Wiosną zeszłego roku wybraliśmy się na Grenlandię (czytaj
tu). Wtedy dotarcie z Danii na największą wyspę świata i jej zwiedzanie było
dość kłopotliwe. Duże samoloty docierały do maleńkiej osady Kangerlussuaq,
gdzie jednak istnieje dawna baza lotnicza USA i lotnisko posiada odpowiednio
duży pas startowy. Dopiero stamtąd, lokalnymi lotami można się było dostać do
innych grenlandzkich miasteczek, jak choćby znanego Ilulissat, które dane było
nam zobaczyć, czy Nuuk, będącego stolicą całej wyspy. Jednak wszystko zmienił
rok 2025, bo niewielkie lotnisko w Nuuk zostało znacznie powiększone i
przebudowane i teraz można już tam latać bezpośrednio z Europy, z użyciem
dużych i ciężkich maszyn. W przyszłym roku podobnie powiększone zostanie
zresztą lotnisko w Ilulissat. Dla Kangerlussuaq zapewne jest to początek
końca, choć jego położenie jest bardzo korzystne i w przypadku załamania
pogody w Nuuk może jak najbardziej pełnić rolę lotniska zapasowego.
Mając możliwość bezpośredniego lotu do stolicy wyspy, pod koniec zeszłego roku
podjęliśmy decyzję o powrocie na Grenlandię. Najważniejsze były bilety
lotnicze. Ewunia, która znów była autorką całego planu, wykombinowała, że
spędzimy tu znów trzy dni, ale jeden z nich wykorzystamy na odwiedzenie
miasteczka Paamiut, położonego ok. 250 km na południe od Nuuk. Niestety,
kalendarz lotów wymuszał na nas nocleg w Kopenhadze przed lotem na Grenlandię
i po powrocie z niej, co wydłużało czas i podnosiło koszty, no ale wyjścia nie
było.
Swoją trasę rozpoczynam w środę w Warszawie. Jako że chcemy oboje uniknąć
jakiś większych dodatkowych opłat, to bierzemy minimum potrzebnych rzeczy. A
że pierwszy lot mamy zaplanowany tanimi irlandzkimi liniami, znanymi z
rygorystycznego przestrzegania wymiarów bagaży podręcznych, to pakuję się w
20-litrowy plecak. Ewa dokupiła sobie dodatkowy bagaż podręczny, ale musi
zabrać nieco więcej niż ja - choćby suszarkę do włosów i ciepłe buty, które są
bardzo objętościowe. Ja po prostu wysokie i przeznaczone na zimę buty górskie
mam od razu na nogach. Przyznać muszę, że najwięcej miejsca zajmuje
lustrzanka, ale nie chcę z takiego wyjazdu mieć zdjęć robionych smartfonem.
Plecak się jednak jakoś dopina, a ja ciesze się, że dzień nie jest zbyt
gorący, bo w długich spodniach i zimowych butach nie byłoby zbyt miło.
Docieram metrem na dworzec, a potem wsiadam w pociąg "Małpolska", jadący z
Gdyni do Zakopanego. Spodziewałem się jakiś potwornych tłumów, ale nie, są
nawet wolne miejsca. Po 2,5 godziny jazdy jestem w Krakowie, gdzie po 40
minutach oczekiwania wsiadam w fajny, nowoczesny, klimatyzowany pociąg do
Oświęcimia. Po kolejnej godzinie docieram do miasta i w ostatniej chwili dobiegam do autobusu. Kilkanaście minut później docieram do Ewy, która
właśnie kończy pracę. Po chwili jesteśmy w domu. Lot z Krakowa do Kopenhagi
mamy dopiero wieczorem, więc jest kilka godzin oczekiwania. Jemy obiad, Ewa
pakuje się, w końcu pod wieczór wyruszamy na lotnisko.
W Balicach odprawa przebiega błyskawicznie. Czekamy dość długo, bo oczywiście
samolot ma opóźnienie, choć niezbyt duże. Ewunia ma priorytet wejścia, ja
stoję w normalnej kolejce. To i tak nie ma znaczenia, bo i tak obsługa nie
wypuszcza pasażerów - Ewa ma wręcz gorzej, bo w rękawie jest bardzo gorąco. W
końcu wsiadamy do samolotu. Zasypiamy niemal natychmiast po starcie.
Oczywiście, mimo późnej godziny, stewardessy coś ciągle sprzedają, dzieci
płaczą, więc i tak sen jest bardzo powierzchowny. W końcu zniżanie, w czasie
którego znakomicie widać
Malmö i charakterystyczny "skręcony" wieżowiec i lądujemy w Kopenhadze. To
największe lotnisko Skandynawii i naprawdę jest potężne i
rozległe.
Czeka nas dobre 3 km marszu do hotelu. Jest dość duszno i ciepło, więc
niosąc swój plecak i torbę Ewy, w tych ciepłych ubraniach, mam pod koniec
dość. Dostajemy niewielki dwuosobowy pokój i jako że śniadanie nie jest
wliczone w cenę, to je dodatkowo dokupujemy. Lepiej się rano najeść.
Rano spokojnie idziemy na śniadanie. Jest... takie typowo hotelowe, nic
wymyślnego czy typowo skandynawskiego. Ale rzeczywiście najadamy się do
syta. Teraz jest chłodniej, a w sumie nam się aż tak nie spieszy, więc na
lotnisko idziemy spokojniej. Tym razem nadajemy torbę Ewy, bo w biletach
lini Air Greenland i tak mamy wliczony w cenę bagaż rejestrowany, a nie ma
dodatkowego podręcznego. Czasu mamy jeszcze ponad dwie godziny, więc po
kontroli bezpieczeństwa chodzimy po wielkim lotnisku, zaglądamy do sklepików
- generalnie zabijamy czas. W końcu docieramy do bramki, gdzie już stoi nasz
samolot podczepiony do rękawa. To Airbus A330-800 Neo, jedyny we flocie Air
Greenland. Lecieliśmy nim rok temu i zdaje się, że mamy nawet te same
miejsca.
Borading idzie sprawnie, mimo że wejście jest tylko przez rękaw z przodu.
Jednak dwa przejścia w szerokokadłubowym samolocie to coś, co bardzo usprawnia
załadunek. Startujemy o czasie. Mamy niemal 5 godzin lotu przed sobą, ale przez
to, że lokalny czas w Nuuk to -3 godziny w stosunku do GMT, powoduje, że
będziemy mieli przed sobą całe popołudnie. Samolot tej klasy posiada rozbudowany
system informacji o locie, widoki z kamer, bazę filmów czy gier. Dwa posiłki i
trzy małe wina, które dostajemy w czasie lotu również ułatwiają jego
przeżycie.

Niestety w tym roku widoków zero, bo pod nami cały czas rozpościera się
warstwa chmur. Dopiero nad wschodnim wybrzeżem Grenlandii widać ziemię i wysokie
pasma górskie. Potem zaczyna się ogromny lądolód, którego oślepiająca biel wręcz
utrudnia spojrzenie w okno, nawet w słonecznych okularach. W końcu załoga
pokładowa zaczyna sprzątanie, a chwilę potem samolot rozpoczyna zniżanie. I
teraz doceniamy to, że tu chmur nie ma. Tu kończy się już lądolód i widoki na
jego ogromne jęzory spływające do morza, gdzie odłamują się góry lodowe jest
obłędny. Robimy sporo zdjęć.
Samolot wykonuje końcowe manewry, przelatujemy nad strzelistymi szczytami
i fiordami i wreszcie przyziemiamy w Nuuk. Miasto całkiem dobrze widać w
momencie lądowania i choć liczy ono zaledwie 20 tysięcy mieszkańców, to i tak
skupia ponad 1/3 populacji całej wyspy i jak na grenlandzkie warunki jest niemal
metropolią. Wysiadamy z samolotu. Lotnisko rzeczywiście wygląda na zupełnie
nowe. Wchodzimy do terminala, gdzie na wszelki wypadek pytam pracowników, czy na
lot krajowy obowiązuje kontrola bezpieczeństwa (bo rok temu, w Kangerlussuaq czy
Ilulissat nie obowiązywała). Jednak tak, odkąd powiększono lotnisko, to przed
każdym lotem wymagana jest taka kontrola. Dobrze wiedzieć, musimy być jutro
wcześniej przed lotem do Paamiut.
Dość długo czekamy na nasz bagaż. Wyjeżdża mnóstwo toreb i walizek, których
dziwnym trafem nikt nie odbiera. Tak jakby wszyscy utknęli w sklepie
bezcłowym. Bagaże wręcz blokują taśmę. W końcu jest! Korzystając z
lotniskowego WiFi udaje mi się jeszcze odprawić nas na jutro. Wychodzimy
przed terminal i ruszamy piechotą do miasta, do naszego hostelu. Ewunia
sprawdzała i nie ma tu sensownej komunikacji, choć zauważamy ciągle jeżdżące
jakieś autobusy prywatnej firmy. Ale nie jest to chyba transport miejski.
Obchodzimy lotnisko od jego południowego krańca, ale robimy spory skrót po
skałach, bo drogą jest strasznie daleko. Jest chłodno i wietrznie, ale
bardzo słonecznie. Stąd dobrze widać, jakim przedsięwzięciem była rozbudowa
lotniska. Nowy, długi i szeroki pas startowy wymagał stworzenia ogromnych
nasypów ze skał, bo w miejscu gdzie lotnisko jest, naturalnie nie ma takiego
odcinka płaskiego terenu. Systemy świetlne naprowadzania na progi pasa są
już w ogóle na wysokich rusztowaniach, poza nasypami. Przyznam, że ciekawe
rozwiązanie.
Droga na wprost prowadzi do nowej dzielnicy miasta, ale my kierujemy się
w prawo, ku centrum. Zbliżamy się do pierwszych zabudowań Nuuk, obok dużej
mariny. To zwykłe bloki, nic ciekawego... choć w sumie dla mnie, osoby
wychowanej w bloku z wielkiej płyty, zawsze ciekawe jest obejrzenie takich
budynków w innych krajach i porównanie ich brzydoty. A te grenlandzkie to już
w ogóle ewenement, bo gdzie jak gdzie, ale tutaj bloki?
Zaczyna się teraz nieco kluczenia, szukania optymalnej drogi do naszego
hostelu. A to wcale takie oczywiste nie jest, bo wszędzie są wzgórza, skały i
często coś trzeba obejść mocno wokoło. Jakoś posługując się mapami Google i
Maps.me jednak docieramy na właściwą uliczkę. Tu już jest znacznie
przyjemniej, a hostel znajduje się na widokowym wzgórzu. Otwieramy skrzyneczkę
gdzie jest ukryty klucz, zostawiamy rzeczy w naszym pokoju, który mamy
zarezerwowany na dwa dni. Jest tu WiFi, więc piszemy wiadomość do właściciela,
że jesteśmy. Pora ruszać do ścisłego centrum, bo w planach mamy zwiedzenie
Muzeum Narodowego Grenlandii, a ono jest czynne tylko do godziny 16.
Ruszamy i... zaczyna się kłopot. Ewunia zaczyna kuśtykać, dawno nie
noszone przez nią zimowe buty obtarły jej stopy. Jest na tyle ciepło, że
zmienia je na sandały, a ja chowam po prostu buty do plecaka. Nie zmienia to
faktu, że z każdym krokiem cierpi. A dodatkowo jakoś nie możemy znaleźć
sensownej drogi. W okolicy miały być schody prowadzące w dół, w stronę
centrum. Kluczymy, schody widać, ale widać też, że chyba są w przebudowie. No
to idziemy drogą dookoła. do innej drogi, która ma iść w stronę centrum.
Docieramy, pozycja na mapie się zgadza, ale... drogi nie ma. Orientujemy się,
że to jest po prostu droga w tunelu, prowadząca pod skalistym wzgórzem, na
którego szczycie jesteśmy. Ewa zaczyna się denerwować. Idziemy do tych schodów
- nie da się zejść, fragmentu po prostu nie ma, są strome skały. No to znów
niemal pod nasz hostel i tam odnajdujemy łagodną drogę w dół. Straciliśmy z
pół godziny i zrobiliśmy ze 2 km bez sensu. Docieramy na dół, w jakiejś
przemysłowej dzielnicy. Trochę tu jest odstraszająco - magazyny, wraki
samochodów, kontenery... mało zachęcająca ta stolica Grenlandii. W końcu
dochodzimy do wylotu feralnego tunelu. Teraz już w sposób oczywisty, ale dość
stromo kolejnymi drewnianymi schodami i drogą pod górę. Ewunia cierpi coraz
mocniej. Właściwie pewne jest, że do muzeum się nie wyrobimy. Zapowiadała mi
że mnie "przeciora" po Grenlandii i mam nie narzekać. Tymczasem jednak to ona
cierpi i z trudem idzie. Całkiem duży ruch uliczny i związany z nim hałas i
smród spalin mocno nas denerwują. W końcu docieramy do właściwego centrum
miasta, gdzie również jest sporo bloków i to takich starszych i
brzydszych.
Bloki w Nuuk zbudowano w latach 60-tych i 70-tych zeszłego wieku, gdy miasto było raczej znane pod duńską nazwą Godthåb. Dania,
sprawująca zarząd nad wyspą, chciała by inuicka ludność z wielu maleńkich
wiosek rozsianych wzdłuż wybrzeży wyspy, została skoncentrowana w stolicy. Tak
było łatwiej jej zapewnić opiekę i łatwiej mieć ją pod kontrolą. Wybudowano
więc bloki z prefabrykatów i rdzenną ludność sprowadzono do nich. Ludzie ci,
od wieków przywykli do polowania na foki i renifery i łowienia ryb, zupełnie
nie mogli odnaleźć się w takiej rzeczywistości, a takie ich skupienie
sprzyjało rozwojowi alkoholizmu i innych patologii. Docieramy do współczesnego
centrum, gdzie są szklane biurowce i galeria handlowa. I jakaś dziwna,
nowoczesna rzeźba, przedstawiająca nie wiadomo co. Na swój użytek nazywamy ją
"twarzą z d..y" po tak to właśnie wygląda.
Kawałek dalej zaczyna się wreszcie znów ładna, grenlandzka zabudowa,
czyli kolorowe domki. Tu jest ładny stary kościół, zaraz obok jest muzeum. Ewę
stopy bolą tak bardzo, że jest po prostu wściekła, nie wie jak ma iść. No cóż,
obchodzimy powolutku okolicę, robimy zdjęcia pomników i kościoła, oraz ciekawie stąd
wyglądającego centrum miasta.
Muzeum właśnie zamykają. Jesteśmy zawiedzeni, a mnie szczerze mocno
martwią stopy Ewy. Oby to przeszło do jutra, bo będzie naprawdę ciężko. Aby
jednak coś zobaczyć, ruszamy na południe od muzeum, drewnianym chodnikiem
wzdłuż skalistego nabrzeża. Najpierw jest bardzo ładnie i ciekawie. Ale
dalej... dalej jest kilka dużych bloków, chyba najbrzydszych w całym mieście.
Widać, że są od lat nieremontowane, stwierdzamy że wyglądają jak jakiś Norylsk
czy Kamczatka. Odpychające i fascynujące zarazem, bo graniczą z całkiem
ładnymi budynkami. Całe to duże osiedle obchodzimy wokoło.
Docieramy na południowy koniec Nuuk. Tu już, przy zejściu z góry, biorę
Ewę pod rękę, bo męczy ją to zejście strasznie. Niedaleko jest jeden z
miejskich cmentarzy. Podoba mi się to, że groby są bardzo skromne - krzyż,
mała tabliczka, kurhanik i tyle. Nie wielkie pomniki jak u nas. No ale co kraj
to obyczaj.
Wracamy w stronę centrum. Od posiłku w samolocie nie jedliśmy nic. Jest
tu całkiem fajna knajpka, gdzie można zjeść kebaba, pizzę czy jakieś inne
dania. My wybieramy pizzę, bo to pewne i pożywne. Dodatkowo dwa doskonałe
piwa. Ewuni humor od razu się poprawia, a chwila przerwy od chodzenia była
bardzo potrzebna. Po posiłku wracamy już w stronę hostelu, mijając kolejny
cmentarz i mało pasujący stylem do miasta kościół.
Musimy zejść z dość stromej góry, Ewa znów zaczyna cierpieć, tempo mamy
bardzo wolne. Na szczęście to już końcówka. Znów dzielnica przemysłowa,
ostatnie podejście i jesteśmy na miejscu. Jest godzina 20, ale przecież według
czasu polskiego to jest już 23, nic dziwnego, że po tak intensywnym dniu
jesteśmy mocno zmęczeni. Szybki prysznic i kładziemy się spać. Rano czeka nas
bardzo wczesna pobudka, bo wylot mamy o 7 rano, ale jeszcze trzeba dojść na
lotnisko, a Ewunia może mieć wolne tempo, jeszcze security... pakujemy
wszystko teraz, by tylko wstać i wyjść, ale i tak budzik nastawiamy na
godzinę 4.
Poranek jest ciężki. Co prawda Ewy stopy są w znacznie lepszym stanie i
możemy normalnie iść, ale bez śniadania i o takiej porze nasze tempo nie
jest wielkie. W dodatku co chwila się zatrzymujemy, bo widoki na wschodzące
słońce są kapitalne. Tym razem kierujemy się na północ, chcąc obejść
lotnisko z drugiej strony niż wczoraj. Nawigacja wskazuje, że tak jest nieco
bliżej. No cóż, różnica niewielka, ale może będzie ciekawiej. Idziemy dziś
względnie na lekko, bo zabraliśmy tylko ciepłe ubrania, coś bo jedzenia i
picia, dokumenty i aparaty. Większość rzeczy została w hostelu.
Droga bardzo nam się dłuży. Mamy wrażenie, że jednak jest tędy dalej.
Widzimy jakiegoś lisa polarnego - zwierzę jest jednak dość daleko i nie
udaje mi się zrobić mu dobrego zdjęcia. Na wodach fiordu widać pojedyncze kry.
Gdy wreszcie dochodzimy do północnego krańca pasa startowego i okrążamy go,
naszym oczom ukazują się strzeliste szczyty. Droga zawija na południe i
ostatnie dwa kilometry do terminala pokonujemy pod wiatr. Terminal wyłania się
w ostatniej chwili.
Na security nie ma prawie nikogo, więc przechodzimy w kilka minut. Co
ciekawe, strażnik prosi o otwarcie plecaka jakąś parę Inuitów. Okazuje się, że
mają zawiniętą w ozdobny papier butelkę alkoholu, ewidentnie prezent dla
kogoś. No tak, oni są jeszcze zupełnie nieprzyzwyczajeni do odpraw
bezpieczeństwa, do tego że nie mogą przewozić płynów. To na lotach krajowych
funkcjonuje od kilku miesięcy i tylko na tym lotnisku. Strażnik musi im to
zarekwirować, trochę mi szkoda i tych ludzi i jego, bo robi to z wyraźnym
zakłopotaniem.
Na lot czekamy dłuższą chwilę, ale odprawa zaczyna się o czasie. Na pokład
wchodzi jakieś 20 osób, samolot schodki ma w drzwiach do kabiny, więc
wszystko idzie błyskawicznie. Samolot jest specjalnie przystosowany na
grenlandzkie warunki, ma arktyczny pakiet przetrwania dla pasażerów -
namioty i ciepłe ubrania. Po chwili krótki rozbieg i wznosimy się w
powietrze. Pod nami przesuwają się fiordy, lodowe góry na morzu, a potem
biała pustynia lądolodu. Zapadamy w drzemkę i budzimy się z niej dopiero,
gdy samolot jest już wyraźnie nisko, przelatując nad zabudowaniami Paamiut.
Przyziemienie i krótkie kołowanie. Z samolotu oprócz nas wychodzi kilka
osób, ale reszta zostaje, bo on leci dalej na południe, do Narsarsuaq. Pod
wieczór będzie wracał, wyląduje tu ponownie i właśnie tak zabierzemy się z
powrotem do Nuuk. Mamy tu jakieś osiem godzin na zwiedzanie, czasu aż nadto.
Hala lotniska jest mikroskopijna, płytę obsługuje maksymalnie pięć osób, bagaże
są przywożone w skrzyni ładunkowej na wózku widłowym i bezpośrednio z niej
odbierane. Podoba mi się to, wszystko idzie niemal natychmiastowo.
Ruszamy piechotą do miasteczka, to jakieś trzy kilometry marszu. Pogoda
jest ładna, choć wieje dość mocno. Krajobraz jest tu w sumie podobny jak i w
Nuuk, czyli gołe skały i mchy, ale nie ma całej tej miejskiej otoczki, a droga
prowadzi przez niemal zupełną dzicz.
Mniej więcej pół godziny później docieramy do pierwszych zabudowań.
Paamiut sprawia wrażenie wymarłej dziury na końcu świata i w zasadzie nią
jest. Nie widać nikogo na ulicach, od tej strony są jakieś baraki, kontenery,
stoją wraki samochodów. Co ciekawe, na drodze z lotniska kilka razy minęły nas
jakieś pojazdy jeżdżące trochę jakby bez celu - jechał na lotnisko, z
powrotem, znów na lotnisko i znów z powrotem. Nic tam nie ma ani nikogo, więc
trochę jakby jeździli z nudów. To samo robi napotkana karetka - po prostu
jeździ po uliczkach, trochę jakby bezcelowo. Może mają jakieś limity paliwa i
muszą je zużyć? Ta część Paamiut jest mocno zaniedbana i smutna, ale kierujemy
się do centrum, gdzie stoją niewielkie bloki, które przypominają te z Nuuk,
tylko w odpowiednio mniejszej skali. Populacja Paamiut to około 1500
osób.
Skręcamy w prawo, w stronę portu. Jest tu coś w rodzaju centralnego placu.
Kierujemy się drogą na pobliskie wzgórze, na szczycie którego jest widokowa
wieża. Ostatni etap to podejście drewnianymi schodkami. Jednak sama wieża
wydaje się być zamknięta. Gdy jednak wchodzę i napieram na klapę stanowiącą
jednocześnie podłogę - ustępuje ona i po jej uniesieniu dostajemy się na
szczyt. Zamykamy ją z powrotem, by pewniej móc stać. Tu wiatr jest bardzo
odczuwalny. Widoki są wspaniałe i obejmują całe miasteczko, pobliskie góry
i morskie zatoki, na których unoszą się góry lodowe. Widać również nieco
bardziej smutną rzecz. Podobnie jak w innych takich arktycznych
miejscowościach nie ma czegoś takiego jak utylizacja śmieci. Są one wywożone
w jakieś miejsce i wysypywane lokalnie. Można zapomnieć o jakiejś segregacji
czy czymś takim. I jakby rząd Danii nie zapewniał o ekologii, to nic nie
robi, by w takim Paamiut cokolwiek robiono ze śmieciami. Bardzo podobnie
jest w Longyearbyen na Svalbardzie. Przeszli na opalanie olejem zamiast
węgla, bo czyściej (choć węgiel jest na miejscu, a olej trzeba sprowadzać,
co czyni to bardzo drogim rozwiązaniem), ale śmieci wywalane są za
miastem.
Po sesji fotograficznej schodzimy w dół. Próbujemy dojść na inny szczyt
tego samego wzgórza, ale drewniane tarasy wiodą tylko do czyjegoś domu, więc
sensu to nie ma. Wracamy na sam dół i idziemy w stronę wysypiska śmieci,
licząc że tamtędy da się dotrzeć do morza. Jednak dalej droga jest już
zamknięta. Nawet przed oficjalną bramą wysypiska wala się dosłownie wszystko,
nawet silniki do łodzi czy dawne anteny radarowe.
Wracamy do centrum, kierując się do kościoła. Zaczyna wychodzić słońce,
od razu wszystko wygląda ładniej. Akurat podchodzi jakaś pani, która otwiera
drzwi. Zobaczywszy że jesteśmy niedaleko, gestem zaprasza nas do środka.
Super, możemy zobaczyć jak wygląda to wewnątrz. Jest skromnie, ale przytulnie,
nawet wisi tu jakiś drewniany model statku.
Wychodzimy znów na zewnątrz. Naszą uwagę przykuwa kompleks budynków na
wzgórzu. Na trzech najbliższych są kolejno napisy Alaska, Canada, Siberia.
No cóż, pasują do tej arktycznej miejscowości. Okazuje się, że to budynki
duńskiej Szkoły Morskiej.
Kierujemy się na południe, mijamy jedyną w okolicy normalną restaurację -
Cafe Tamu. Tam zamierzamy zjeść jak ją otworzą, czyli po godzinie 11. Mijamy
spory cmentarz, bardzo podobny do tego z Nuuk. Groby są skromniutkie.
Kierujemy się drogą prowadzącą poza miasto, jeszcze dalej na południe. Po
kilkunastu minutach marszu przez pustkowie doprowadza nas ona do jeszcze
jednego cmentarza, o wiele mniejszego niż poprzedni. Część grobów jest
bardzo świeża, te podobają nam się najbardziej. Są przyozdabiane kwiatami, koralami,
jakimiś muszlami wyrzuconymi przez morze. O ile można powiedzieć że jakiś
cmentarz może być ładny, to z pewnością ten.
Wracamy, kierując się teraz w prawo, w taką nieco nowszą część miasta. Jest
tu prawdziwe boisko ze sztuczną murawą. Aż dziw, że w takim miejscu, w tak
małej mieścinie jest coś tak niezwykłego. Ponadto jest całkiem duża hala
sportowa. Dalej chyba miejsca ciepłownia, maleńki posterunek policji i
lokalne sklepy. W centrum jest zagłębienie terenu, pełniące chyba
reprezentacyjne funkcje. Są tu rzeźby przedstawiające ogony wielorybów i
brama z wielorybich żeber.
Obchodzimy wzgórze które jest w samym centrum miasta, znów mijamy kościół i
idziemy do restauracji. Ma klimat, nie powiem. Jest tu telefon na monety,
wystrój jest prosty, przypominający stołówkę, a klientami są wyłącznie
Inuici. Zamawiam dla nas fish & chips, dla mnie z halibuta, dla Ewy z
dorsza. Po kilku minutach dostajemy naprawdę solidny posiłek. Cenowo nie
jest źle, w przeliczeniu wychodzi około 60 zł za taki zestaw, który ciężko
zjeść.
Po obiedzie postanawiamy jeszcze zwiedzić niewielkie ludowe muzeum w
Paamiut. Jednak okazuje się być na głucho zamknięte, tak jakby było w
przebudowie. Wejść można tylko do jakiejś ziemianki, w której zasadniczo
niewiele jest. Szkoda.
Idziemy jeszcze do pobliskiego marketu i kupujemy sobie niewielkie wino.
Zasadniczo całe Paamiut obeszliśmy i pora powoli wracać na lotnisko. Co
prawda lot mamy za trzy godziny, ale co tu robić? Mijamy znów bloki, zauważamy,
że jeden z nich jest aktywnie burzony przez dużą maszynę. Może to efekt
zmniejszania się populacji i przenoszenia się ludzi do jednorodzinnych
domów? Ale i te jednorodzinne są czasem opuszczone. Trochę smutno to
wygląda.
Droga na lotnisko mija nam niespiesznie, znów kilka razy mijają nas
jeżdżące bez celu, tam i z powrotem samochody, w tym prześladująca nas od
rana karetka. Dopijamy resztkę wina i docieramy do budynku terminala. Nie ma
jeszcze nikogo, ale jest ciepło i możemy tu poczekać. Za jakiś czas pojawia
się człowiek z obsługi. Problem taki, że niemal nie zna angielskiego i
głównie się uśmiecha. No nic, siedzimy, nudzimy się. Pojawia się coraz więcej ludzi. Lokalsi są odwożeni na lotnisko całymi rodzinami. Są też dwie Europejki, Dunki, które opiekują się bardzo schorowanym starszym człowiekiem na wózku inwalidzkim. Jest w takim stanie, że niemal nie ma z nim kontaktu.
Czekamy, samolot ma być za kilkanaście minut. Człowiek z obsługi podchodzi i coś zaczyna mówić do ludzi. O co chodzi? Mówi, że lot może się nie odbyć. Jak to? No nie ma jeszcze informacji z centrali, ale może być różnie. Wiemy, że na Grenlandii loty są często odwoływane z powodu pogody, ale przecież dziś jest ładnie, wiatr równy. Zaczynamy się denerwować, choć na lokalsach ta informacja nie robi większego wrażenia. Jeden z Inuitów pokazuje mi na swoim smartfonie serwis Flightradar24 i widać, że nasz samolot, który leci z Narsasruaq zaczął zniżanie, ale potem zmienił kurs prosto na Nuuk. I mija już Paamiut. On nieco zna angielski i mówi mi, że to pewnie "technical problem". Za chwilę jest już informacja oficjalna - lot skasowany, przełożony na jutro. Jak to na jutro? Jutro, to my mamy lot powrotny do Kopenhagi! Co mamy do cholery zrobić, nie ma tu internetu, nic! Inny człowiek z obsługi lotniska, znający nieco angielski, mówi nam, że Air Greenland zapewnia nam nocleg w hotelu i posiłek. Tylko co z tego? No ale wyjścia nie ma. Facet proponuje, że zawiezie nas do miasta, do hotelu. Tyle dobrego. Zabiera się z nami inna pasażerka, Inuitka, ale znająca angielski na tyle, że nawet z nią już nieco porozmawialiśmy.
Wysiadamy przy hotelu. Co dalej? Drzwi są zamknięte, a na drzwiach telefon do właścicielki. Minuta połączenia tu to jakieś chore pieniądze. A co jak ona nie zna angielskiego? No ale pani, która przyjechała z nami dzwoni do niej i po chwili drzwi się otwierają. Na szczęście w hotelu jest WiFi. To pozwoli na załatwienie wielu spraw, a jest co załatwiać. Hotel jest porządny, wręcz zaskakująco. Nasz pokój też niczego sobie. Jest tu chyba właśnie na wypadek odwołań lotów, by ludzie mieli gdzie nocować.
Teraz czas na ożywioną działalność. Aplikacja Air Greenland pokazuje, że rzeczywiście mamy na jutro lot na 13:45, ale nie bezpośrednio do Nuuk, a najpierw do Narsarsuaq, a dopiero stamtąd do Nuuk. Całość potrwa niemal trzy godziny. Na miejscu będziemy godzinę po odlocie naszego samolotu do Kopenhagi. Ale system automatycznie przebukował i lot do Kopenhagi na następny dzień i powinniśmy być w nocy z niedzieli na poniedziałek. Czyli powrót do Europy mamy. Ale kupiliśmy już bilety z Kopenhagi do Polski innymi liniami, a te nam przepadną. Musimy na szybko kupić inne bilety i jakoś nam się udaje - Ewa liniami irlandzkimi, ja skandynawskimi. Ryzykujemy, bo jak cokolwiek się opóźni, to i one przepadną. Ponadto wykonujemy telefon do naszego hostelu w Nuuk, na szczęście właściciel ma Whatssapa. Wyjaśniamy, że utknęliśmy w Paamiut, że zostały nasze rzeczy i że chcemy przedłużyć rezerwację na kolejną noc, bo jutro mamy nadzieję wrócić. Ale nie może nam przedłużyć, bo ma już inne rezerwacje. Cholera! Prosimy, by wszedł do pokoju i spakował nasze rzeczy do torby, a ją sobie odbierzemy. To akurat bez problemu może zrobić. Choć tyle. Teraz Ewunia uruchamia Booking i szuka na szybko noclegu. Udaje się jej na jakimś kempingu na końcu Nuuk, ale nawet w fajnym miejscu. Cena też przystępna, a przez to, że odwołujemy hotel w Kopenhadze, to nawet jesteśmy finansowo na plus. Ewa jednak mocno się martwi, bo po nieprzespanej nocy będzie musiała wsiąść w samochód, dojechać do domu, wskoczyć pod prysznic i lecieć i tak już spóźniona do pracy. Wszystko przy założeniu, że wszystko pójdzie dobrze, bo jeśli cokolwiek z tej układanki nie wypali, to mamy problem i to poważny. Najbardziej obawiamy się utknięcia w Narsarsuq, bo to dawna baza lotnicza USA, nic tam nie ma poza lotniskiem i to by dopiero było głupie. Chyba wszystko załatwione co mieliśmy. Pora iść na obiad, który nam się należy. Cafe Tamu teraz jest pełne, ciężko usiąść. Tak jakby całe Paamiut tu się żywiło. Jakieś burgery z reniferów, kebaby, pizze. Obsługa uwija się jak w ukropie, ale i tak nie wyrabia. Mimo, że wszystko załatwiane było "na gębę", jak pokazuję pani nasze karty pokładowe, to mówi, że mamy możliwość zamówienia do 125 DKK na osobę, czyli sporo (a nawet mamy zapewniony posiłek na jutro jak otworzą, czyli po godzinie 11). Zamawiam danie gyrosowe z renifera, zupę z renifera i coś do picia. Starczy dla dwóch osób aż nadto. Czekamy niemal godzinę, ale w końcu jest.
Najadamy się do syta. Nie ma już co robić, więc wracamy do hotelu. Piszę jeszcze maila do Air Greenland, ale nie spodziewam się odpowiedzi. Nie mamy już co robić, więc po prostu kładziemy się spać, przybici całą sytuacją. Jedyne plusy, to to że jutro jest narodowe święto Grenlandii, więc zobaczymy lokalne obchody i może coś w Nuuk, oraz to, że zobaczymy nadprogramowo Narsarsuaq.
Rano budzimy się przed godziną 6. Martwi mnie to, że całe miasto spowija mgła. Lot ma być o 13:45, więc czasu jeszcze dużo, ale takie warunki mogą uniemożliwiać lądowanie. A to już by była katastrofa dla nas.
Schodzimy na dół na śniadanie. Jest w formie szwedzkiego stołu i choć nie za wiele jest do wyboru, to najadamy się do syta. Zauważamy, że ludzie zaczynają się gromadzić pod pobliskim urzędem miasta z grenlandzkimi flagami. Szybko idziemy po kurtki i aparaty i ruszamy za nimi, na reprezentacyjny plac miasta. Ludzie tu przystają, flagi są już na masztach i w rękach pocztu sztandarowego. Rozpoczyna się modlitwa i śpiewanie inuickich pieśni. Zauważa nas jakaś oficjalnie ubrana kobieta, chyba z urzędu miasta, uśmiecha się, podchodzi i dostajemy ulotkę z tekstami pieśni i planem całych uroczystości. Zaprasza nas na mszę do kościoła i na poczęstunek i kawę w domu kultury. Super! Nie spodziewaliśmy się tak miłego podejścia, wręcz obawialiśmy się podejść czy robić zdjęcia, by nie złamać jakiegoś tabu, ale nie ma z tym problemu.
Na koniec jest jeszcze odczytanie wiersza lokalnego poety i odsłonięcie jego tekstu na jednej ze ścian wiaty. Wracamy na chwilę do hotelu, pakujemy się. Ale czas mamy do 10 rano, więc postanawiamy iść do kościoła. Nie zrozumiemy ani słowa, ale będzie to z pewnością ciekawe przeżycie. Pogoda na szczęście wyraźnie się poprawia, mgłę przewiewa.
W kościele ludzi nie jest zbyt wielu. Siedzimy gdzieś z tyłu. Przysiada się do nas jakiś lokals, trochę zalatuje od niego alkoholem, a źrenice ma rozszerzone tak, jakby był naćpany. Nie jest jednak groźny, próbuje się dogadać, na migi się przedstawia. Nawet próbuje nas zaprosić na kawę. W końcu wychodzimy, a on ciągle za nami. Jest strasznie natrętny, ale pozbywamy się go, wracając do hotelu. Sprawdzam raz jeszcze loty, korzystając z dostępu do sieci. Nic nie jest odwołane czy opóźnione. Oby tak pozostało.
Idziemy do domu kultury, gdzie w najlepsze trwają uroczystości. Gestami zapraszają nas do stołu, dostajemy ciasto, kawę, teksty pieśni. Język Inuitów okazuje się na tyle prosty w czytaniu, że brzmi niemal tak, jakby to czytać po polsku. Choć oczywiście nie rozumiemy ani słowa. Dosiada się jakieś białe małżeństwo, ewidentnie Duńczycy. Okazuje się, że pan jest dentystą, który przyjechał tu z żoną na miesięczny kontrakt, podleczyć zęby mieszkańców, a potem wraca. Pytają nas czy na długo tu zostajemy. Ze śmiechem odpowiadamy, że liczymy że jeszcze jakieś trzy godziny i koniec.
W końcu pora iść na lotnisko. Czasu wiele, a pogoda coraz lepsza. Ostatnie widoki na miasto i mijamy zabudowania. Rozpoczyna się pusta droga przez tundrę. Aby nieco urozmaicić sobie marsz i nie siedzieć bez sensu w budynku terminalu, Ewa proponuje wejść na jedno ze skalistych wzgórz. Znajdujemy drogę i wspinamy się na szczyt. Widok jest bardzo ładny, robimy sporo zdjęć.
Bliżej lotniska jest kolejne ścieżka, tym razem w lewo, w kierunku morza. Tu jest najpierw dość płasko i bagniście, a potem jest kilka wzgórz, więc również wchodzimy na szczyt jednego z nich. Widoki są chyba jeszcze lepsze, sporo gór lodowych na morzu i w fiordach.
Wracamy do asfaltu i do terminala. Znów nerwowe oczekiwanie. Ale nie ma informacji o opóźnieniu, bagaże są nadawane normalnie. Znów zbierają się ludzie, znów są dwie panie z inwalidą na wózku, znów jest Inuitka, z którą wczoraj wracaliśmy do hotelu. Ale dziś obsługa jakaś żywsza, wyjeżdża samochód, robi inspekcję pasa. Będzie dobrze. Po kilkunastu minutach pojawia się samolot, zniża i ląduje. Ufff. Wysiadają pasażerowie, w tym kolejna opiekunka jakiejś schorowanej osoby, która zostaje przekazana w ręce obsługi ambulansu. Potem ładują do samolotu inwalidę z naszej grupy. Wreszcie wsiadamy i my.
Kołowanie, krótki start i wznosimy się, lecąc na południe. Lot długi nie będzie, jakieś 45 minut. Znów pojawia się biel lądolodu. Na pułapie jesteśmy kilkanaście minut i zaczyna się zniżanie. Pod nami widać fiord i jakieś drogi wokoło. Ale z powietrza widać najlepiej, jak ogromną grubość ma lądolód, wznoszący się gdzieś wysoko ponad nunataki. W końcu lądowanie. Pas w Narsarsuaq jest długi, podobny jak w Kangerluusuaq, a sama baza też zbliżona wyglądem. O wiele, wiele większe lotnisko niż w Paamiut. Obsługa wyjmuje pana potrzebującego asysty, a potem wysiadamy my. Samolot musi być zatankowany, a my mamy niemal godzinę przerwy.

Zaskakuje nas to, że jest bardzo ciepło, jakieś 20 stopni. Terminal lotniska też jest spory, są tu duże świetlne tablice, a obsługa jest o wiele liczniejsza. Sporo ludzi czeka też w hali odlotów. Okazuje się, że latają stąd duże samoloty do Danii i na Islandię, choć innych lini niż Air Greenland. Zresztą, dni lotniska też już są policzone. Do niezbyt odległego Quaqortoq obecnie można stąd dolecieć tylko śmigłowcami, a miasteczko liczy 3300 mieszkańców. Taka podróż jest trochę bez sensu. Budowane jest duże lotnisko bezpośrednio w Quaqortoq, które ma zacząć działać w 2026 roku i przejąć rolę lotniska w Narsarsuaq. Wychodzimy przed terminal i idziemy do lokalnej ciekawostki, jaką jest arboretum. Panuje tu swoisty mikroklimat, a gleby jest na tyle, że rosną tu drzewa i krzewy. Poza tym jest pełno meszek i komarów i zaczynamy rozumieć, czemu w sklepie na lotnisku widzieliśmy czapki z moskitierami.







Pora wracać. Czekamy jeszcze dłuższą chwilę i w końcu znów wsiadanie do samolotu. Kołujemy i wznosimy się. Gdy już jesteśmy na pułapie powoli zaczynam wierzyć, że udało się wydostać z pułapki i dotrzemy do Polski tak jak wynika ze zmienionego planu. Lot dłuży się. Miał trwać 1 h 10 min, ale lecimy, lecimy, a zniżamy dopiero po 1,5 godziny. W końcu dwa ostre zwroty przed Nuuk i lądujemy. Z ulgą wysiadamy. Czeka nas długi marsz do hotelu, a wypada jeszcze zjeść coś konkretnego, bo dość mamy ciast i słodyczy.
Obchodzimy lotnisko od południa, robiąc znów skrót po skałach. Stwierdzamy, że nie ma co się spieszyć po nasze rzeczy, bo i tak możemy je odebrać o dowolnej godzinie, bo właściciel hostelu zostawił torbę w kuchni. Idziemy do restauracji, która jest po drodze. No dobrze, restauracja to za wiele powiedziane. Raczej mordownia z automatami do gier. Ale zjeść można konkretnie, dostajemy fajny zestaw z burgerem. Tyle że piwa nie da się kupić, bo święto. Trochę dziwne, ale takie widać jest lokalne prawo.
Po posiłku wspinamy się schodami w kierunku hostelu, gdzie w końcu docieramy. Znajdujemy naszą torbę, wszystkie rzeczy są w najlepszym porządku. Informujemy właściciela, że je odebraliśmy i że zostawiamy klucz do pokoju, który cały czas miałem ze sobą.
Ruszamy na kemping. To kilka kilometrów marszu, ale znajdujemy spory skrót, prowadzący przez skalną dolinkę. Na szczęście kemping jest w zasadzie poza miastem, będzie tam spokój i piękne widoki. Marsz zajmuje nam dość długą chwilę, ale w końcu docieramy. Na recepcji potwierdzamy naszą rezerwację, dostajemy klucz od domku. W każdym domku są cztery dwuosobowe pokoje. Mam tylko nadzieję, że będzie spokojnie. Postanawiamy jeszcze wypić po piwku, by uczcić fakt, że w końcu tu dotarliśmy. Tu nie mają jakoś problemów ze sprzedażą alkoholu. Postanawiamy zostawić znów większość rzeczy i ruszyć do Nuuk, w końcu tam też dziś są obchody święta narodowego, więc będzie coś ciekawego.
Nawigacja wyznacza nam dość krótką drogę, ale okazuje się, że prowadzi ona przez skały i stromy płat śniegu. Odpuszczamy sobie, limit pecha wyczerpany, lepiej iść drogą. A z drogi są wspaniałe widoki, wręcz zapierające dech w piersiach. Mijamy jakieś rondo, znów wspinamy się pod górę tą drogą, co szliśmy pierwszego dnia. Dochodzimy do centrum i do centrum kultury. W środku jest sporo ludzi, są jakieś oficjalne uroczystości. Ale nie takie ciekawe i żywiołowe jak w Paamiut. Zwykłe odczyty, są jakieś kamery, jest jakaś prezentacja. Nic ciekawego. Tyle, że można tu napić się kolejnego pysznego piwka.
Postanawiamy wrócić, jesteśmy już mocno zmęczeni. Zachodzimy jeszcze do wciąż czynnego sklepu, ale w sumie nie ma tu nic, co byśmy potrzebowali kupić. Ciekawi nas to, że lodówka z piwem jest zamknięta i to na stalową linkę z kłódką. Pewnie po to, by ktoś "w potrzebie" nie posunął się do kradzieży.
Ruszamy już wprost na kemping. Po drodze robimy jeszcze sporo zdjęć, bo choć jest po godzinie 22, to słońce jest wysoko na niebie, ale kolory są teraz najciekawsze. W końcu jesteśmy.
Nie chce nam się jeszcze spać. Zapraszam Ewę na ostatnie piwko, jutro nie musimy wcześnie wstawać. Siadamy na tarasie. Obok siedzą jacyś Amerykanie i Duńczycy. Rozmawiają głośno, ale jakoś to nie przeszkadza. Widoki są świetne, humory nam dopisują mimo ciężkiego dnia. Pora jednak dopijać i kłaść się spać. Jutro i tak będzie okazja przed wylotem, który mamy o 18:20, pójść do Muzeum Narodowego, którego nie udało się odwiedzić w dniu przylotu.
Rano i tak budzimy się wcześnie, bo ostre słońce przeszkadza, mimo zaciągniętych zasłon. Pora coś zjeść z resztek zapasów ciastek, napić się kawy i ruszać do Nuuk. Ociągamy się jednak, czasu jest mnóstwo.
W końcu ruszamy. Teraz już mamy pełne obciążenie, w plecakach i torbie. Nie spieszymy się, choć raz jeszcze próbujemy skrócić drogę, ale po dojściu do śniegu odpuszczamy i wracamy do głównej drogi.
Niespiesznym tempem dochodzimy do centrum Nuuk. Chcemy zobaczyć supermarket w galerii handlowej, może też tu są jakieś sklepy z pamiątkami dla rodziny. Wszystko niemal jeszcze zamknięte, w markecie robimy jakieś zakupy żywnościowe, jakieś bułki. Ciekawi nas to, że w ladach chłodniczych są całe owcze łby, które są skandynawskim przysmakiem. U nas nikt by tego nie kupił. Niestety nie ma łbów fok, o których wiem że są sprzedawane, ale widziałem tylko na zdjęciach.
Idziemy nad morze, obchodzimy te miejsca gdzie byliśmy pierwszego dnia. Pogoda ładna, ale na niebie utworzyło się halo wokół słońca, co zwiastuje nadejście frontu atmosferycznego. Idziemy też na punkt widokowy, gdzie pierwszego dnia nie udało się dotrzeć. Miasto i jego otoczenie przedstawiają się stąd bardzo ładnie.
Wracamy do Muzeum Narodowego. O tej godzinie jest już czynne, ludzi nie ma jeszcze zbyt wielu. Kupujemy dwa bilety i zaczynamy obejście budynku, gdzie są naprawdę bardzo ciekawe ekspozycje. Zarówno prymitywnych narzędzi i broni Inuitów, ich historycznych ubrań, łodzi, ekspozycje ozdób, zabawek, dawnych map i wykopalisk. Są nawet autentyczne mumie dwóch kobiet i kilku dzieci. To wszystko robi duże wrażenie.
Kończymy wizytę. Przed muzeum jest jakaś ciekawa kolumna, którą fotografujemy. Obok jest sklep z rękodziełem i pamiątkami, gdzie robimy zakupy dla najbliższych. Pora iść coś zjeść.
Krążymy nieco po centrum, ale po wizycie w trzech lokalach, gdzie nie ma nic specjalnego, w efekcie trafiamy do tej samej pizzerii co pierwszego dnia. Po sytym posiłku i odpoczynku kierujemy się w stronę lotniska. Myślimy jeszcze o pójściu do nowej dzielnicy miasta, ale uznajemy, że zobaczymy jak będzie. Tym razem przechodzimy tunelem, do którego nie trafiliśmy pierwszego dnia. Dalej kierujemy się groblą, z które pięknie widać marinę.
Tu stwierdzamy, że czasu w sumie mamy nie aż tak dużo, na lotnisko jest jednak spory spacer i odpuszczamy sobie już nową część Nuuk, leżącą po drugiej stronie zatoki. Idziemy na terminal, ale nie robiąc sobie już skrótu po skałach. Drogą jest o wiele dalej i cały czas pod górę. W dodatku wieje silny, wychładzający wiatr. W końcu docieramy na lotnisko. Nieco mnie niepokoi, że nigdzie nie widać wielkiego przecież Airbusa A330-800, ale tłumaczę sobie, że może jest w hangarze. Nasz lot jest jedynym dziś jaki pozostał, nie ma żadnych opóźnień i jest na tablicy. Odprawa się jeszcze nie zaczęła, więc przebieramy się w świeże koszulki na sam lot, a Ewa zmienia buty z zimowych na sandały. Zauważamy, że duńskie opiekunki starego, schorowanego inwalidy, lecą z nim i teraz. Uśmiechamy się do nich, jak widać los nas razem skazał na siebie przez kilka dni. W końcu można nadać bagaż, ale jak się okazuje, nasza torba i tak jest miękka, mogłaby się zaciąć na taśmociągach i proszą by ją nadać po przejściu security na stanowisku dla bagaży specjalnych. Ciekawe, w drugą stronę nie było to problemem. Po security przygląda mi się strażniczka, Inutka. Ciekawi ją moja koszulka, którą po zeszłorocznej wizycie na Grenlandii dostałem od Ewuni. Jest na niej grenlandzka flaga, oraz napis w lokalnym języku "nazywam się Maciej", czy czym moje imię jest już tylko stylizowane na ich sposób zapisu. Pani się uśmiecha i usiłuje przeczytać na głos, pytając z jakiego kraju jestem.
O ile Grenlandia jest krajem bardzo drogim, to sklep bezcłowy okazuje się naprawdę tani, wręcz zaskakująco jak na takie lotniskowe miejsca, bo jest taniej niż w Polsce jeśli chodzi o niektóre produkty. Kupujemy sobie jakieś wino. Pojawia się nagle nasz samolot kołujący po płycie lotniska, a potem wylewa się z niego potok pasażerów. Czyli mimo że rano tu już lądował, to gdzieś w międzyczasie poleciał. Włączam Flightradar24 i okazuje się, że był w Keflaviku na Islandii. Samolot jest atrakcją, dużo osób robi mu zdjęcia.
Wychodzi z nas coraz większe zmęczenie. Po jakiejś wymianie zdań wybucha między nami sprzeczka i w dość kwaśnych humorach wsiadamy do samolotu. Że też nie mogłem wyciszyć emocji na sam koniec bardzo fajnego wyjazdu... W efekcie lot mija nam w milczeniu. W dole cały czas chmury, ogólnie jest niemal ciągle jasno i trudno spać, choć próbujemy. Ciemność zapada przez samą Danią. Tym razem przesunięcie czasowe o 3 godziny działa w drugą stronę. Lądujemy w deszczu, jest 2 w nocy. O tej porze na lotnisku nie ma niemal żadnej obsługi, podstawiają tylko jedne schodki, z przodu. Wyjście takiej ilości ludzi trwa długo. W dodatku okazuje się, że nie ma żadnego autobusu.
W końcu coś podjeżdża i dowozi nas do jakiegoś terminala, który jest chyba w budowie. Bagaż odbieramy na szczęście szybko. I tak musimy wyjść do części lotniska, gdzie jest wyjście na miasto. A mimo że teraz torba jest drugim bagażem podręcznym, to i tak nie można przejść kontroli bezpieczeństwa, bo wszystko tam jest na głucho zamknięte. A właściwie bramki są otwarte, nie ma żadnej informacji, więc sporo ludzi wchodzi. Dopiero dobrą godzinę później pojawiają się strażniczki, wyganiają wszystkich przed bramki, zamykają je i dopiero można odbijać karty pokładowe. Bez sensu, takie typowo duńskie. Nie można było tych bramek zamknąć, by nikt tam się nie gromadził? Po co trzymać je otwarte, a potem i tak wyganiać ludzi? Na szczęście odprawę przechodzimy jako jedni z pierwszych.
Ewa leci do Krakowa z zupełnie innego terminala niż ja. Jej lot jest też ponad 2 godziny wcześniej, jako w ogóle pierwszy lot tego dnia, o 5:45. Siedzimy, ziewamy, podtrzymujemy się wzajemnie na duchu. Wreszcie boarding, więc żegnamy się, ale jeszcze długo stoją za szybą patrząc na ukochaną. W końcu idzie do samolotu i niedługo dostaję informację, że już kołują na start i wyłącza telefon.
Ja idę do centralnej części lotniska, bo nie wiem jeszcze, z której bramki polecę. Moją koszulkę zauważa jakaś starsza pani, zachwyca się i nawiązuje się między nami kilkuminutowa rozmowa o Grenlandii - jak tam jest, jakie temperatury i w ogóle pyta mnie o wszystko. Stwierdza na koniec, że musi się koniecznie wybrać. Widać koszulka robi furrorę, Ewa miała znakomity pomysł. Kupuję sobie jakąś kawę i czekam dalej na lot. Dostaję wiadomość, że Ewa już jest w Krakowie, wsiada w samochód i jedzie do domu i do pracy. Jest szansa, że spóźni się maksymalnie godzinę, to dobrze.
W końcu ja też mam informację skąd polecę, udaję się do bramki. Gdy wreszcie wsiadam do samolotu, to sen morzy mnie natychmiast. Budzę się już w czasie zniżania, nad Puszczą Kampinoską. Kilka minut później lądujemy na Okęciu. Ewa pisze do mnie, że jest już w pracy. Super, dojechała szczęśliwie.
Jeszcze marsz przez pół lotniska, jeszcze autobus i metro. W końcu jestem. Z ulgą zdejmuję ciepłe buty, z ulgą wskakuję pod prysznic i kładę się spać. Budzę się po 13. Ja też muszę iść do pracy, ale dopiero po południu.
Wyjazd okazał się bardzo ciekawy, choć też mocno przygodowy. Po raz kolejny Grenlandia pokazała jak bardzo potrafi być nieprzewidywalna i kapryśna. Jak można utknąć, jak też jesteśmy uzależnieni w dzisiejszym świecie od dostępu do internetu, który pozwala załatwić większość spraw. Przygody dały nam jednak w kość i stwierdziliśmy, że kolejny powrót na tą wyspę będzie najwcześniej za kilka lat.