czwartek, 10 września 2020

Od Neptuna do Syrenki non-stop - rowerowa wycieczka z Gdańska do Warszawy

Sierpień był miesiącem w którym moje aktywności rowerowe zmalały i ograniczały się raczej do krótkich dystansów. Upały, duża ilość pracy i wakacyjny wyjazd do naszych południowych sąsiadów nie pozwoliły na rozwinięcie skrzydeł. Od pewnego czasu chodziła mi po głowie myśl o ciekawej, długodystansowej trasie rowerowej i wraz z wrześniowym ochłodzeniem postanowiłem ją zrealizować. Plan był bardzo prosty - dotrzeć rowerem nad morze na raz, bez dzielenia tego na etapy. Plan jednak zmodyfikowałem, uznając że logistycznie łatwiej jest pojechać pociągiem do Trójmiasta i stamtąd wracać rowerem do Warszawy. Odpada wyszukiwanie pociągu po zakończeniu trasy, odpada też kilkugodzinna podróż po zakończeniu wysiłku, odpada w końcu ryzyko, że na miejscu może nie być pociągu powrotnego jeśli dotrze się za późno.

Wycieczkę chciałem realizować samotnie, ale pomysł podchwycił Krzysiek, mój kolega z pracy. Zarezerwowaliśmy sobie z wyprzedzeniem półtora dnia wolnego, celując w pierwszą połowę września. Im później tym krótszy dzień, tym więcej jazdy po ciemku. Wyjazd wypadł w środku tygodnia, więc nie było żadnych problemów z kupnem biletów na pociąg przystosowany do przewozu rowerów. Krzyśkowi bardziej pasował dojazd na Dworzec Wschodni, mi to było obojętne - wybrany przez nas pociąg ruszał stąd o 20:07 by o 23:20 być w Gdańsku. Godzina optymalna na rozpoczęcie wycieczki, bo przewidywałem zmieszczenie się w 20 godzinach, więc w Warszawie bylibyśmy o zmroku następnego dnia. Trasę wcześniej zaplanowaliśmy i ustaliliśmy wspólnie, a naszym priorytetem było trzymanie się bocznych i lokalnych dróg z dobrymi asfaltami, ale też przejazd przez ładne krajobrazowo rejony. Bardzo pomocny był Street View w Google Maps, pozwalając na ocenę jakości nawierzchni na trasie. Zaplanowany wariant wgrałem sobie do telefonu, by ułatwić nawigację i nie myśleć nad tym w czasie jazdy. Każdy z nas brał plecak z cieplejszym okryciem, zapasem wody i jedzenia, zapasowymi dętkami i powerbankami do ładowania lampek i telefonów.

Wyruszam z domu we wtorek późnym popołudniem. Specjalnie nieco wcześniej, ale chcę mieć pewność, że nie przytrafi się coś głupiego, typu złapanie kapcia w czasie dojazdu na dworzec i w efekcie nie zdążenie na pociąg. Wolę mieć zapas czasu. Na ścieżkach rowerowych na Ursynowie, w Wilanowie i na Mokotowie ruch jest spory, ale nie dziwi mnie to, bo jest piękna pogoda. Pokonuję Wisłę i docieram na dworzec. Do odjazdu godzina, więc dłuższą chwilę czekam na Krzyśka. Wreszcie jest. Przechodzimy na peron i po chwili siedzimy w pociągu "Małopolska".

 

Nie jechałem pociągiem od lat, a z rowerem nigdy. Ciekaw jestem jak wygląda przewóz. W wagonie bezprzedziałowym z przodu i z tyłu są po trzy wieszaki, a miejsca dla rowerzystów są bezpośrednio przy nich. Rozwiązanie wygodne, pozwala mieć kontrolę nad rowerem, a jednocześnie nie przeszkadza się innym podróżnym. 

 

Trasa mija zaskakująco szybko. Przebudowana niedawno linia kolejowa pozwala pociągom rozpędzenie się do 150 km/h i mimo że nasz zatrzymuje się na kilku stacjach po drodze, to podróż jest dość krótka. To już nie te czasy, że nad morze jechało się po 6 godzin. Wysiadamy na stacji Gdańsk Główny. Jeszcze pierwsze dokumentacyjne zdjęcie i pora ruszać w drogę powrotną do Warszawy. 

Z dworca wyjeżdżamy wprost na uliczki gdańskiej Starówki. Wieczorem wygląda ona równie pięknie jak w dzień, iluminacja budynków wspaniale je podkreśla. Przejeżdżamy obok katedry, robimy jakieś zdjęcia przy pomniku Neptuna. Przecinamy Motławę i jedziemy na wschód.


 

Tak długą trasę chcemy rozpocząć jakimś ciepłym posiłkiem i kawą i najszybszym rozwiązaniem jest stacja benzynowa Orlenu. Spędzamy tam kilkanaście minut, szczęśliwie zdążając tuż przed zamknięciem dnia. Naszym pierwszym celem jest jednak Westerplatte. Dotarcie tam to dobre 10 km jazdy w jedną stronę, ale na szczęście jest tu ścieżka rowerowa. Jedzie się całkiem przyjemnie, mamy jeszcze pełen zapas sił, więc dość szybko docieramy na sam półwysep. Przez moment nawet widzimy w ciemnościach wody Zatoki Gdańskiej. Na samym Westerplatte chwilę błądzimy, ale wreszcie trafiamy na betonowe płyty, którymi docieramy pod pomnik obrońców z 1939 roku. Obowiązkowe zdjęcia, choć musimy przyznać, że samo miejsce, mimo jego ogromnego znaczenia historycznego jest dość mało eksponowane. Z drugiej strony to peryferyjna cześć Gdańska, w przemysłowej dzielnicy... trudno oczekiwać by w nocy była tu pełna iluminacja. Sam pomnik jest dobrze oświetlony. 

 

Ruszamy z powrotem do ulicy Elbląskiej. Kolejne 10 km za nami, a my nadal jesteśmy w Gdańsku i nadal nie zaczęliśmy tak naprawdę naszej wycieczki w stronę Warszawy. Kierujemy się tak jak nakazuje logika, czyli w stronę mostu Jana Pawła II nad Martwą Wisłą. Okazuje się, że jest tu jakiś chodnik, bo droga to trasa ekspresowa, gdzie nie można wjechać rowerem. Nie ma sprawy, pokonamy most chodnikiem, o tej porze nie ma tu żywego ducha. Klnę na projektanta, bo chodnik jest wąziutki a w dodatku co chwila przejeżdżamy obok zakotwienia potężnej liny nośnej, które zwęża go jeszcze bardziej. Najbardziej klnę jednak już po drogiej stronie mostu, gdzie chodnik... kończy się. Dalej jakaś żwirowa ścieżka, a do widocznego węzła drogowego dobre 500 metrów. Jaki sens zrobić chodnik który nie ma ciągłości? Przecież nie pojadę szosowym rowerem po krzakach! Schodzimy zarośniętymi schodkami, przechodzimy dołem na drugą stronę trasy. Też zarośnięte schodki i nic poza tym. Wchodzimy na górę, gdzie oczywiście też nie ma niczego dla pieszych. Trudno. Przechodzimy przez barierki i szybko jedziemy dwupasmówką, na szczęście o tej porze jest na niej pusto. Kto jednak zaprojektował tak niewydarzone rozwiązanie? Dalej ścieżka rowerowa już jest. Kierujemy się na wschód, tak jak biegła dawna "siódemka". Teraz cały ruch odbywa się ekspresówką, a droga która się poruszamy pełni rolę drogi lokalnej. Mijamy oświetlone wieże destylacyjne gdańskiej rafinerii. 


Jeszcze kilka kilometrów jazdy i skręcamy w lewo, w stronę Sobieszewa. Kompletna ciemność, widzimy tylko plamy światła z rowerowych lampek. Zero jakiegokolwiek ruchu. Co jakiś czas sprawdzam naszą pozycję względem zaplanowanej trasy, ale jedzie się jak po sznurku. Chmury rozchodzą się i pokazuje się pięknie rozgwieżdżone niebo. Jest też połówka Księżyca, którego blask nieco oświetla okolicę. Docieramy nad koryto Martwej Wisły. Jedzie się wprost idealnie, asfalt jest gładki, w wodzie odbijają się odległe światła i gwiazdy. Aż chciało by się zatrzymać i po prostu posiedzieć nad tą wodą. 

Temperatura powoli spada, ale dalej jadę ubrany "na krótko", a kurtka dalej jest w plecaku. Przy kilkunastu stopniach chłód jest akceptowalny. Dobry asfalt wreszcie się kończy, ale po chwili jazdy po nierównościach znów trafiamy na nową nawierzchnię. Wreszcie z prawej widać ekspresówkę - niezawodny znak, że zbliżamy się do mostu na Wiśle. Na szczęście są tu dwa równoległe mosty - ten po którym biegnie trasa S7 i stary, który pełni rolę drogi lokalnej. Po drugiej stronie rzeki skręcamy w prawo.

Przecinamy Żuławy Wiślane, teren bardzo płaski, lokalnie leżący w niewielkiej depresji. Są tu zadbane miejscowości, domy budowane w niemieckim stylu. Za dnia mogłoby się to podobać, ale teraz po prostu łykamy kolejne kilometry. Wydaje nam się, że już za moment będziemy w Malborku, gdzie planujemy zrobić małą przerwę. Nigdzie nie ma jednak podanych odległości na tabliczkach, ale widząc w oddali kościelną wieżę i jakieś zabudowania uznajemy, że to z pewnością Malbork.

Okazuje się jednak, że to miejscowość Nowy Staw. Przecinamy uroczy rynek, miasteczko jest bardzo ładne. Co z tym Malborkiem? Daleko jeszcze? Okazuje się że źle nam się wydawało, bo do byłej stolicy Krzyżaków docieramy po dobrych 30 minutach dalszej jazdy. Uff... nastawiliśmy się jakoś, że to znacznie bliżej. Pokonujemy Nogat kładką dla pieszych. Trochę nas rozczarowuje brak iluminacji malborskiego zamku. Jest jednak środek nocy, może wcześniej mury są oświetlone? Zatrzymujemy się pod jakąś gotycką bramą i kilkanaście minut odpoczywamy. Banan, batonik - trzeba coś zjeść, bo gdańskie hot-dogi dawno już zostały spalone. 


Ruszamy w dalszą drogę, ale po chwili zatrzymujemy się by założyć kurtki. Wystygliśmy, temperatura dodatkowo spadła, więc jazda bez dodatkowej warstwy jest nieprzyjemna. Czeka nas kilkanaście kilometrów drogą nr 55 do Sztumu. Obawiałem się tego odcinka, ale ruch ciężarówek o tej porze na szczęście jest znikomy. Kończy się jednak łatwy i płaski teren Żuław, a zaczynają spore wzgórza i spore podjazdy. Krzysiek ma mały kryzys, ale dzielnie ciśnie dalej, choć teraz głównie ja prowadzę. Wysiłek z równomiernego staje się interwałowy - spięcie się na podjazd i pełen odpoczynek na zjeździe. I tak raz po raz. W końcu docieramy do Sztumu. 

Dalsza trasa to już na szczęście drogi lokalne, na Mikołajki Pomorskie i Prabuty. Asfalt jest wręcz idealny, nawierzchnia była chyba niedawno odnawiana. W miejscowościach powoli budzi się życie, widzimy ludzi czekających na przystankach, ruch samochodów też nieco się zwiększa. Niebo na wschodzie zaczyna jaśnieć, wkrótce będzie świt. Teraz jeszcze można nacieszyć się wspaniałym nocnym niebem, na którym lśni Księżyc, Wenus i gwiazdozbiór Oriona. Za Mikołajkami Pomorskimi robi się już niemal jasno i na moment zatrzymujemy się nad ładnym jeziorem Dzierzgoń.



Ustalamy, że koniecznie musimy znów zatrzymać się na stacji benzynowej, by znów zjeść coś ciepłego i napić się kawy. Mijamy kilkanaście kolejnych pagórków i wreszcie docieramy do Prabut. Tu o dziwo znika dobry asfalt i zaczyna się... kostka brukowa. Po co komu ten bruk? Jest jakiś zabytkowy, czy co? Za chwilę jednak znów zaczyna się asfalt. Tabliczka informuje, że jest tu stacja Orlenu, więc chcemy na nią dotrzeć. Wymaga to zboczenia około kilometra z zaplanowanej trasy, ale przerwa jest konieczna. Jest już jasno, zbliża się 6 rano. 

Przerwa trwa dobre 20 minut, ale przywraca nam sporo sił. Jest dość chłodno, więc decydujemy o pozostaniu w kurtkach. Pierwsze metry jazdy utwierdzają nas, że to była dobra decyzja. Jest zimno nawet w nich. Jednak kilka podjazdów i znów robi nam się cieplej. Teren nie zmienia się, jest mocno pagórkowaty, pozbawiony w zasadzie płaskich powierzchni. Krajobrazy są wręcz idealnie sielskie - pagórki, jeziora, pola, lasy, sarny, bociany i żurawie. Jedyne co psuje ten idylliczny krajobraz to liczne elektrownie wiatrowe.




Mijamy tabliczkę informującą, że wjeżdżamy do województwa Warmińsko-Mazurskiego. Docieramy w końcu do drogi krajowej nr 16, prowadzącej z Grudziądza do Olsztyna. Na szczęście musimy pokonać nią tylko kilka kilometrów, a dodatkowo trafiamy na ruch wahadłowy, który skutecznie trzyma kolumnę TIR-ów. Do Kisielic udaje się nam dojechać po zupełnie pustej drodze, a tu już znów odbijamy na drogi lokalne. 

Tu zaczyna się już obszar Pojezierza Brodnickiego. Tereny są śliczne, ale też znacznie bardziej zalesione niż wcześniej, co ogranicza widoki do najbliższych drzew. Trafia się jakiś odcinek dość dziurawego asfaltu, ale już po kilku kilometrach wraca idealna nawierzchnia. Dalej teren jest silnie pofalowany i te ciągłe podjazdy dają już o sobie znać. W Bilicach skręcamy w stronę Brodnicy, droga nadal jest wręcz perfekcyjnie gładka.


Długa jazda od ostatniego postoju daje już o sobie znać. Ustalamy, że przerwę zrobimy w Brodnicy, ale zmęczenie jest coraz większe. Kolejna tablica informuje, że jesteśmy w województwie Kujawsko-Pomorskim. Bliżej miasta pojawia się ścieżka rowerowa zrobiona z kostki i zakaz jazdy jezdnią. Po kostce jedzie się mało komfortowo, ale co robić? Wreszcie docieramy do długiego zjazdu i wjeżdżamy do Brodnicy. Uff... teraz pora znów znaleźć jakąś stację i coś zjeść. Okazuje się jednak, że jest tu McDonald's, więc od razu tam się kierujemy. To jednak miła odmiana od orlenowych hot-dogów i mimo wszystko coś bardziej wartościowego. Zestaw powiększony, cola i 20 minut przerwy przywracają nam wigor.

Brodnica okazuje się sporym i całkiem ładnym miastem. To znaczy ma ładny park i wieżę zamkową, a także położenie w pięknej okolicy. Reszta jest już mocno przeciętna i nie różni jej od innych miast podobnej wielkości. Uszkadzam sobie lusterko w rowerze, co już zdarzało mi się wiele razy. Trochę mnie to złości, bo ciągle je sklejam, zamiast kupić nowe. Połamałem jednak już dwa i uznaję, że lepiej kleić, bo taniej to wychodzi. Wadą jest jeszcze większa podatność na uszkodzenia. Da się jechać, ale lusterko się telepie i nie spełnia już tak dobrze swojej funkcji jak sztywne. 


 

W Brodnicy panuje też zaskakująco duży ruch samochodowy. Właściwie to pierwsze miejsce na całej trasie, gdzie jest to odczuwalne. Na wylocie znów pojawia się kostkowa ścieżka rowerowa, która na szczęście kończy się wraz z granicami miasta. Teraz znów długi podjazd i jeszcze kilka mniejszych i większych górek. Wzmaga się wiatr, który na szczęście jest z zachodu, więc wieje z boku i na wielu fragmentach trasy z tyłu. Nie wyobrażam sobie takiego dystansu z takim wiatrem wiejącym w twarz. Pogoda się pogarsza, obawiamy się nawet czy nie popada.

 

Teren wreszcie robi się płaski. Kierujemy się wyznaczoną trasą jak po sznurku, teraz nie mając już za cel jakiejś większej miejscowości. Co jakiś czas sprawdzam telefon, by upewnić się czy nadal jedziemy tak jak trzeba. Znów trafia się odcinak dość nierównej nawierzchni, która nagle zmienia się w doskonały asfalt. Ta zmiana następuje 500 metrów przed tabliczką informującą o wjeździe do województwa Mazowieckiego. I 500 metrów dalej... znów powracają dziury. Ciekawe zjawisko. Uznajemy, że oba województwa nie mogły się dogadać do naprawienia całej drogi i zrobiły tylko odcinek graniczny. 

Trasa staje się o wiele przyjemniejsza do jazdy, ale też znacznie mniej malownicza. Po prostu prosta po horyzont droga wśród lasów i pól. Ruch samochodów zerowy. Jedynym i ciągłym urozmaiceniem jest woń obornika - rozpoczął się okres nawożenia pól i momentami robi się od tego po prostu słabo. Docieramy do miejscowości o ciekawej i niezwykłej nazwie. Robimy sobie zdjęcia pod tabliczką.



Ustalamy między sobą, że kolejny dłuższy odpoczynek zrobimy w Płońsku. Szacujemy że to jakieś 70 km jazdy. Mamy za sobą już ponad 220 km, więc 3 godziny wytrwamy na batonach, a w Płońsku jest McDonald's, gdzie znów się posilimy. 

Jadąc zaplanowaną trasą zbliżamy się powoli do Żuromina. Omijamy jednak samo miasto lokalnymi drogami. Jedna jest dość ruchliwa, ale na szczęście po kilku kilometrach uciekamy z niej w bok. Momentami wychodzi słońce i robi się całkiem ciepło, więc w końcu zatrzymujemy się by zdjąć kurtki, w których jedziemy od Malborka. Od razu lepiej!

Kolejne kilometry stają się coraz bardziej nużące. Niby jest jeszcze zapas sił, ale zarwana noc i wielogodzinny wysiłek dają o sobie coraz bardziej znać. Średnia zaczyna powoli spadać, w dodatku znów uderza w nas silny boczny wiatr. Na liczniku jest 18-20 km/h i ciężko to przekroczyć. Do Raciąża pozostało 18 km. Ale przecież do Płońska nadal jest kawał drogi. Damy radę tak na głodnego? Zjadamy cokolwiek z naszych zapasów na jakimś przystanku autobusowym i ciśniemy dalej.

Mijamy wreszcie Raciąż, przejeżdżając przez sam środek miasta. Do Płońska 25 km... godzina jazdy. Damy radę, nie będziemy teraz już szukać jedzenia. Ruch samochodowy znów się zwiększa i jazda staje się mniej komfortowa. Wychodzi też coraz większe zmęczenie. Ciężko pozbierać myśli, ciężko się mobilizować. Od Baboszewa ruch jest znacznie bardziej uciążliwy, ale to już ostatnie kilometry. W dodatku trafia się remont drogi... Wreszcie tabliczka z napisem "Płońsk".

Nigdy jakoś nie byłem w tym mieście, choć mijałem je dziesiątki razy jadąc samochodem. Okazuje się całkiem duże, choć może nie za piękne. Przy S7 jest tu jednak duże i nowoczesne centrum handlowe, oraz wyczekiwana od dawna restauracja pod złotymi łukami. Uff!!! Ostatni odcinek jechaliśmy naprawdę resztką sił.


 

20 minut przerwy, kolejny zestaw powiększony i cola przywracają część sił, ale jednak ich zapas jest już zauważalnie mniejszy. Za nami ponad 300 km jazdy, a do Warszawy jeszcze spory kawałek. Gdy ruszamy to pierwsze kilometry są dość bolesne - mięśnie są już mocno zakwaszone i zmęczone. Po chwili jednak się rozgrzewamy. Pogoda zrobiła się bardzo dobra, chmury zniknęły, a nisko już stojące słońce oświetla wszystko ciepłymi barwami. Na szczęście odcinek przed nami wydaje się łatwy nawigacyjnie - trzeba jechać cały czas drogą lokalną wzdłuż S7 i tyle. 


Proste założenie okazuje się bardzo trudne w praktyce. Drogi lokalne są po obu stronach S7, ale nie na całej długości. Raz jest taka droga po lewej, raz po prawej, a czasem któraś z nich nagle się kończy. Trzeba cały czas zerkać w mapę w telefonie by nie władować się w kłopoty. W dodatku nawierzchnia zmienia się co chwila - od doskonałej, bo bardzo chropowatą. W pewnym momencie nie ma drogi po obu stronach dwupasmówki, co zmusza nas do jechania ponad kilometra jej poboczem. Jest niby szerokie, ale to nic przyjemnego i bezpiecznego.

W końcu jednak lokalna droga znów się pojawia i docieramy nią aż do Zakroczymia. Tu już nie muszę niczego sprawdzać w telefonie, drogę znam na pamięć. Mijamy wiadukt nad S7 i kierujemy się w stronę Modlina. Ruch jest już bardzo duży, a wąskie pobocze nie daje komfortu jazdy. Wreszcie most nad Narwią i Nowy Dwór Mazowiecki. Słońce chyli się już ku zachodowi. Za Nowym Dworem zaczyna się dobra i komfortowa ścieżka rowerowa w stronę Jabłonny. Mamy już dość tej trasy, dość jazdy. Zmęczenie zaczyna brać górę.

Po kilkunastu kilometrach docieramy do Jabłonny. Od mojej ostatniej bytności tu ścieżka rowerowa wydłużyła się, ale nadal nie jest zbudowana w całości. Kawałek poboczem i dalej znów można względnie komfortowo. Robi się powoli ciemno. Gdy wjeżdżamy do Warszawy mija godzina 20. Dotarcie do Gdańska pociągiem i powrót rowerami zajął nam dobę. 

Krzysiek cały czas narzuca tempo, ale i on w końcu ma energetycznego doła. Od ostatniego posiłku minęły 3 godziny. Ratuję go czekoladą i kabanosami. Jeszcze dziurawe chodniki na Białołęce, jeszcze fajna ścieżka rowerowa w okolicy Tarchomina. Mijamy Żerań, wjeżdżamy na most Grota. Kilka kilometrów, Bulwary... wreszcie docieramy pod warszawską Syrenkę. Zaczęliśmy trasę przy Neptunie, symbolu Gdańska. Skończyć musimy więc przy Syrence, symbolu Warszawy. Pamiątkowe zdjęcie, przybijamy piątki. Teraz już każdy jedzie do domu, tu się rozstajemy.



Ostanie 15 kilometrów jadę już bez żadnej motywacji. Moje tempo spada, nie mam już w ogóle sił. Nawet nie próbuję z tym walczyć. O 21:30 jestem pod domem. Koniec trasy! Od dworca kolejowego w Gdańsku wyszło 393,7 km, ale trzeba doliczyć też 16,5 km pokonane na początku na Dworzec Wschodni w Warszawie. Razem 410,2 km. To moja najdłuższa rowerowa wycieczka pokonana jednorazowo. 


Brak snu od 36 godzin i ponad 20 godzin na siodełku szybko dają o sobie znać. Ciężko zrobić cokolwiek produktywnego poza prysznicem i zjedzeniem czegoś. Kładę się spać, bo rano o 6:30 muszę być w pracy. Jak się już kilka razy przekonałem po podobnie długich wysiłkach (ultramaratony patrz tu, tu i tu) - kilka godzin snu likwiduje zmęczenie, ale nie likwiduje bólu mięśni. Jeszcze dzień lub dwa będę odczuwał tą trasę. Nic sobie jednak nie otarłem, co zawdzięczam głównie chłodniej pogodzie. 

Wycieczka okazała się bardzo fajnym doświadczeniem. Zobaczyliśmy spory kawałek Polski, poznaliśmy wiele ciekawych dróg, trafiliśmy na idealną wręcz pogodę. Wiatr był silny, ale wiało w plecy lub z boku. Nie było słońca ani upału. Drogi na 80% trasy okazały się doskonałe - puste i z gładką nawierzchnią. Przejechaliśmy przez cztery województwa. Obaj śmialiśmy się, że sponsorami wyjazdu były Orlen i McDonald's, ale był to jednak najszybszy sposób na zjedzenie kalorycznego i ciepłego posiłku. Zarówno ja, jak i Krzysiek pokonaliśmy ponad 400 km, co samo w sobie jest fajną okrągłą liczbą i daje pewne zadowolenie. Na samych rowerach trasa nie zrobiła żadnego wrażenia, jedyną awarią była awaria wielokrotnie już sklejanego lusterka. Doświadczenia na takiej trasie są bezcenne i pozwalają planować kolejne tego typu wypady.


Mapka naszej trasy. Biorąc pod uwagę dystans jest dość poglądowa, więc szczegółowy ślad jest dostępny tu.

2 komentarze: