bo
jest z 10 automatów biletowych, ale stoi do nich spora kolejka. Ludzie nie
rozumieją co mają zrobić, albo te automaty są nieintuicyjne, albo oni jacyś
nieogarnięci. Są tu jacyś obsługanci, którzy podpowiadają co i jak, ale idzie
to potwornie wolno. Gdy w końcu docieramy do automatu, okazuje się, że jedynym
problemem jest to, że nie można kilku biletów zakodować na tej samej karcie.
Jak są dwie osoby, to muszą wykupić dwie karty. A samo ładowanie jest banalne
i zajmuje nam dosłownie minutę dla obu kart. Mamy jednorazowy bilet na RER do
Paryża, oraz całodniowy bilet na RER w obrębie miasta i wszystkie linie metra.
To nam zupełnie wystarczy. Schodzimy na perony i wsiadamy w pociąg.
Jazda trwa ponad pół godziny, bo jest to spory dystans. W końcu pociąg wjeżdża pod ziemię, a my docieramy do wielkiego węzła przesiadkowego Châtelet les Halles. Samo wyjście na powierzchnię to pokonanie kilku podziemnych poziomów. Jest tu i dworzec i jakaś galeria handlowa. A na powierzchni, zaraz obok znajduje się Centre Georges Pompidou, gdzie mieści się muzeum sztuki nowoczesnej i wielka biblioteka. Pamiętam z czasów dzieciństwa, gdy było one nowością w architekturze i widziałem ten budynek w gazetach. Od razu wracają wspomnienia. Obok jest jakiś... nie wiem, basen z dziwnymi rzeźbami? A kawałek dalej ciekawy mural na ścianie jednej z kamienic.
Ruszamy na południe. Nie mamy planu konkretnej trasy, Ewunia ma po prostu zapisane ileś obiektów i od nas zależeć będzie jak do nich dotrzemy i kiedy. Mijamy zabytkowy ratusz i zauważam przed nami dwie charakterystyczne wieże. Czyżby katedra Notre-Dame? Ale taka mała? No tak, po sprawdzeniu na mapie upewniamy się, że to ona, ale nie wygląda jakoś imponująco. Powstała co prawda w XIII wieku, więc jak na tamten okres była to ogromna budowla, ale jakoś spodziewaliśmy się czegoś okazalszego. Katedrę już można zwiedzać, po trwającym kilka lat remoncie. Remont właściwie trwa nadal, ale środek jest już dostępny. Kolejka jest niewielka i wszystko idzie bardzo sprawnie, więc ustawiamy się w niej.
W środku jest... w sumie tak jak w każdej gotyckiej katedrze. Nic porywającego, choć jest tu kilka przykuwających oko elementów. Fajnie że zobaczyliśmy, ale jednak okazuje się rozczarowująca i dość mocno przereklamowana.
Idziemy znów na północny brzeg Sekwany, na ulicę Rivioli. Jest tu jakaś ciekawostka, która mamy oznaczoną na mapie. To po prostu jakiś budynek, dość krzykliwie obwieszony artystycznym czymś. Nie wiemy co autorzy mieli na myśli, sztuka nowoczesna do nas zupełnie nie przemawia.
Podjeżdżamy dwie stacje metrem, kierując się na zachód. Zaraz obok jest jeden z najbardziej znanych paryskich zabytków, wręcz jeden z symboli tego miasta. Chodzi oczywiście o Luwr. Dawny pałac królewski, obecnie największe na świecie muzeum sztuki, gdzie m.in. można zobaczyć najbardziej znany obraz świata, czyli Mona Lisę. Ze strony z której jesteśmy ogromny kompleks prezentuje się zupełnie przeciętnie, nawet nie rzucałby się w oczy, gdyby nie jego wielkość. Zdecydowanie ciekawiej wygląda jakiś kościół naprzeciwko. Ale przecież nie tędy jest wejście do Luwru, musimy obejść całość.
Od strony zachodniej to już zupełnie co innego. Ogromne skrzydła pałacu otaczają wielki dziedziniec, na którym stoi współczesna szklana piramida. Na fasadach są bogate zdobienia, liczne posągi znanych i zasłużonych Francuzów. Dziwi mnie tylko, co robią turyści stając na słupkach i wykonując dziwny gest ręką w czasie robienia im zdjęć. Jakiś francuski salut? O co chodzi? Dopiero po chwili łapiemy, że oni robią sobie po prostu słitfocie na swoje socialmedia, na których wygląda jakby "trzymali" palcami za szczyt piramidy. Znak dzisiejszych czasów tik-toka i instagrama.
Przed pałacem jest Plac Karuzeli i pomniejszona wersja Łuku Triumfalnego. Widać w oddali obelisk na Placu Zgody i właściwy Łuk Triumfalny, a jeszcze dalej wieżowce biurowej dzielnicy La Défense. Robimy zdjęcia i wracamy do metra, teraz mamy w planach południową część miasta, okolice siedziby Senatu.
Jazda z przesiadką do RER zajmuje dłuższą chwilę, wysiadamy na stacji Luxemburg. W pobliżu jest Pantenon - monumentalna bazylika. Rzeczywiście, robi duże wrażenie, znacznie większe niż katedra Notre-Dame. Całe jej otoczenie zresztą jest bardzo ładne.
Wstępujemy do sklepu i kupujemy coś do picia, bo nasz zapas wody już się skończył. Nie jest niby gorąco, ale powoli zaczyna wychodzić słońce. Idziemy jeszcze do Ogrodów Luksemburskich, gdzie jest ciekawa fontanna i Pałac Luksemburski, który jest siedzibą francuskiego Senatu. Budynek jest pilnowany przez żołnierzy uzbrojonych w karabiny.
Wracamy do stacji RER, jedziemy z powrotem na drugi brzeg Sekwany i tym razem przemieszczamy się metrem na Plac Zgody. Znam go z lekcji historii, bo to na nim stała gilotyna, którą ścięto m.in. Ludwika XVI i Marię Antoninę, oraz ponad 1000 innych osób w czasie Rewolucji Francuskiej. Po gilotynie nie ma dziś śladu, ale rozmiary placu robią wrażenie. Jest naprawdę wielki, aż dziw, że w ścisłym centrum miasta jest tyle wolnej przestrzeni. Stoi tu też egipski obelisk z Luksoru, który ma 3300 lat. Na podstawie obelisku jest nawet schemat jak był on transportowany i stawiany do pionu.
Na Placu Zgody rozpoczyna się najbardziej chyba znana ulica Paryża, czyli Pola Elizejskie. W jej osi doskonale widać Łuk Triumfalny oraz dzielnicę La Défense. My przechodzimy na drugą stronę i idziemy w stronę Sekwany przez park. W pobliżu rzeki są dwa pałace, zwane Wielkim i Małym, oraz pomnik Winstona Churchilla.
Przechodzimy na drugą stronę rzeki przez bogato zdobiony most. Przed nami kolejny rozległy plac, z okazałym budynkiem w tle. To Les Invalides, czyli Hotel Inwalidów. Został wybudowany jako szpital dla rannych żołnierzy i mieścił ponad 4000 osób. Obecnie spoczywają w nim szczątki wielu francuskich bohaterów wojennych, w tym Napoleona Bonapartego. Robimy kilka zdjęć i wsiadamy w metro.
Jedziemy na północ. Ta linia metra jest jakaś starsza, stacje i wagony są mało zadbane, mocno też zwiększa się ilość czarnoskórych pasażerów i nie chodzi tu o eleganckich biznesmenów. Jedziemy na stację Place de Clichy, w pobliże Montmartre. To znana artystyczna dzielnica Paryża. Słynie też z życia nocnego, tu m.in. jest kabaret Moulin Rouge i plac Pigalle. Po wyjściu na powierzchnię od razu widać, że tu przepych jest mniejszy, pojawiają się jacyś bezdomni i ogólnie jest tu brzydziej. Idziemy pod Moulin Rouge. Chcieliśmy wstępnie iść na ten kabaret, ale jak Ewa wyczytała - obowiązuje strój wieczorowy, więc nie wchodziło w grę wzięcie tego w bagaż podręczny. Poza tym nie jest to tania impreza.
Wspinamy się uliczkami na wzgórze, którego szczyt wieńczy okazała bazylika Sacré-Cœur. Montmartre jest bardzo zatłoczony, zbliża się pora obiadowa i każda knajpka jest pełna. My też zastanawiamy się nad tym, by gdzieś usiąść i coś zjeść. Ale tutaj to problematyczne. Wynalazłem wcześniej szereg restauracji w całym Paryżu, mam je na mapie w telefonie, ale o tej godzinie i tak jest problemem wejście gdziekolwiek. Robimy kilka zdjęć bazyliki i panoramy miasta i stromymi schodkami koło kolejki zębatej schodzimy w dół.
Pierwsza knajpka - podają tylko drinki... dziwne, bo ludzie coś mają na talerzach. Kolejna - akurat mają przerwę z braku wody. Trzecia - jest ok, jest duszno w środku. Ewa zaczyna się denerwować, w dodatku ulicę obstawia policja, bo idzie tu jakaś propalestyńska demonstracja. W końcu znajdujemy knajpkę o uroczej nazwie Rendez Vous. Jest pusto i spokojnie. Zamawiamy typowo francuskie jedzenie - burgery z frytkami. Do tego dwa pyszne belgijskie piwa. Dobrze coś zjeść i chwilę odpocząć. Po posiłku idziemy na słynny plac Pigalle (gdzie jak wiadomo są najlepsze kasztany, które Zuzanna lubi tylko jesienią) i wsiadamy w metro.
Chcemy dotrzeć do stacji Bastylia, by zobaczyć, czy są tam jakieś resztki słynnego więzienia. Jedziemy z przesiadką na stacji o jakże uroczej nazwie Stalingrad. Nazwa wzięła się od Placu Stalingradzkiego, który z kolei ma ją na część zwycięstwa Armii Czerwonej pod Stalingradem. Na stacji Bastylia wysiadamy, ale oczywiście nie ma żadnych śladów zburzonej twierdzy, a jedynie Kolumna Lipcowa. Nie ma tu w sumie nic specjalnego, więc teraz kierujemy się z powrotem metrem pod Łuk Triumfalny.
Gdy wysiadamy, naszym oczom ukazuje się monumentalna budowla, jeden z symboli Paryża. Próbujemy zrobić jej zdjęcie tak by nie było samochodów w tle, ale jest to problematyczne, bo wokół Łuku jest rondo na którym panuje ogromny ruch. Nie za bardzo możemy zlokalizować jakieś przejście czy dojście, więc bez żenady przechodzimy po prostu przez ulicę. Obok stoi policja, ale w ogóle ich to nie interesuje. Zauważyliśmy, że kierowcy w Paryżu jeżdżą powoli, puszczają i pieszych i rowerzystów, nawet jak mają zielone światło. Co prawda ludzie chodzą jak chcą i to powoduje straszny chaos, ale jakoś obywa się bez wypadków. Ciekawe, w Polsce to w ogóle nie do pomyślenia.
Pod samym Łukiem jest coś w rodzaju Grobu Nieznanego Żołnierza z wartą honorową. A na Łuku masa nazw miejscowości, gdzie Francja odnosiła zwycięstwa. Są nawet polskie nazwy. Na górę można wjechać, ale darujemy to sobie. Pora na najbardziej znaną budowlę w Paryżu.
Znów przechodzimy przez rondo i wsiadamy w metro. Dwie stacje i jesteśmy na Placu Trocadéro. Kilka kroków i jest! Otwiera się wspaniały widok na Wieżę Eiffla i Ogrody Trocadéro. Oczywiście jest tu mnóstwo ludzi fotografujących się na tle wieży. Po kilku zdjęciach schodzimy w dół, w stronę Sekwany.
Pokonujemy most i docieramy pod samą wieżę. Tu mała kontrola bezpieczeństwa, ale kolejka jest krótka, trwa to minutę. Jesteśmy gotowi nawet piechotą wejść na górę, by nie stać w długim ogonie do wjazdu. Ale niestety, okazuje się, że i tak szczyt wieży jest zamknięty. A poziom pierwszy czy drugi nas nie interesują. Pozostaje zrobić kilka zdjęć z dołu.
Naszym kolejnym, zaplanowanym wcześniej punktem jest wieczorny rejs po Sekwanie. Mamy bilety kupione przez internet, ale okazuje się, że kolejka jest ogromna, barki odpływają co 30 minut, a w takim tempie to jest stania na 2 godziny. Odpuszczamy, trudno, nasza strata. Ale nie odpuszczamy myśli o samym rejsie. Obok stoi niewielki stateczek, coś w rodzaju tramwaju wodnego. Trasę ma tą samą, więc szybko kupujemy dwa bilety i w ostatniej chwili wskakujemy na pokład. Czyli będziemy mieli rejs, ale w kameralnych warunkach, a nie na barce-molochu. Nawet lepiej. Ustawiamy się na rufie, by móc porobić zdjęcia miasta od strony wody.
Rejs trwa dobre 1,5 godziny. Na trasie jest 9 przystanków, ale my nie chcemy nigdzie wysiadać, tylko zrobić pełną trasę i wrócić pod wieżę. W niewykorzystanych biletach mamy możliwość dostania naleśników w jakiejś knajpce, więc mamy jakiś posiłek na wieczór. Widok Paryża od strony wody jest bardzo urokliwy i choć mijamy widziane już dziś miejsca, to jednak jest to inna perspektywa. Opływamy dwie wyspy na rzece, mijamy katedrę Notre-Dame, Luwr, Hotel Inwalidów i inne zabytki. W końcu jesteśmy z powrotem. Zdążyliśmy nawet zmarznąć, bo na wodzie był niezły wiatr. Podchodzimy jeszcze pod cerkiew, której kopuły widzieliśmy z rzeki.
Pora zjeść naleśniki, na które tak czekamy. Musimy znów podjechać na Plac Trocadéro. Tam jest budka, gdzie je robią. Ciepły posiłek z widokiem na wieżę Eiffla poprawia humory. Pora jechać do hotelu. Mamy za sobą 10 godzin przemieszczania się po mieście, na nogach zrobiliśmy dobre 30 km i dwa razy tyle metrem. Idziemy jeszcze do jakiegoś sklepu i kupujemy wino na wieczór. Ważne żeby było zakręcane, bo może być problem z korkociągiem. Wino śmieszne, z symbolem świni z zaznaczonymi częściami tuszy na etykiecie.
Hotel mamy dość daleko od centrum, przy obwodnicy. Ale dopiero tam były znośne ceny. Od metra musimy kawałek jeszcze dojść. No i tu jest już taki mniej przyjemny Paryż. W zapadającym zmroku widać jakieś koczowiska bezdomnych, jakieś podejrzane grupki. Nie czuję niebezpieczeństwa, no ale zdecydowanie nie jest to reprezentacyjna dzielnica miasta, po zmroku samotnym kobietom bym nie polecał. Znajdujemy nasz hotel. Pokój jest mały, ledwo da się przecisnąć koło łóżka. łazienka też mała. No ale co mamy narzekać? Rozmawiamy jeszcze trochę, rozpijamy butelkę wina metodą "z gwinta", bo nie ma tu żadnych naczyń. Pora spać. Rano musimy wstać wcześnie, bo o 7:30 musimy być pod wieżą Eiffla, spod jednego z hoteli mamy wyjazd na autokarową wycieczkę do Wersalu.
Rano wstajemy o godzinie 6 i bez śniadania idziemy na dworzec kolejowy odległy o kilkanaście minut marszu. Okazuje się jednak, że nie możemy naładować naszych kart. Automaty mają jakąś awarię, pobierane są pieniądze z karty płatniczej, ale bilet nie zostaje naładowany z powodu "błędu technicznego". Idiotyzm. Ale czasu coraz mniej, szybko myślimy co robić. Obok jest stacja metra, idziemy więc tam. Okazuje się, że tu jeden z automatów jednak działa. Udaje się załadować jednorazowy bilet na obie karty - będziemy musieli dotrzeć na miejsce metrem. Co prawda wymaga to dwóch przesiadek, ale dojedziemy niemal pod punkt zbiórki. Ostatni etap pokonujemy linią, która częściowo porusza się nad ziemią, na estakadach. Wysiadamy i po dwóch minutach jesteśmy pod hotelem, skąd teoretycznie za pół godziny mamy odjazd.
Jest już jakaś osoba z obsługi, ale jak się okazuje, to nie jest żaden przewodnik w pełnym tego słowa znaczeniu. Po prostu odnajduje nas na liście, wręcza nam bilety do Wersalu, a ponadto naklejkę z godziną powrotu. I tyle. Czekamy, czekamy, zbiera się coraz więcej osób, ale widać w tym jakiś chaos. Nie ma autokarów, osoby organizujące nie wiedzą co robić. Coraz bardziej nas to denerwuje. Wreszcie autokary są, ale nadal nic się nie dzieje. W końcu pada jakaś komenda i wsiadamy do wygodnego, dwupiętrowego pojazdu. Zajmujemy miejsca na górze, przy przedniej szybie, więc widoki będą ciekawe.
Do Wersalu czeka nas kilkanaście kilometrów jazdy. Poranek jest słoneczny i rześki, ale ruchu jeszcze nie ma, więc jazda idzie sprawnie. Wkrótce wysiadamy na ogromnym parkingu i idziemy w stronę wręcz oblanego złotem kompleksu pałacowego. Tu nasz przewodnik ustawia nas do jakiejś kolejki i po prostu znika. Ot, cała jego rola. Czyli organizacja wycieczki ogranicza się do transportu na miejsce.
Co ciekawe, kolejek jest kilka, ale nasza wyraźnie krótsza. Uznajemy, że to dla grup zorganizowanych. Jednak nie, bo długaśny ogon jest wpuszczany i dość szybko staje się krótszy niż nasza kolejka, a my stoimy w miejscu. Co jest grane? Podchodzę bliżej i okazuje się, że po prostu kolejki stoją na daną godzinę wejścia. My mamy na 9:30, więc czeka nas niemal pół godziny stania. Wkurzamy się coraz bardziej. Na szczęście wpuszczanie rusza kilka minut wcześniej. Każdy musi jednak przejść kontrolę bezpieczeństwa jak na lotnisku. W końcu jesteśmy za bramkami.
Tu już każdy idzie jak chce, ale z początku zwarty tłum idzie razem, trudno więc robić sensowne zdjęcia. Zresztą, po kilkunastu salach mamy wrażenie, że wszędzie jest to samo. Popiersia Ludwików, Karolów i innych królów, wielkie całościenne obrazy, jakieś kapiące złotem sypialnie, sale balowe, znów obrazy i popiersia. Jest tego taka ilość, że wkrótce i tak to przestaje zachwycać. Owszem, zbiory są przebogate, ale bardzo monotonne. Potem jest bardziej napoleońsko - Napoleon na koniu, Napoleon myśli, Napoleon zagrzewa do walki, Napoleon odpoczywa, Napoleon zagniewany... jak byliśmy w Gruzji, w Gori, w muzeum Stalina było podobnie, ale znacznie jednak skromniej (czytaj tu).
Mając po godzinie dość oglądania obrazów, postanawiamy pójść do rozległych ogrodów z których słynie Wersal. Też są mocno przereklamowane. Trawa jakaś wypłowiała, prześwituje ziemia, rośliny w donicach. Dalsza część jest rozleglejsza, ale też mocno gęsta i jak w nią się wejdzie, to wiele nie widać. Z braku sensownego pomysłu co tu dalej robić idziemy coś na szybko zjeść i wypić po piwie.
Do powrotu jeszcze godzina. Chodzimy trochę bez celu, wracamy w końcu na parking. Chwilę czekamy, ale autokar jest w miarę punktualnie. Cały Wersal okazał się mocno kiczowaty i rozczarowujący, choć z pewnością jest to mimo wszystko coś, co warto odhaczyć. Mając trzy godziny już się nudziliśmy. Nie rozumiemy, jak ludzie mogą tu spędzić cały dzień, my byśmy oszaleli. Droga powrotna zajmuje więcej czasu, robią się korki nawet na autostradzie. W końcu jesteśmy z powrotem w miejscu startu.
Jako że wylot mamy już za kilka godzin, postanawiamy nie zwiedzać już nic konkretnego, ale skosztować najbardziej chyba rozpoznawalnych specjałów kuchni francuskiej. W pobliskiej knajpce zamawiamy porcję winniczków i żabich udek. Do ślimaków dostajemy specjalne szczypczyki do przytrzymywania muszelek. Ale jak jeść udka? Nożem i widelcem wychodzi to średnio, kosteczki są drobne, mięsa mało. W efekcie najwygodniej jak kurczaka, trzymając to w palcach. Ale czy na to pozwala savoir-vivre? Nieważne, pozwala czy nie, ale zjeść trzeba. Ślimaki są dobre, fajnie doprawione. Żabie udka... jak mdły kurczak. Najeść tym się zdecydowanie nie da.
Tak czy siak musimy zjeść coś konkretnego, bo do wieczora nie będzie już okazji, a rano nic nie jedliśmy. Jedziemy w okolice stacji RER w okolicy paryskich katakumb. Myślimy przelotnie nad ich zwiedzeniem, ale to wymaga sporo czasu, więc odpuszczamy. I znów udajemy się na typowo francuski posiłek, czyli pizzę. Jest ona bardzo dobra i mimo, że bierzemy jedną na pół, to najadamy się do syta. Pora powoli kierować się w stronę lotniska.
Znów mamy problemy z naładowaniem kart biletem na RER do lotniska. W automatach taka opcja jest nieaktywna. Dopiero jak kupujemy dwie nowe karty (2 euro za każdą) to na nie można taki bilet załadować. Ciekawe o co chodzi, może po prostu o wyciąganie kasy? Jazda na lotnisko trwa dobre 40 minut i nieco przysypiamy. Terminal jest teraz pełen ludzi, ale odprawa idzie bardzo szybko. I wkrótce okazuje się, że nasz samolot jest znów opóźniony o dobrą godzinę.
Czekamy, nudzimy się. W końcu boarding, ale oczywiście utykamy w rękawie do samolotu, bo przez bramki wpuszczają, ale na pokład jeszcze nie. Stoimy tak kilkanaście minut. I gdy samolot jest już pełen, wszyscy na miejscach... nie lecimy. Stewardessa informuje, że musieli wezwać policję i czekają na jej przyjazd z powodu "przypadku medycznego". Szybko orientujemy się o co chodzi - jeden z pasażerów był pijany do tego stopnia, że nie wpuszczono go na pokład. Czemu jednak cały samolot ma czekać aż przyjedzie po niego policja, skoro nawet nie wsiadł? Pewnie taka procedura. Francuskiej policji się nie spieszy, czekamy 40 minut. W końcu ruszamy. Kołowanie, start... próbujemy spać, ale też nie, bo za nami ktoś opowiada durne dowcipy. Narasta we mnie już wściekłość, ale staram się tego nie okazywać. W końcu lądowanie w deszczowym Krakowie. Dzwonimy sprzed terminala na parking, gdzie mamy samochód. I nikt nie odbiera. Dzwonimy kilkanaście razy i cisza. Wkurzeni idziemy w ulewie piechotą ponad 2 km. Okazuje się, że facet jest i na moje wściekłe pretensje zdziwiony mówi, że nie słyszał telefonu. Całą moją złość wywalam na niego, jak można być takim idiotą i wyciszyć sobie służbowy telefon, gdy co chwila jeździ się po klientów, którzy dają mu zarobek?
Do domu godzina jazdy w ciemnościach. Docieramy o 23 i od razu kładziemy się spać. Rano Ewa od razu idzie do pracy, a ja muszę być na godzinę 15 w pracy w Warszawie, więc jeszcze ponad 300 km jazdy przede mną.
Wyjazd okazał się fajny i udany, szczególnie jego pierwszy dzień. Zobaczyliśmy nawet więcej niż chcieliśmy, choć chodzenie takich dystansów dało nam w kość. Drugi dzień był ok, ale ciągle jakieś drobne problemy, rozczarowujący Wersal i duże opóźnienie i problemy przy powrocie mocno go zepsuły. Ogólnie jednak było fajnie, spędziliśmy ciekawy weekend. Paryż odhaczony i oboje nie czujemy żadnej potrzeby, by kiedykolwiek tu wrócić. Dwa dni to aż nadto na to miasto przy naszym stylu zwiedzania. Co innego jak ktoś chłonie klimaty, przesiaduje w restauracjach czy wolno spaceruje po muzeach. Tu przydałoby mu się nieco czasu więcej.