wtorek, 12 marca 2024

Dwie rowerowe wycieczki na styku Górnego Śląska i Małopolski

Jadę na kilka dni do mojej Ewuni. Zapowiada się ciepły weekend, choć kalendarzowo to nadal zima. Postanawiam wziąć rower i gdyby pogoda rzeczywiście dopisała, to zrobić dwie niezbyt długie wycieczki. O ile piątek jest zdecydowanie nieprzyjemny, to w sobotę rano jest już lepiej. Wczoraj co prawda przyjąłem kolejną dawkę szczepienia przeciwko COVID-19, ale nie czuję żadnych niepożądanych objawów. Tyle że nie jestem zupełnie głodny i rano zaledwie coś przegryzam. Ale planuje jakieś 60 km jazdy, nie potrzeba mi jedzenia, coś sobie najwyżej kupię.


Ruszam z Brzeszcz na północ, a potem na zachód, lokalnymi drogami. Docieram do Wisły, która w tym miejscu jest małą i wąską rzeczką. Jest tu stary, drewniany most, na którym obowiązuje ruch wahadłowy. Teraz skręcam na południe, przejeżdżając przez miejscowość Wola. Niegdyś mała wioska, obecnie górnicze osiedle zbudowane wokół kopalni węgla kamiennego "Piast II", dawniej znanej jako KWK "Czeczott". Miejscowość nie prezentuje się zbyt pięknie, szczególnie małe bloki z wielkiej płyty. Goły, nieotynkowany nawet beton. A jednak wszystko jakoś prosperuje, choć nie wiem jaka jest sytuacja ekonomiczna samej kopalni. 





Skręcam na zachód, przecinając budowany tu odcinek drogi ekspresowej S1. Po chwili, w Międzyrzeczu, znów skręcam na południe, na drogę nr 931 prowadzącą do Pszczyny. O dziwo, ruch jest znikomy, jedzie się nią bardzo przyjemnie, a wiejący w plecy wiatr tylko pomaga. Przecinam ładne lasy i rezerwat przyrody "Żubrowisko", gdzie chroni się lokalną populację tych królewskich zwierząt.

Docieram w końcu do drogi krajowej nr 1, przecinam ją i wjeżdżam na ulice Pszczyny. Po kilku minutach jestem w rozległym parku. Przypomina mi on warszawskie Łazienki. Dużo pięknych stawów, piękne drzewa, a na końcu okazały zespół zamkowy, który jest wizytówką miasta. Robię kilka zdjęć, przystaję na uroczym rynku by rozprostować kości. Za mną 25 km, więc niemal połowa zaplanowanej jazdy.



Teraz ruszam na południe, w kierunku największego zbiornika wodnego w okolicy. Jezioro Goczałkowickie powstało przez spiętrzenie górnej Wisły sporą zaporą. Zbiornik pełni ważne funkcje gospodarcze, dostarczając wodę dla Górnośląskiej Metropolii, a także ochraniając okolice przed falami powodziowymi. Niestety nie jest udostępniony dla rekreacji, nie można po nim pływać czy żeglować. Można za to wjechać na fragment zapory, co właśnie zamierzam uczynić. Po kilku kilometrach jazdy docieram na miejsce.

Z tego punktu jezioro robi duże wrażenie. Wydaje się być ogromne, niemal zlewać z horyzontem, jak Śniardwy czy Łebsko. Jest jednak od nich o wiele mniejsze. Robię kilka zdjęć i zjeżdżam do Zabrzegu.




Teraz jadę już pod silny wiatr, a w dodatku lekko pod górę. Niby nieco ponad 30 km, a gdy zatrzymuję się przed drogą nr 1, na moment ciemnieje mi w oczach. Co jest? Od kilku miesięcy biorę leki na obniżenie ciśnienia, ale żeby aż tak działały? Póki jadę wszystko jest ok, ale po zwiększonym wysiłku, typu ostrzejsza górka i nagłym zatrzymaniu się, musi minąć kilka sekund bym nie odczuwał dyskomfortu.

Wjeżdżam do Czechowic-Dziedzic. Miasto o podwójnej nazwie jest niemal zrośnięte z innym, też podwójnym - Bielskiem-Białą. To tylko pokazuje, jak w tych rejonach postępowała urbanizacja, jak kolejne miasta się zrastały. Tu chcę dotrzeć do centrum i zobaczyć pomnik poświęcony ofiarom tragedii z 1971 roku. W działającej tu wtedy rafinerii ropy naftowej od uderzenia pioruna zapalił się dach jednego ze zbiorników tego surowca. Pożar próbowano ugasić przez trzy dni, ściągnięto tu zespoły strażaków z całego kraju i nawet z Czechosłowacji. Ostatecznie doszło do eksplozji zbiornika, po chwili drugiego i tysiące ton płonącej ropy rozlały się po okolicy, spopielając wszystko i wszystkich. Zginęło 37 strażaków, z czego 33 natychmiast. Setki zostały mniej lub bardziej poparzonych. Zniszczonych zostało kilkadziesiąt samochodów strażackich. Cała rafineria wymagała generalnego remontu. Była to chyba największa katastrofa przemysłowa czasów PRL, o ile nie jest taką do dziś, bo jakoś nie przypominam sobie później bardziej tragicznego wydarzenia poza katastrofą MTK, ale ją ciężko zaliczyć do przemysłowych. Pomnik jest wyjątkowo wymowny i ale i skromny.



Ruszam jeszcze na niezbyt odległy główny plac miasta. A potem już wiaduktem nad torami kolejowymi i lokalnymi drogami kieruję się na północny wschód, już na Brzeszcze. Jedzie się opornie - wiatr, górki, dziurawa droga, odczuwalny głód. Znów pojawiają się "mroczki" przed oczami. Co się ze mną dzieje? Dotąd nigdy tak nie miałem. Może to jednak to szczepienie się przyłożyło? Mijam dużo rybnych stawów i przed Brzeszczami wiadukt budowanej tu S1.



Już niby blisko, niby tylko Brzeszcze. Ale to nadal kilka kilometrów po falistym terenie. Nie chcąc jechać główną drogą, wybieram boczne, prowadzące na tyłach kopalni. W końcu zamykam pętlę. 60 km, tak jak planowałem. Ale ciężko strasznie, szczególnie ta końcówka. 


Potem wychodzi chyba główna przyczyna niedyspozycji. Owszem, ciśnienie jak na mnie jest wręcz chorobliwie niskie, co by tłumaczyło "mroczki". Jednak nie jestem w stanie zjeść właściwie nic, dopadła mnie chyba jakaś jelitowa wirusówka. 


W niedzielę czuję się nieco lepiej, pogoda jest jeszcze lepsza. Dziś zrobię podobny dystans, ale w założeniu będzie nieco więcej postojów. Ewa mieszka blisko dawnego hitlerowskiego obozu zagłady KL "Auschwitz II - Birkenau", czyli Oświęcim-Brzezinka. Chcę zrobić z zewnątrz nieco zdjęć tego niezbyt chwalebnego pomnika historii ludzkości. Z rowerem nie wejdę na teren. Objeżdżam obozowy płot od południa, chcę dotrzeć pod pomnik stojący na zachodniej stronie, ale nie da się, bo też jest daleko od płotu. Wracam pod główną bramę i znów robię jakieś zdjęcia. No i na bocznicę kolejową, zwaną "Judenrampe", gdzie w bydlęcych wagonach dowożono kolejne transporty więźniów.






Kieruję się do samego Oświęcimia. Tu, na terenie miasta działał KL "Auschwitz I". Tu jest chyba najbardziej znany obiekt, czyli brama z napisem "arbeit macht frei". Niestety, brama jest wewnątrz muzeum, i choć objeżdżam cały teren wokoło, to nie jestem w stanie jej dostrzec. Tu również robię kilka zdjęć.



Istniał jeszcze obóz KL "Auschwitz III - Monowitz", położony na wschód od miasta, w Monowicach, gdzie jest fabryka chemiczna. To ją przejął koncern IG Farben, wykorzystując ją do produkcji na potrzeby wojenne. Więźniowie obozów pracowali zarówno w samej fabryce jak i choćby w kopalni w Brzeszczach. Zaś IG Farben zasłynął z pewnego środka owadobójczego, o nazwie Cyklon-B. To właśnie jego używano do mordowania ludzi w komorach gazowych. 

Jadę najpierw do centrum miasta, przejeżdżam wąską kładką nad Sołą, skąd znakomicie prezentuje się oświęcimski zamek. Chwilę później jestem na rynku.



Dalej wybieram się w stronę fabryki chemicznej, należącej od lat do Synthos S.A. Muszę przeciąć większą część miasta. Przed fabryką skręcam na północ, na drogę nr 933 do Chrzanowa. Jest tu wygodna ścieżka rowerowa prowadząca mostem nad Wisłą. Za mostem kieruję się na wieś Gromiec, gdzie wjeżdżam na wiślany wał. Jest wyasfaltowany na samej koronie. To właśnie tu chciałem dotrzeć latem zeszłego roku jadąc z Krakowa, ale okazało się, że asfalt jest tylko na pewnych odcinkach (czytaj tu). Tu jak się okazuje jest, prowadzi tędy kilka szlaków rowerowych. Widoki są ciekawe, tylko Wisła taka dość jeszcze mizerna. 



Po niezbyt długiej chwili zjeżdżam z wału. Jadę lokalną drogą w kierunku Libiąża - kolejnego górniczego miasteczka. Już z daleka widać kopalniane wieże. Jest lekko w górę, a gdy w końcu przecinam drogę nr 733, robi się jeszcze stromiej. Tu w okolicy jest jakieś wzniesienie, nawet podejmuję próbę by wejść tam z rowerem w rekach, bo nie ma szans by tam wjechać na szosie. Ale pełne kolczastych krzewów trawiaste podłoże zniechęca nawet do wejścia. Wolę jakiegoś kolca sobie w oponę nie wbić. 


Dojeżdżam do ogólnie rozumianego centrum Libiąża. Tu skręcam na wschód. Już ponad 30 km na liczniku, ale czasu zeszło bardzo dużo, głównie przez te fotografowanie w samym Oświęcimiu. Teraz jadę sporo w dół, jest lekko i przyjemnie, choć pod mocny wiatr. Skręcam na miejscowość Żarki, znów w kierunku Wisły. Pora wracać i nie wydłużać wycieczki. Znów po zatrzymaniu mam te same objawy spadków ciśnienia co wczoraj, ale dziś na bieżąco uzupełniam kalorie. Jest lepiej, ale uczucie dyskomfortu pojawia się z każdym postojem. Dziwne, bo mogę jechać szybko i wtedy nie ma najmniejszych problemów. Zatrzymuję się za Żarkami, nad ładnymi stawami.


Kawałek dalej znów docieram na wiślany wał. Teraz wiatr jest zupełnie w plecy, jedzie się doskonale, bez wysiłku utrzymuje 30 km/h. Coraz bliżej są kominy fabryki w Oświęcimiu. Tym razem jednak nie chcę zjeżdżać wcześniej z wału, by wjechać na most. Postanawiam pojechać wałem, pod mostem i wjechać na kolejny most, kilka kilometrów dalej, na wysokości centrum miasta.



Tu już kończy się przyjemna część trasy. Znika ścieżka rowerowa, a nawet oznakowania szlaków. Wiem, że można jakoś przebić się przez centrum, ale po co? Jadę bokiem miasta, mijam dworzec kolejowy, gdzie nie raz docierałem pociągiem. To ostatnie kilometry. Znów robią się problemy z "mroczkami" przy każdym postoju. Chyba jednak to wczorajsze osłabienie nie przeszło. 


Ostatni etap, kilkanaście minut. Pętlę zamykam mając 62 km za sobą. Nie wiem co jest, czemu nagle w pewnym momencie następowało podobne do wczorajszego odcięcie. Dystans żaden, jechało się dobrze, a problemy były wyłącznie na postojach. Ciśnienie znów mam jak na mnie skrajnie niskie. 

Załączam mapkę z połączonymi śladami obu tras. Razem 122 km rozbite na dwa dni. Mógłbym powiedzieć - dwie przejażdżki. Coś jednak powodowało, że fizycznie dały porządnie w kość, niemal jakby to było po 260 a nie po 60 km...


Tereny bardzo polecam. Są piękne, i choć mocno zurbanizowane, to znajdzie się to pełno ciekawej przyrody, a do tego mnóstwo zabytków. I piękne widoki na Beskidy i Tatry na horyzoncie. Choć dziś było widać tylko te pierwsze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz