wtorek, 6 listopada 2018

Rowerowa wycieczka do Kozienic

Ostatnie dni znów są piękne. Aż nie chce się wierzyć że to już listopad. Jesień jest wyjątkowa w tym roku. Postanawiam wykorzystać tak dobre warunki na nieco dłuższą rowerową wycieczkę. Postanawiam zrealizować plan, który miałem w głowie już od dawna, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie - najczęściej właśnie pogoda albo brak czasu.

Moim celem jest druga co do wielkości (a pierwsza jeśli chodzi o węgiel kamienny) elektrownia w Polsce - odległa o ponad 70 km od Warszawy elektrownia "Kozienice". Obiekt jest bardzo fotogeniczny, dlatego zabieram ze sobą normalny aparat, który zajmuje mi pół plecaka. Do tego tabliczkę czekolady, jakąś suchą połówkę bułki, jabłko i 0,7 litra wody. Niby jest słonecznie, ale wiem, że to zdradliwe, więc biorę jeszcze ze sobą drugą koszulkę z długim rękawem (jedną już mam na sobie), dwa dodatkowe buffy, dodatkowe spodenki, rękawiczki, kamizelkę odblaskową i czołówkę jako zapasowe oświetlenie.

Wyruszam około południa. Trochę jestem zły na siebie że jadę tak późno, ale z drugiej strony powinienem być na miejscu w okolicy zachodu słońca, jak wszystko będzie pięknie oświetlone. Okazuje się, że wzięcie drugiej koszulki było bardzo dobrym pomysłem. Na tyle dobrym, że po dosłownie trzech kilometrach zatrzymuję się i zakładam ja na siebie. Teraz jest zupełnie dobrze, ale co będzie jak będę wracał po zmroku? Mam tylko odblaskową kamizelkę, ale to bardzo słaba ochrona przed zimnem.

Jadę przez Powsin, Bielawę, Konstancin-Jeziornę. Trochę wcześniej myślałem nad trasą - moim podstawowym celem było uniknięcie głównych dróg i jazdy w towarzystwie ciężarówek. W przedbiegach odrzucam drogę nr 79 na Sandomierz. To bardzo ruchliwa trasa, nie ma właściwie poboczy i jest bardzo niebezpieczna dla rowerzystów. Jednak moja znajomość podwarszawskich wsi i lokalnych dróg podpowiada mi, bym z Konstancina jechał prosto na południe, minął wysypisko w Łubnej, a potem przeciął drogę nr 79 i gdzieś bokiem minął Górę Kalwarię. A co dalej? A dalej tak samo kombinował lokalnymi drogami.

Droga za Konstancinem ma wygodne, szerokie pobocze, a właściwie pas przystosowany dla rowerów. Jedzie się nią szybko i bardzo dobrze. Docieram wreszcie do Łubnej, przecinam ruchliwą drogę nr 79 gdzieś w połowie pomiędzy Piasecznem a Górą Kalwarią. I znów lokalnymi, ale bardzo równymi drogami jadę przez Dobiesz i Sobików. Jest na tyle zimno, że zakładam dodatkowe spodenki, a co wrażliwsze części ciała dodatkowo izoluje buffem. To już sprawdzony patent z pętli wokół Tatr z października zeszłego roku. Przejeżdżam nad linią kolejową i dojeżdżam do kolejnej bardzo ruchliwej drogi - nr 50. Łączy ona Grójec z Górą Kalwarią i jest wykorzystywana jako taka dalsza obwodnica Warszawy - ruch TIR-ów jest bardzo duży. Na szczęście muszę nią jechać dosłownie kilkaset metrów i skręcam w lewo, znów w drogi lokalne w miejscowości Czaplinek. Po kilku minutach docieram do Wincentowa.



Teraz kieruję się w prawo - droga z początku jest bardzo dobra, ale szybko robi się coraz gorsza. Wokół mnie cały czas ciągną się rozległe sady. Podwarszawskie rejony to zagłębie sadownicze, tu akurat są głównie jabłonie. Intensywna woń owoców towarzyszy mi cały czas. Droga robi się w końcu szutrowa, choć na szczęście bardzo twardo ubita i moje szosowe opony nie mają większych problemów.



Po kilku kilometrach znów pojawia się asfalt. Kierując się mapą w telefonie skręcam na południe, w stronę miejscowości Zalesie. W Zalesiu kieruję się na wschód i wypatruję drogi na południe, która wkrótce ma się pojawić. Jadę, jadę... gdzie ta droga? Wyjmuję telefon - okazuje się że już ją minąłem, więc droga była jakaś wyjątkowo niskiej kategorii, skoro jej nie zauważyłem. Trudno, dojadę do głównej drogi prowadzącej do Warki i ruszę nią na południe. W miejscowości Konary dojeżdżam do drogi nr 731. Teraz czeka mnie kilka kilometrów w znacznie większym ruchu, aczkolwiek i tak chciałem dotrzeć do Warki, więc tędy będzie przynajmniej prosto nawigacyjnie.

Za Konarami jest dolina jakiejś rzeczki. Droga opada dość mocno w dół, rozpędzam się do niemal 50 km/h. Niestety dalej jest pod górkę... mimo mijających mnie ciężarówek i ogólnie sporego ruchu jedzie mi się jednak całkiem dobrze. Dość szybko docieram do Warki. Mijam dwa pomniki związane z lotnictwem, pewnie w okolicy musiało istnieć jakieś lotnisko, kojarzę że było coś w Nowym Mieście nad Pilicą.




Przecinam centrum miasta, wjeżdżam na uroczy i zadbany rynek. Ulicami niewielkiej "starówki" kieruje się w stronę drogi prowadzącej do Kozienic.




Teraz ostry zjazd w dół i już jestem poza miasteczkiem. Po chwili przejeżdżam nad Pilicą. Do zachodu słońca została jakaś godzina, muszę się spieszyć by zdążyć, a to jeszcze dobre 20 km. Za Warką ciągną się rozległe lasy. W 1944 roku były one areną bardzo ciężkich walk na tzw. przyczółku warecko-magnuszewskim. Armia Czerwona i 1. Armia Ludowego Wojska Polskiego sforsowały w tym rejonie Wisłę, a Niemcy rzucili wielkie siły by zlikwidować ten przyczółek. Całość zbiegła się w czasie z wybuchem Powstania Warszawskiego. Pod wsią Studzianki rozegrała się tu krwawa pancerna bitwa, z której zwycięsko wyszła polska brygada imienia Bohaterów Westerplatte. Kto oglądał "Czterech Pancernych" ten kojarzy zapewne to wydarzenie ;) Przyczółek obroniono i zimą 1945 roku stąd ruszyła tzw. operacja wiślańsko-odrzańska, która wyzwoliła terytorium Polski z wojsk hitlerowskich. W lasach jest mnóstwo lejów po pociskach, ciągną się długie linie okopów, często widać leżące po dziś dzień karabinowe łuski. W Magnuszewie znajduje się cały skansen dotyczący tych walk. Po drugiej stronie Wisły - w Wildze - jest pozostałość mostu, który wybudowali pod ogniem polscy saperzy. Teren ogólnie został już względnie dobrze wysprzątany, ale mimo wszystko w lasach jest duża ilość niewybuchów. Na szczęście ja nie idę na grzyby, a jadę gładką drogą i jedyne na co muszę uważać to samochody.

We wsi Grabów nad Pilicą skręcam na wschód. Jadę szybko, muszę zdążyć przed zachodem słońca. Mijam Dziecinów i wreszcie ze wzgórza widzę niezbyt już odległą elektrownię. Góra 7-8 kilometrów. Widok dodaje mi energii, więc cisnę jeszcze mocniej. W końcu docieram do drogi której chciałem tak bardzo uniknąć - czyli ruchliwej nr 79. To miejscowość Ryczywół, siedziba zarządu elektrowni. Widać, że dzięki obecności takiego zakładu gmina jest bogata - są zadbane chodniki i ścieżki rowerowe. Skręcam w jakąś lokalną drogę w stronę Wisły. Wreszcie zatrzymuję się. Elektrownia jest jak na wyciągnięcie ręki. A ja przejechałem 80 km i do domu mam drugie tyle. Wreszcie wyciągam z plecaka aparat. Robię kilka zdjęć. Słońce właśnie zachodzi. Czas wyliczyłem idealnie.






Postanawiam pojechać jeszcze kawałek dalej, jeszcze bliżej elektrowni. Aktualnie ma ona moc 4000 MW, ale jej wygląd zmienił się przez ostatnie lata. Kiedyś miała wysoki na 300 metrów komin. Było go widać z wielkich odległości, przy dobrej pogodzie nawet z wyższych budynków w Warszawie. Teraz jednak komin skrócono do 152 metrów. Wybudowano za to nowy blok energetyczny, o mocy aż 1075 MW. Nie ma on typowego komina, a funkcję tą pełni ogromna chłodnia kominowa. Starsze bloki chłodzą wodę w obiegach z użyciem wody z Wisły. Nowy blok ma chłodnię kominową, największą w Polsce i Europie. Ma ona aż 185 metrów wysokości (niewiele mniejsza znajduje się w Jaworznie, to rownież nowy blok energetyczny) i pełni funkcję zarówno wydalania spalin, jak i chłodzenia wody. Dwa w jednym. Jest tak wielka, że jest... wyższa od innych, zwykłych kominów. Szkoda że ten co miał 300 m został zmniejszony, ale i tak wszystko prezentuje się imponująco.



No cóż... pora wracać. Drogi jest spory kawałek, a powoli zapada zmierzch. Podpinam lampki do roweru, zjadam trochę czekolady. Ruszam z powrotem. Jeszcze na moment zatrzymuje się nad Wisłą, pod słupami lini wysokiego napięcia.



 
Cały czas rozważam czy jednak nie jechać drogą nr 79 na Magnuszew i Górę Kalwarię. Niby spory ruch, ale zero potrzeby nawigowania, bo po prostu jedzie się przed siebie. Jednak do Góry Kalwarii jest niemal 50 km i szlag by mnie trafił jechać taki kawał w takim skupieniu. I do tego po ciemku. Postanawiam nie kusić losu, tylko wracać tak jak przyjechałem, choć to nieco dalej.

Kawałek pokonany drogą nr 79 utwierdza mnie w przekonaniu, że wybrałem słusznie. Z ulgą zjeżdżam na kompletnie pustą drogę w stronę Grabowa nad Pilicą. Teraz już cisnę mocno, choć odczuwam kilometry w nogach. Robi się coraz chłodniej, postanawiam nie zwalniać, by dotrzeć do Warki zanim będzie kompletnie ciemno. Z wzgórza gdzie pierwszy raz widziałem elektrownię, robię jej tym razem ostatnie zdjęcie i wyjmuje z plecaka kamizelkę odblaskową. Jeszcze kilka kostek czekolady i ruszam dalej.


Gdy mijam Grabów robi się już w zasadzie ciemno, a ciemność pogłębia jazda przez las. Wreszcie Warka. Zjadam kawałek suchej bułki, chwilę chodzę wokół roweru, bo już lekko drętwieją mi palce u stóp. Już ponad 100 km na liczniku. Trzeba cisnąć dalej. Teraz ten najbardziej ruchliwy odcinek...

Jedzie się względnie dobrze, choć nie ma żadnych latarń i mimo lampki momentami jest tak ciemno, że po prostu niewiele widać. Wreszcie docieram do Konar, gdzie skręcam w lewo, tak jak przyjechałem jadąc w tamtą stronę. Zjadam jabłko, ale po głowie chodzi mi myśl czy bezczelnie nie "pożyczyć" sobie kolejnego z jednego z owocowych drzewek. Odpuszczam w końcu, do domu nie jest aż tak daleko by umrzeć z głodu. Mam jeszcze czekoladę i trochę wody. Przejeżdżam drogę w która miałem skręcić. Po prostu nie zauważyłem jej po ciemku. Wracam kawałek i skręcam jak trzeba. Rany boskie, jak tu ciemno! Nic nie widać! A za jakiś czas tu będzie ten szutrowy kawałek. Na skrzyżowaniu wyjmuję telefon i sprawdzam czy nie ma innej drogi. Okazuje się że jest, więc wybieram ten wariant. Zakładam też rękawiczki, plecak jest niemal pusty, jest w nim już tylko resztka czekolady i aparat. Przez sady, gdzie bardzo intensywnie pachnie jabłkami jadę gdzieś na północ. Na szczęście tu jest asfalt i to całkiem niezły. Ruch tu jest absolutnie zerowy. A na niebie piękne gwiazdy i ładnie widoczna Droga Mleczna. Wreszcie docieram do Wincentowa, a kawałek dalej do ruchliwej drogi nr 50 Grójec - Góra Kalwaria. Znów tylko kawałeczek poboczem i skręcam w stronę Czachówka. Pada mi bateria w lampce przedniej. Niestety jest to produkt Decathlona i ma niewielką pojemność akumulatora. Liczyłem, że starczy do Warszawy, ale nie starczyła. Zakładam czołówkę i od razu robi się lepiej, a ja na powrót staję się widoczny.

Ruch na drodze się wzmaga, to w końcu takie wieczorne godziny szczytu. Docieram w końcu do Łubnej, przecinam drogę nr 79. Niby blisko a ciągle daleko. Już powoli mam dość. Teraz wygodnym poboczem dla rowerów docieram do Konstancina, przecinam centrum urokliwego miasteczka. Jeszcze Bielawa, Powsin i Ursynów.



Jestem pod domem o 19:38. 6 godzin 41 minut czystej jazdy, łącznie niemal 164 kilometry ze średnią 24,4 km/h. I nadal zostało nieco czekolady i nieco wody ;) Jak widać na zdjęciu licznik rowerowy i zegarek z GPS nieco już rozjechały się na takim dystansie, ale nadal wynik jest zbliżony. Całkiem udana i całkiem fajna wycieczka. Ciesze się, że wreszcie zrealizowałem ten plan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz