piątek, 7 października 2022

Rowerowa wycieczka z Ciechanowa do Warszawy

Wrzesień okazał się miesiącem zupełnie nieudanym pod względem rowerowym. To był najgorszy początek jesieni od lat. Oprócz tego, że kilka dni spędziłem na wypadzie do Norwegii (czytaj tu), to miałem dość sporo pracy. Co gorsza, cały czas była bardzo kiepska pogoda. Mówiąc wprost - lało przez dwa tygodnie i nie mogło przestać. Wreszcie nadszedł październik i wreszcie pojawiła się szansa na wypogodzenie. Gdy okazuje się, że mam wolny piątek, postanawiam zrealizować średniej długości wycieczkę w obrębie województwa mazowieckiego, która chodziła mi po głowie od pewnego czasu. Dokładniej - od sierpniowego wypadu rowerowego, planowanego na trasie Gdynia - Warszawa. Straszny upał i dość wymagająca i długa trasa spowodowały, że wycieczkę zakończyłem w Glinojecku, niecałe 100 km od Warszawy (czytaj tu). Pozostał pewien niedosyt i poczucie, że nie przejechałem zaplanowanego odcinka w całości. Aby "dorysować kreskę na mapie" z Glinojecka do Warszawy najprościej jest dotrzeć pociągiem do Ciechanowa i stamtąd rowerem do Glinojecka, a potem już trzymać się sierpniowego planu.


Dzień jest piękny, na niebie zero chmurek, jest wręcz ciepło. Postanawiam nie zrywać się jakoś z samego rana i skorzystać z PKP Intercity, a nie z Kolei Mazowieckich. Ekspres jadący gdzieś na wybrzeże staje po drodze dwa razy i podróż trwa godzinę. Koleje Mazowieckie stają 20 razy i czas przejazdu to... 125 minut. Cena jest podobna, różnica to kilka zł. Nie widzę żadnego sensu by jechać osobowym. Pociąg mam o 10:15, a o 11:20 będę na miejscu. Bilet kupuję przez internet tuż przed wyjściem z domu, biorę wodę, rękawiczki i długie spodnie do plecaka, zapasowe dętki i ruszam.

Przejazd przez miasto w normalnym ruchu nie jest tak szybki jak o 5 rano. O ile na Ursynowie idzie mi względnie sprawnie, to na Mokotowie staję dosłownie na każdych światłach. Na Dworcu Centralnym jestem o 10, więc mam jeszcze nieco czasu. Trochę dziwi mnie tłum podróżnych oczekujących na mój pociąg. Jedzie z Łodzi Fabrycznej do Kołobrzegu, ale ludzie w dużej mierze wyglądają na turystów. Sezon na nadmorskie wojaże chyba już minął? Jednak gdy pociąg, opóźniony zresztą o 10 minut, wjeżdża na peron, to okazuje się że wszyscy wsiadają właśnie do niego. Podróż wygląda tak samo jak wtedy gdy jechałem w sierpniu - ludzie stoją w przejściach, na korytarzu, bo część podróżnych nie ma miejscówek. Na szczęście jadę tylko kawałek, a nie nad morze. Podróż mija szybko, choć pociąg łapie jeszcze dodatkowe opóźnienie. W końcu wysiadam na dworcu w Ciechanowie. 


Dworzec jest usytuowany po zachodniej stronie miasta. Nie przejadę więc przez centrum, bo moja trasa wiedzie na zachód, w stronę Glinojecka. Robię tylko kilka zdjęć okolicy i ruszam przed siebie. Już dwa kilometry dalej mijam obwodnicę miasta. Tu orientuję się, że mój licznik rowerowy nie działa. No tak, w podróży przesunął się magnes. Poprawiam go i już wszystko ok, poza tym, że do wskazanego dystansu muszę doliczyć dwa kilometry.


Krajobraz wysoczyzny ciechanowskiej jest dość ciekawy, jak na Mazowsze to całkiem pagórkowaty teren. Co chwila jest jakiś lekki podjazd i lekki zjazd, trasa nie jest nudna i zyskuje na malowniczości. Droga jest zupełnie pusta, przez kilka kilometrów mija mnie jeden samochód. Wiatr wieje z południa i zachodu, co oznacza, że będzie dość uciążliwy, ale planowana trasa to raptem jakieś 130 km, nic wielkiego. Dopiero teraz orientuję się, że zaczynam odczuwać delikatny głód, a nie wziąłem z domu nic do jedzenia. Głupie niedopatrzenie, ale w Glinojecku zrobię jakieś zakupy. Po mniej więcej godzinie na horyzoncie wyłania się charakterystyczny komin cukrowni. Do miasteczka już niedaleko.





W miejscowości Baranek skręcam w lewo. Jeszcze kilka kilometrów i docieram do Glinojecka. Zatrzymuję się na pętli autobusowej, gdzie w sierpniu zakończyłem swoją wycieczkę. Mogę ją więc kontynuować zaplanowanym wtedy wariantem. Nie chcę go zmieniać, jestem ciekaw jak wygląda nieprzejechana wtedy część trasy. W pobliskim sklepie kupuję dwa wypchane czekoladą rogaliki, colę i batonik. To mi wystarczy do domu. Pierwszy rogalik zjadam od razu - i od razu robi mi się lepiej.


Ruszam na południe. Dobry z początku asfalt po kilku kilometrach ustępuje miejsca starej i zniszczonej nawierzchni. Od razu spada moja prędkość, bo choć wiatr teraz wieje jakoś z boku, to wibracje są takie, że nie jedzie się komfortowo. Droga jest jednak pusta, pogoda jest cudowna, a piękne barwy jesieni rekompensują niedostatki nawierzchni. W miejscowości Malużyn na chwilę znów jest nowiutki asfalt, a potem znów dziura na dziurze. Docieram do Sochocina i przecinam drogę nr 50, z Płońska do Ciechanowa. Gdybym jechał do Warszawy najkrótszą trasą, to też pewnie gdzieś tędy, ale byłbym godzinę szybciej. No cóż, wymyśliłem sobie ten Glinojeck jako punkt przelotowy, więc trasa najkrótsza nie jest.




Za Sochocinem znów praktycznie nie ma ruchu, ale poprawia się nawierzchnia. Jedzie się o wiele przyjemniej i o wiele szybciej, miejscami utrzymuję mimo wiatru ponad 30 km/h. Średnia będzie rzecz jasna dużo niższa, ale to wycieczka turystyczna, a nie wyścig. Gdzieś obok mnie płynie Wkra, jednak jestem na tyle daleko od rzeki, że nie mogę ocenić gdzie ona jest. Po kilku kilometrach docieram do drewnianego mostu w Jońcu. No tak, to stąd w zeszłym roku braliśmy kajaki na kilkugodzinny spływ (czytaj tu). Pamiętam ten most i to miejsce.



Dalsza droga jest zupełnie prosta i nieco traci ze swojego uroku. Traci też znów wiele z komfortu jazdy, bo na sporych odcinkach nawierzchnia jest zniszczona albo wyrównana maszyną, która powoduje, że robi się z niej tarka. Jedzie się po tym beznadziejnie. Za miejscowością Wrona przystaję na moment i zjadam drugi rogalik. Rozbawia mnie miejscowa tablica ogłoszeń. Już widziałem takie w okolicach Puszczy Kampinoskiej, o tajemniczym "pożeraczu zarośli". Kojarzyło mi się to z kozą, ale okazuje się że to jakaś maszyna rolnicza.



Jeszcze kilka kilometrów uciążliwej tarki i skręcam w lewo. Z mapy wynika, że jest tu jeden z fortów Twierdzy Modlin. Podjeżdżam tam szutrową drogą. Fort, a właściwie jego resztki może i są, ale totalnie zarośnięte. Widać jakieś ziemne wały, ale wokoło kłębią się kolczaste akacje. Wolę nie przebić sobie dętki, więc odpuszczam. Miejsce nie jest szczególnie atrakcyjne.

Mijam od wschodu lotnisko w Modlinie. Docieram do bardzo ruchliwej drogi nr 62. Aby uniknąć jazdy nią w popołudniowym ruchu, skręcam na lokalne uliczki Nowego Dworu Mazowieckiego. Nimi docieram do mostu nad Narwią. Dołem jest poprowadzony most kolejowy, dziś już tędy jechałem, tyle że pociągiem. Na moście drogowym jest spory korek w obie strony.



 

Mijam centrum handlowe i pierwszy skręt do centrum miasta. Wiem z doświadczenia, że tędy nie ma co jechać, chyba że chce się co i rusz stać na światłach. Kilkaset metrów dalej skręcam w lewo w drogę prowadzącą do Warszawy, ale omijającą centrum miasta. Jest tu szerokie pobocze i mimo wielkiego ruchu jedzie się bardzo dobrze. Tu też jest spory korek, ale wkrótce docieram do początku ścieżki rowerowej, prowadzącej już do samej Warszawy. W miejscu gdzie przejeżdża się na lewą stronę drogi robię 3 minuty odpoczynku i zjadam ostatni posiłek, czyli niewielki batonik. Słońce stoi już nisko, pora spieszyć się, jeśli za dużo nie chcę jechać po zmroku.



Mimo że jadę szybko, to i tak wyprzedza mnie ze znaczną przewagą dwóch rowerzystów na wyczynowych rowerach szosowych. Cisną ponad 40 km/h. Jasne, nie jadą pewnie takiego dystansu jak ja, mają bardziej aerodynamiczne wszystko co się da i nie mają plecaków. Ale i tak podziwiam ich prędkość. Kilkaset metrów dalej obaj jednak... zaliczają kraksę z człowiekiem, który w tym akurat miejscu wyjechał z lasu i nie spodziewał się by ktoś mknął tak szybko. Wygląda to poważnie, ale gdy podjeżdżam bliżej i pytam czy wszystko ok, okazuje się że wszyscy mieli sporo szczęścia. Nic im się nie stało, poza drobnymi otarciami, a nawet karbonowe i delikatne ramy są całe. 

Docieram do Jabłonny, korzystając ze ścieżki rowerowej mijam kolejny korek. Tu już ścieżka zmienia się w mniej przyjemne pobocze, z mniej gładką nawierzchnią. Dojeżdżam do Białołęki i skręcam na Nowodwory. Zaskakuje mnie, jak zakorkowane są tu ulice. Mieszkałem tu wiele lat temu, wtedy było znacznie luźniej. Ale trzeba przyznać, że powstało mnóstwo nowych osiedli. Wreszcie wjeżdżam na wiślany wał i po jego koronie docieram na most Grota. Przed momentem zaszło słońce i Wisła wygląda bardzo ładnie.


Mijam Żoliborz, Cytadelę. Na Bulwarach zatrzymuję się jeszcze na moment, bo Księżyc właśnie wschodzi i ciekawie wygląda nad Stadionem Narodowym. Niestety na Bulwarach od ponad roku trwa budowa kładki nad Wisłą i spory kawałek ścieżki rowerowej jest odgrodzony i trzeba lawirować między ludźmi. 


Mijam stadion Legii, Czerniaków, Stegny i Ursynów. Robi się już ciemno. W końcu jestem w domu. Przejechałem łącznie nieco ponad 153 km, wliczając w to poranny dojazd na dworzec. Sama trasa z Ciechanowa to więc około 130 km. Wycieczka, mimo iż zajęła 3/4 dnia (z dojazdem na miejsce), nie była przesadnie długa, ale bardzo ładna. Trafił się wspaniały pogodowo dzień.


Załączam mapkę wycieczki. Cel główny, czyli "dorysowanie kreski na mapie" i pokonanie ostatniego etapu zaplanowanej w sierpniu trasy z Gdyni rzecz jasna zrealizowałem. Cieszy mnie jednak to, że przejechałem trasę za dnia i coś zobaczyłem. Gdybym wtedy robił to w nocy i na dużym zmęczeniu, to trasa nie miała by w sobie takiego uroku, byłaby po prostu klepaniem kilometrów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz