Początek października jak co roku stoi pod znakiem Biegu o Nóż Komandosa rozgrywanego w Lublińcu. To jeden z najstarszych biegów przełajowych w Polsce, teraz jest jego 23 edycja. Bieg jest jednocześnie Mistrzostwami Polski Służb Mundurowych w Crossie. Z wszystkich biegów organizowanych przez WKB "Meta" Lubliniec i Jednostkę Wojskową Komandosów ten akurat jest chyba najmniej wymagający. Nie oznacza to, że jest zupełnie lekki, ale na tle innych to jednak nic wielkiego. Dystans to 10 km, które pokonuje się drogami asfaltowymi, szutrowymi i leśnymi, by pod koniec pokonać kilkukrotny wbieg na wysoką, piaszczystą wydmę w lesie. To najcięższy moment - dochodzi zmęczenie, stromizna, niestabilne podłoże. Dodam jeszcze, że bieg pokonuje się w pełnym mundurze polowym i wojskowych butach z minimum 20-cm cholewką. Obraz "lekkiego" biegu tu już dla większości ludzi zostaje mocno zaburzony, ale... proszę zapoznać się z tym co oferują i czego wymagają Bieg Katorżnika, Maraton Komandosa lub Setka Komandosa ;)
Miałem startować razem z koleżanką, która biegła tu ze mną w zeszłym roku. Dosłownie na kilka godzin przed wyjazdem wyszły jednak nagłe problemy zdrowotne i w efekcie jadę sam. Trochę mi smutno, no ale co robić? W dodatku korzystając z weekendu chcieliśmy jechać w Tatry by zrobić jakąś szybką wycieczkę. Jednak zamiast jechać w cztery osoby, jedziemy w dwie, to znaczy ja i Flo.
Ruszamy wczesnym rankiem. Trasa katowicka jest przebudowywana i za Piotrkowem Trybunalskim są permanentne utrudnienia. Trochę się obawiam jak to będzie wyglądało i ile nam to zajmie. Okazuje się jednak, że jedzie się sprawnie, a ruch jest niewielki. W Częstochowie skręcamy w kierunku Lublińca, gdzie docieramy wreszcie około 10 rano. Mam dwie godziny. Idziemy odebrać mój pakiet startowy, przebieram się w mundur. Ustalam z Flo, że poczeka na mnie w holu hotelu "Oblackiej Przystani". Tak jest ciepło i bezpiecznie. Bieg zajmie mi około godziny, więc kilka minut po 13 będę tu z powrotem.
Udaję się na rozległą polanę, skąd zawsze odbywa się start. W tym roku jest pewna nowość - kobiety i mężczyźni biegną razem jedną trasą. W poprzednich edycjach kobiety miały do pokonania 5 km i startowały z polany w innym kierunku. Teraz organizatorzy zrobili jednak ukłon w stronę Pań i ruszają one na trasę pierwsze, a dopiero kilka minut po nich ruszają mężczyźni.
Wreszcie odliczanie i ruszamy. Moje doświadczenie z tego biegu mówi że nie ma tu co kalkulować. Od początku należy narzucić jak największe tempo jakie jesteśmy w stanie rozwinąć na dystansie 10 km. Trudno że mundur, że twarde buty, że nierówne podłoże. Tu trzeba cisnąc z całych sił. Na pierwszych 7 kilometrach należy wyprzedzić tylu biegaczy ile się tylko da, bo gdy dotrzemy do wydm, to wyprzedzanie będzie już prawie niemożliwe. Znając te proste zasady konsekwentnie je realizuję. Trzymam tempo, mijam wiele osób, w końcu nawet doganiam kobiety które maja przecież kilkuminutową przewagę. Zawracamy, biegniemy odcinkiem nad jeziorem, znanym mi z trasy Setki i Maratonu Komandosa. Tu jeszcze wyprzedzam sporo osób, ale i zmęczenie jest coraz większe. Wreszcie skręt w las i docieramy do stromego i piaszczystego podejścia. Podbiec się raczej nie da, nachylenie to uniemożliwia. Potem zbieg i znów podbieg.
Nachylenie jest takie, że niektórzy idą na czworaka. Buty zapadają się po kostki w piasku. Serce chce wyskoczyć z piersi. Trzeba się opanować i wytrzymać. I znów zbieg i od razu kolejny podbieg, chyba jeszcze bardziej stromy. Ten fragment trasy skutecznie selekcjonuje ludzi którzy są gotowi na duży interwałowy wysiłek i biegaczy przyzwyczajonych do wysiłku jednostajnego. Kolejny zbieg i kolejny podbieg. Dalej już nie ma piachu, ale są mniejsze i większe pagórki. Wreszcie ostatni kilometr, kolejna górka, plaża nad jeziorem, rundka po pomoście i meta.
Mój czas to 1:02:18. To czas zbliżony do tego co miałem tu rok temu. Tylko raz udało mi się złamać godzinę, ale mam wrażenie, że wtedy był jeden podbieg w piachu mniej. Najlepsi potrzebują jednak niemal dwa razy krótszego czasu by bieg ukończyć, co dla mnie jest nieosiągalne. No cóż, każdy ma swój pułap możliwości. Pamiątkowy medal wręcza mi płk Michał Strzelecki - dowódca Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. Robię jakieś pamiątkowe zdjęcie i ruszam do oczekującej na mnie Flo.
Razem idziemy jeszcze na wojskową grochówkę. Zaczyna padać, a ja zaczynam marznąc w mokrym mundurze. Wracamy do samochodu, przebieram się w normalne ubranie. Pora jechać dalej na południe. Mijamy Tarnowskie Góry i Zabrze, docieramy do autostrady A1 i potem do największego chyba węzła drogowego w Polsce. Skręcam na A4 w stronę Katowic. Potem na S1 w stronę Bielska-Białej. Pogoda jest fatalna - pada i to zdrowo, ciśnienie spadło gdzieś na sam dół skali, zaczyna mnie męczyć senność, Flo zresztą już dawno zasnęła.
Mijam Bielsko-Białą, docieram do Żywca. Tu kończy się ekspresówka, tu również nieco się ożywiam, bo dalsza trasa wymaga więcej uwagi. Jeszcze kilkanaście kilometrów i docieramy do granicy w Korbielowie. To najlepsza trasa ze Śląska do Zakopanego, bo omija i Kraków i Zakopiankę. Tuż za przejściem granicznym na drogę wbiega... wielki jeleń z imponującym porożem. Hamuję, ale nie dajemy rady zrobić zdjęcia, bo byk znika w zaroślach.
Mijamy małe słowackie miejscowości, robimy jakieś zakupy w lokalnym markecie - lentylki, czekolady Studentskie i bananowe batoniki. Taki nasz słowacki standard zakupowy ;) Kilka kilometrów dalej skręcam w lewo i dosłownie po chwili znów jesteśmy w Polsce. Docieramy do Jabłonki i potem do Czarnego Dunajca. Jeszcze pół godziny jazdy przez Chochołów i Witów i wreszcie jesteśmy w Zakopanem.
Rozpakowujemy się, jemu coś. Pogoda jest fatalna - zimno i pada. Co my jutro możemy zrobić w górach w takich warunkach? Prognozy mówią jednak, że rano ma się zrobić słonecznie. No cóż... uwierzę jak zobaczę. Jesteśmy zmęczeni tym długim dniem, kładziemy się więc wcześnie spać.
Całą noc słyszę bębnienie deszczu w szyby. Nie zapowiada się to wesoło. Mimo że budzik był nastawiony na 6, to przestawiam go jeszcze o godzinę. Co nam by dało wyjście gdziekolwiek po ciemku i w deszczu? O 7 rano jednak pogoda poprawia się nieco - przestaje lać, jedynie mży. To pozwala mieć pewną nadzieję. Jemy śniadanie, pakujemy się i ruszamy samochodem do Brzezin. Ustaliliśmy z Flo, że pójdziemy na Halę Gąsienicową i jeśli pogoda się poprawi to na Kasprowy Wierch i Beskid. W górach po nocnych opadach będzie pewnie dużo śniegu, co wyklucza wejście na Granaty czy Kościelec. Zresztą na Granatach byliśmy w zeszłym roku, a na Kasprowym parę ładnych lat temu, gdy Flo była malutka i zdobyła go na moich plecach, w nosidełku.
W Brzezinach jest niemal zupełnie pusto, stoją tu dwa samochody. O dziwo jest jednak parkingowy, który kasuje 20 zł. Ruszamy w górę Doliny Suchej Wody. Droga jest dość nudna i brak na niej wielkich widoków. Ma jednak zasadnicze zalety, ważne dla mnie - można dojechać samochodem do początku szlaku, a mimo że idzie się tyle samo co z Kuźnic przez Boczań, to nie ma tu właściwie nikogo i jest święty spokój. Teraz też jesteśmy zupełnie sami.
Na drodze niemal od początku leży śnieg, a im wyżej, tym tego śniegu wyżej. Gdy mijamy Psią Trawkę to już jest go momentami po kostki. Mimo, że jest początek października, to nawet w dolinach są niemal zimowe warunki. Śnieg jest mokry i ciężki, oblepia się na butach.
Flo zaczyna narzekać, że jej buty robią się wilgotne. Cóż robić? Mamy zapas w plecaku, ale bez sensu teraz to zmieniać, musimy dojść do Murowańca. Droga ciągnie się i ciągnie. Umilamy sobie czas dyskusjami o filmach i grach komputerowych. Od Flo dostaję cały wykład na temat Godzilli. Wreszcie z mgły wyłania się kamienny budynek Murowańca.
To schronisko, a właściwie górski hotel jest chyba najmniej lubianym przeze mnie budynkiem w Tatrach. Są tu zawsze tłumy, jest nieprzyzwoicie drogo, a standardy są iście PRL-owskie. Zresztą o ile się nie jest taternikiem to spanie w budynku oddalonym o 1,5 h marszu od Zakopanego uważam za zbytek łaski. Teraz jednak wchodzimy tu wyłącznie po to by nieco się ogrzać. Co robić dalej? Kasprowy jest chyba bez sensu - śniegu będzie tylko coraz więcej, a gęsta mgła nie wróży nic dobrego. Łatwo w niej stracić orientację, a i tak nic nie zobaczymy. Poza tym dziś wracamy do Warszawy, nie mamy jakoś bardzo dużo czasu.
Postanawiamy więc dotrzeć do Czarnego Stawu Gąsienicowego. To pół godzimy spaceru w jedną stronę. W obecnych warunkach jest to jednak mało przyjemny spacer. Nic nie widać, jest bardzo zimno i ślisko. Docieramy w końcu nad próg stawu i... właściwe ciężko stwierdzić gdzie on jest. Robimy kilka zdjęć mglistej bieli, dajemy nieco chleba zmarzniętej kaczce. Nic tu po nas, pora wracać.
Gdy idziemy w dól mijamy kilkanaście osób, ale trudno powiedzieć by były tu tłumy. Docieramy w końcu do Murowańca, wchodzimy do środka.
Flo zmienia skarpetki i zakłada dodatkowe spodnie. Teraz będzie jej cieplej. Ruszamy w dól do Brzezin. O ile droga w górę się ciągnęła, to w dół ciągnie się o wiele bardziej. Choć momentami nieco odwiewa mgłę i coś nawet widać.
Droga jest wysadzana kamieniami, idzie się po niej bardzo niewygodnie, wykręcając sobie nogi. Ile razy tędy nie schodzę to zawsze na to narzekam i tym razem nie jest inaczej. W końcu jednak mijamy Psią Trawkę, kilka mostków i wreszcie docieramy na parking w Brzezinach. Wsiadamy do samochodu i włączamy ogrzewanie na maksa. Zmarzliśmy strasznie.
Wracamy na Krzeptówki. Teraz szybkie pakowanie, jakaś szybka przekąska i herbata u cioci. No i pora jechać do Warszawy. Tym razem wracam klasycznie, czyli Zakopianką. Ruch jest niewielki, więc ze zdziwieniem obserwuję tablice informującą, że do Skomielnej dojedzie się w.. 120 minut. To niemożliwe, to przecież 30 km stąd. Coś ta tablica musiała nawalić. Mijamy Nowy Targ i Rabkę i wjeżdżamy na nowy odcinek dwupasmówki, oddany dosłownie kilka dni temu. I nagle... korek! Jak to, nawet nawigacja Google nic nie wykazuje? Okazuje się, że chyba nawigacja ma w sobie drogę, ale nie uwzględnia jeszcze ruchu na niej. A to po prostu istna drogowa pułapka. Odcinek dwupasmówki ma 6 km długości i kończy się zwężeniem i rondem, by potem przez skrzyżowanie ze światami... dołączyć do Zakopianki w Skomielnej. Nic to nie skraca, wręcz przeciwnie - bardzo czasowo wydłuża podróż! O ile jazda starą Zakopianką była wolna, ale jednak się jechało, to teraz się stoi i nie ma nawet możliwości zawrócenia! Według mnie oddanie tej drogi to jakiś absurd rodem z Barei. A obok biegnie stara Zakopianka, widać ją doskonale... jest zupełnie pusta. Gdyby to przewidzieć, to pojechałbym nią i nie zawracał sobie głowy nową "ekspresówką".
Po godzinie żółwiego przesuwania się w koszmarnym korku docieram w końcu do Skomielnej. Rzeczywiście tablica nie kłamała. Na przejechanie 45 km z Zakopanego zużyłem 2 godziny. Na rowerze mam większe średnie i to w mieście! Dalej już jednak jakoś się jedzie. Myślenice, Kraków, Nowa Huta, jakimiś bocznymi drogami docieram do Słomnik. I prosto na Warszawę. O 22 jesteśmy w domu.
Wypad łączący bieg z górami okazał się połowicznie udany. Połowa planowanego składu się rozchorowała i nie pojechała. Pogoda w górach była fatalna i właściwie był to spacer bez żadnych widoków. Za to bieg jeśli chodzi o mnie to mogę uznać za udany, choć rekordu nie poprawiłem. Przejechałem niemal 1000 km w dwa dni, ale miło było jednak oderwać się od codziennych obowiązków w pracy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz