22 marca spotykam się z Piotrem w Warszawie, szybko przepakowujemy bagaże by upchać to w jednym rejestrowanym i ruszamy taksówką na Okęcie. Pozostało 2,5 h do odlotu, po pół godzinie oczekiwania odprawa się zaczyna, nadajmy bagaż rejestrowany. Przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa i czekamy na otwarcie bramek. Kupuję batoniki po 6,50 zł sztuka! Żałuję że nie pomyślałem wcześniej o czymś na dość długi lot. Wreszcie ruszamy autobusem i wchodzimy po schodkach na pokład samolotu znanych węgierskich tanich lini lotniczych. Mamy miejsca na wysokości skrzydła, ale nie przy samym oknie. Lot jest długi i nudny, próbuję podsypiać. Ogólnie pod nami są chmury, ale momentami coś widać, m.in. Bornholm i południową Szwecję. Potem znów chmury i ocean. Wreszcie pojawia się Islandia, przelatujemy nad największymi lodowcami (Vatnajökull), widać w dole ośnieżone i zalodzone góry. Potem już zniżanie i lądowanie w Keflaviku.
Na lotnisku wymieniamy walutę, potem ruszamy piechotą do odległego o 2 km hotelu. Pogoda jest niezła, ale powoli się psuje. W pewnym momencie zatrzymuje się jakiś samochód, młody człowiek pyta dokąd ma nas podwieźć. Bardzo miłe. Okazuje się że jest z Litwy. Żegnamy się przed hotelem. W hotelu kolejna niespodzianka, bo pani w recepcji jest Polką. Nasz pokój nie jest może wyszukany, ale jest gdzie spać. Robimy zakupy w nieodległym markecie i gdy się ściemnia ruszamy na polowanie na zorzę polarną. Niestety niebo zasnuwają cirrusy i na zdjęciach nic nie wychodzi. Robi się zimno więc idziemy w końcu do hotelu i spać.
23 marca rano silnie wiele i pada. Jemy śniadanie, pijemy kawę i ruszamy w stronę lotniska, gdzie mamy odebrać wynajęty samochód. Znów ktoś nas podwozi, tym razem chłopak z Kosowa. O 8 odbieramy samochód, okazuje się że pani która nas obsługuje też jest Polką. Wracamy pod hotel, później pakujemy się i ruszamy w trasę. Wieje, leje, zimno. Pogoda jest paskudna, ciężko się jedzie. Plan na dziś, to południowa część wyspy, chcemy przez Reykjavik dojechać drogą nr 1 do miejscowości Vik i zobaczyć po drodze kilka ciekawych miejsc. Za stolicą Islandii droga prowadzi przez górski grzbiet, warunki robią się trudne - mgła, śnieg, wiatr. Potem jedziemy non stop w deszczu przez ponure jałowe pustkowia aż do Vik. Tu robimy małe zakupy w sklepie z pamiątkami i jedziemy boczną drogą do Reynisfjara - plaży nad oceanem pokrytej czarnym, wulkanicznym pyłem i z sześciokątnymi bazaltowymi słupami. Po kilku minutach jesteśmy cali mokrzy, deszcz w połączeniu z silnym wiatrem robią swoje. Potężne, kilkumetrowe fale rozbijają się o brzegi. Wracamy szybko do samochodu. Wszystko paruje, musimy odczekać zanim ruszymy. Wracamy do głównej drogi, ale wkrótce jedziemy znów w bok, na przylądek Dryholaey. Są tu wysokie skaliste klify, o które z hukiem rozbijają się fale. Jeden z nich, wymyty przez fale tworzy skalny łuk nad morzem, ale teraz jest przypływ i łuk niemal w całości chowa się pod wodą. Latem gniazdują tu ogromne ilości ptaków. Teraz wystarcza kilka chwil, by znów całkowicie nas przemoczyć.
W samochodzie musimy się rozgrzać dłuższą chwilę. Kawałek jazdy główną drogą i skręcamy w prawo, w stronę lodowca Mýrdalsjökull. Droga doprowadza do jeziorka, gdzie kończy się długi jęzor lodowca. Leje jednak tak mocno, że nie podchodzimy do samego czoła, bo oznacza to minimum pół godziny marszu w tym deszczu. Nie zraża to jednak wielu turystów, uzbrojonych w raki i czekany. Nam wystarczają zdjęcia z pewnej odległości. Otoczenie kojarzy się ze stacją polarną na Antarktydzie.
Jedziemy dalej, po kilku kilometrach skręcamy pod wielki i szeroki wodospad Skogafoss. Ma ponad 60 m wysokości i jest naprawdę imponujący. Szkoda, że nadal wieje i leje i zdjęcia nie będą zbyt ciekawe. Znów nieco jazdy i docieramy pod kolejny wodospad Seljalandsfoss. Jest równie wysoki, ale węższy. Co ciekawe, jest możliwość przejścia... za ścianą spadającej wody.
Przez moment pogoda jest znośna, ale po chwili znów zaczyna lać. Jedziemy już prosto do Keflaviku. Po drodze kilkukrotnie zmienia się pogoda - od ulewy do zupełnego wypogodzenia. Dziś nad Islandią przechodzi jakiś potężny front i chyba najgorsze już przeszło. Pogoda generalnie poprawia się. Zmęczeni i zmarznięci docieramy do Keflaviku. Wieje strasznie i warunki zmieniają się diametralnie co pół godziny.
Rano na szczęście nie pada, ale mocno wieje. Po śniadaniu ruszamy najpierw do Keflaviku, by zatankować. Chwila konsternacji, bo nie wiemy jak otworzyć wlew paliwa, ale w końcu się udaje. Potem jazda główną drogą do Reykjaviku, przejeżdżamy przez całe miasto i bardzo dużo rond. Skręcamy w końcu w prawo, na drogę nr 36. Droga zaczyna wspinać się łagodnie w górę, jedziemy mając po obu stronach wysokie szczyty. Robi się wkrótce białe pustkowie, wszystko przykrywa śnieg. Ciągle w górę i w górę, ale nareszcie teren się wypłaszcza. Dojeżdżamy do parku narodowego Thingvellir, widać stąd wielkie jezioro otoczone górami. Droga sprowadza nas nad jego brzeg, okrąża je od północy. Jest tu jakaś atrakcja turystyczna, wielki parking pełen samochodów. Życzą sobie jednak 400 koron za parkowanie, co jak uważamy jest zbyt drogie, szczególnie że nie wiemy co tu właściwie jest tą atrakcją. Jedziemy kawałek dalej, gdzie jest mniejszy, niemal pusty darmowy parking. Idziemy kawałek w tundrowym krajobrazie i nagle oczom naszym ukazuje się skalisty kanion. To chyba dolina ryftowa, położona na połączeniu płyt kontynentalnych.
Miejsce dość niespodziewanie odkryte i bardzo ciekawe. Idziemy spory kawałek, unosi się tu silny zapach siarkowodoru. Turystyczna ścieżka doprowadza do niewielkiego wodospadu i rwącego potoku. Jest tu też dojście z innego parkingu, z dołu. Wracamy do samochodu i ruszamy dalej. Droga na terenie parku jest zniszczona i ma ograniczenie do 50 km/h. Dalej jednak ograniczenie się kończy. Po dłuższej jeździe docieramy w końcu do miejscowości Geysir. Składa się z kilku domków, ale jest tu jedna z największych atrakcji kraju - pole gejzerów, z nieaktywnym już, największym Geysirem i największym z aktywnych - Strokkurem. Jest tu sporo parujących, gorących źródeł, unosi się tu zapach siarkowodoru. Główna atrakcja to jeziorko o średnicy kilkunastu metrów, woda w środku wyraźnie się burzy i gotuje. Nagle pojawia się tam kilkumetrowy bąbel i gwałtownie strzela fontanna wrzącej wody i pary, na wysokość 20-30 metrów. Cały cykl powtarza się co kilka minut, czasem są dwie erupcje pod rząd. Śmieszą nas tabliczki ostrzegające że woda jest gorąca, żeby nie wrzucać nic do gejzerów i że najbliższy szpital znajduje się 62 km stąd. Po obejrzeniu bardzo drogiego sklepu z pamiątkami ruszamy dalej. Już niewielki odcinek jazdy przez marsjańskie krajobrazy i docieramy do Gulfoss - największego wodospadu Islandii. Duża rzeka wpada tu w głęboki kanion, całość oglądana z wysokich na kilkadziesiąt metrów skał robi ogromne wrażenie. Do tego wszystko pokrywa śnieg i lód.
Dalsza droga istnieje, ale prowadzi w głąb wyspy i jest zaznaczone że jest nieprzejezdna. Wygląda nieco jak droga gdzieś w pustyniach Arizony, tyle że klimat jest tu zimniejszy. Wcześniej też była wymowna tabliczka, mówiąca że następna stacja benzynowa jest odległa o... 205 km. Drogę mogą pokonać duże terenowe samochody, osobówki nie dadzą rady nawet latem.
Ruszamy w drogę powrotną, ale za Geysir skręcamy na południe, w stronę Reykfolt i Selfoss. Krajobraz staje się mniej surowy, pojawiają się drzewa, nawet niewielkie lasy i coś na kształt łąk lub pól uprawnych. Zastanawiamy się jak tu wygląda i czy w ogóle istnieje tu rolnictwo. Pogoda znów się psuje, zaczyna padać deszcz. Po jakimś czasie nieco słabnie, a tabliczka głosi, że jest tu jakaś atrakcja turystyczna. W przewodniku nic o tym nie było, ale zatrzymujemy się na parkingu. Okazuje się że to niesamowite miejsce - wygląda jak wielki krater po uderzeniu meteorytu, ale nie jest nim, ma geologiczne pochodzenie. To wygasły wulkan - Kerid. Ma dobry kilometr obwodu, a jego koroną biegnie turystyczna ścieżka, obchodzimy go więc fotografując ze wszystkich stron.
Na dnie jest spore okrągłe jeziorko, teraz w całości skute lodem. Wszędzie leżą fragmenty zakrzepłej lawy. Zaczyna jednak padać, ruszamy więc do samochodu i dalej w kierunku Selfoss. Zaczyna lać i silnie wiać. Docieramy do drogi nr 1, którą już tu wczoraj jechaliśmy. Czeka nas przejazd przez góry do Reykjaviku. Śnieg, deszcz, wiatr tak silny, że rzuca samochodem po całej jezdni. Mało przyjemne. W końcu pokonujemy grzbiet i zjeżdżamy do Reykjaviku, a potem jedziemy do Keflaviku. Leje jak z cebra przez całą drogę. Deszcz przestaje padać dopiero późnym wieczorem. Jak wyczytujemy w intrenecie, nad Islandią przechodzi jakiś głęboki niż, a całą północ kraju śnieg zasypał tak skutecznie, że odwołano loty krajowe i zamknięto drogi, nawet główną drogę nr 1. Trochę nas to martwi, ale na jutro zapowiadają sam wiatr, bez wielkich opadów. Oczywiście nie ma na razie szans na obserwacje zorzy polarnej.
Rano nie pada, ale za to potwornie wieje. Plan na dziś to cały półwysep Reykjanes. Ruszamy z Keflaviku na południe, lokalną drogą nr 44. Krajobraz bardzo szybko staje się strasznie jałowy i pustynny, a potem wręcz marsjański. Ta część półwyspu to jedno wielkie pole magmowe. Wszystko pokrywają głazy i zakrzepła lawa. Z prawej strony widać ocean, który z wściekłością atakuje skaliste brzegi. Ogromne fale rozbijają się raz po raz. Wkrótce jest pierwsza atrakcja. Skręcamy w prawo na mały parking, gdzie jest Midlina - wąwóz, który jest na ryfcie kontynentalnym i dokładnie przez niego przebiega styk płyt kontynentalnych. Nad kanionem zbudowano mostek, po którym można w symboliczny sposób przejść z płyty euroazjatyckiej na północnoamerykańską. Tak więc po kilku krokach znajdujemy się w Ameryce ;)
Schodzimy jeszcze do samego kanionu, wypełnionego czarnym piaskiem. Nic dziwnego że w tym rejonie trenowali astronauci z Apolla. Jest tu chyba nawet gorzej niż na Księżycu. Jedziemy nieco dalej, ale znów zatrzymujemy się przy kolejnej osobliwości. To dwa małe stożki wulkaniczne. Można wejść na oba, więc robimy to. Wieje okrutnie, usiłuje nas dosłownie zdmuchnąć ze szczytu. Po horyzont zastygła lawa...
Nieco dalej skręcamy nad samo wybrzeże, w stronę dobrze widocznej elektrowni geotermalnej. Najpierw jedziemy w prawo, na Valahnukur. Jest to wysoki, skalisty klif, gdzie gniazdują ptaki. Obok jest wzgórze z latarnią morską. Tutaj dopiero z bliska widać prawdziwą furię oceanu. Ogromne, nawet 10-metrowe fale uderzają w ostre skały wystające z dna i rozbryzgują się w wielkie fontanny piany. Pas spienionej wody ma dobre 200 m szerokości. Wiatr dosłownie urywa głowę, ciężko ustać. Niedaleko z morza wyłania się wielka, szpiczasta skała - Karl (stary człowiek), a na horyzoncie widać kolejną - Eldey.
Na klifie stoi też pomnik alki olbrzymiej. Te wymarłe ptaki zamieszkiwały kiedyś tę okolicę. Wspinamy się jeszcze na najwyższe partie klifu, gdzie napór wiatru jest tak duży, że trzeba jednak zejść w dół. Wracamy do samochodu. Dosłownie kilometr jazdy i jest tu kolejna atrakcja - pole geotermalne Gunnuhver. Jest tu wiele śmierdzących siarkowodorem otworów, z największego z nich bucha para jak z komina lokomotywy.
Niesamowite ile ciepła jest zgromadzone tuż pod powierzchnią. Nic dziwnego, że na Islandii geotermia jest podstawą energetyki. Ruszamy w dalszą drogę na wschód, wśród księżycowych skał. Kierujemy się do miasteczka Grindavik. Jest tu albo jakaś baza radarowa, albo jakieś duże centrum nadawcze - wszędzie sterczą maszty i anteny. Skręcamy na północ, w kierunku na Blaa Lonio - Błękitną Lagunę, słynny kurort, gdzie w naturalnie turkusowej wodzie urządzono luksusowe spa. Na teren samej laguny nie wchodzimy (45 euro), ale obchodzimy cały teren turystyczną ścieżką. Woda ma niesamowity, mlecznoniebieski kolor.
Zaczyna padać, ale po kilku minutach znów się wypogadza. Mamy dziś szczęście do deszczu, bo nie ma go od rana, a ten teraz też szybko przechodzi. Po obejrzeniu laguny ruszamy na północ, w stronę autostrady do Reykiaviku. Chcę wejść na górę Keillir, a dojazd w jej okolice jest tylko od strony autostrady. Gdy z niej zjeżdżam w kierunku pięknego wulkanicznego stożka... okazuje się, że po 50 metrach robi się droga o kamienisto-żwirowej nawierzchni i tak ma być przez 8 kilometrów. Nie chcę ryzykować uszkodzenia wypożyczonego samochodu, więc odpuszczam myśl o zdobyciu Keillir. Wracam na autostradę, jadę w stronę Reykiaviku. Potem chcemy jechać drogą nr 42 z Hafnarfjorduru na południe, do parku narodowego Reykjanesvolkvangur. Nawigacja z uporem kieruje nas jakąś okrężną drogą, ale my z uporem jedziemy tak jak wynika z mapy. Dojeżdżamy wkrótce do ośnieżonego grzbietu górskiego.
Wyjasnia się, skąd brał się dziki upór naszej nawigacji. Asfalt się kończy, a droga staje się szutrowa... i to przez góry. Ale co ciekawe, pozostaje tu ograniczenie do 80 km/h, a osobowe samochody jadą dalej. Skoro one jadą, to my też damy radę. Kilka stromych podjazdów, przekraczamy grzbiet, zaczyna się zjazd i już widać dalszy ciąg asfaltu. Przyznam, że nieco bałem się, jak ta droga ma wyglądać, wszak na mapie była jako żółta, a więc jeszcze nie taka zupełnie lokalna. Wjeżdżamy do jakiejś wulkanicznej doliny. W dole malownicze jezioro, a my przecinamy ściany pobliskich postrzępionych gór. Droga jest kręta i prowadzi nad stromymi zboczami, dostarcza niezłych wrażeń. Dojeżdżamy do kolejnej zaplanowanej atrakcji, czyli Krysuvik, wygasłego wulkanu. Są tu wielkie siarkowe źródła. Bulgocze w nich kwaśne błoto, dookoła unosi się charakterystyczny zapach.
Postanawiam powetować sobie Keillir i wejść na któryś z okolicznych skalistych szczytów. Ruszam na górę najpierw wypalikowanym szlakiem, a potem zbaczam z niego w bok, w stronę jednego z wyższych szczytów. Droga w górę zajmuje mi ok. 45 minut. Gdy docieram wreszcie na wierzchołek uderza we mnie lodowaty, przeraźliwy wiatr. Robię kilka zdjęć całej kotliny, jestem dobre 200 metrów wyżej niż parking, więc widoki są świetne.
Pora jednak schodzić w dół. Na dole obchodzę jeszcze turystyczną ścieżkę obok siarkowych źródeł i ruszamy dalej. Dojeżdżamy do drogi nr 427 i skręcamy na zachód, do Grindavik. Jazda nad wybrzeżem jest emocjonująca, momentami znów wjeżdżamy w skaliste góry.
W końcu docieramy do miasteczka, objeżdżamy je. Jest malutkie, ale w sumie dość urocze. Dalej jedziemy drogą którą już dziś jechaliśmy w drugą stronę. Znów zaczynają się marsjańskie krajobrazy. Zauważamy, że przy miejscach do parkowania umieszczono... symbole planet i podane odległości do nich ;) Jest odległość do Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna. Wracamy do Keflaviku tak jak rano z niego wyjechaliśmy. Przed samym miastem skręcamy na teren dawnej bazy USAF. Jest tu małe (w porównaniu z dzisiejszym) opuszczone lotnisko, otoczone drutem kolczastym. Da się jednak wjechać. Stoi tu rząd małych schronohangarów, zbyt małych jednak by weszły tu współczesne myśliwce. To lotnisko z czasów II wojny światowej.
Wracamy do Keflaviku. Musimy jeszcze zatankować i oddać samochód na lotnisku. Zajmuje to nieco czasu, potem piechotą, wzdłuż płotu lotniska wracamy do hotelu. Wieczorem wiatr cichnie, momentami ukazują się duże połacie czystego nieba z gwiazdami. Zorzy jednak nie udaje nam się zaobserwować, mamy nadzieję, że kolejne dni przyniosą poprawę.
Rano idziemy na lotnisko dowiedzieć się czy trzeba rezerwować miejsca w autokarach jeżdżących do Reykjaviku i gdyby to było konieczne tu kupić sobie bilety na jutro. Pogoda jest całkiem znośna, nie pada, ale za to okropnie wieje. Po prostu urywa głowę, ciężko iść pod ten wiatr. Na lotnisku dowiadujemy się, że są tu dwie linie - FlyBus i Grey Line, bilet w jedną stronę kosztuje 2500 koron. Nie trzeba nic rezerwować, zawsze są miejsca, wystarczy przyjść, kupić bilet i wsiąść w najbliższy autokar. Z braku wielkich planów na dziś ruszamy na północ od lotniska, taką szutrową drogą, w stronę widocznych w oddali anten radarowych. Gdzieś wyczytałem, że była tam dawna amerykańska stacja radarowa, obecnie opuszczona. Idziemy pod wiatr, co bardzo męczy. Ogólnie pogoda zaczyna się wyraźnie poprawiać - coraz więcej błękitnego nieba, jedynie co jakiś czas przechodzi nad nami szkwałowy wał chmur, który sypie w nas przez chwilę deszczem i śniegiem. Dochodzimy wreszcie do innej szosy, była baza jest już niby blisko, ale nie widać żadnych zabudowań. Darujemy sobie chyba. Szosą wracamy w kierunku Keflaviku. Cały teren to równa, pokryta głazami i tundrową roślinnością, zupełnie otwarta przestrzeń. Zero drzew czy krzewów. Tylko trawa, mchy i porosty.
Teraz na szczęście wiatr jest w plecy, więc idzie się całkiem dobrze. Gdy docieramy do naszego hotelu, okazuje się, że przeszliśmy już ok. 14 km. Musimy jeszcze iść po jakieś zakupy, ale korzystając z zupełnego rozpogodzenia schodzimy do Keflaviku, nad samo morze. Jest tu mały port, piękna promenada i zupełny spokój. Nie ma praktycznie nikogo. Są mewy, lekki szum spokojnego morza i wreszcie błękit nieba. Dłuższą chwilę napawamy się widokami.
Pora wreszcie wracać do hotelu. Z niecierpliwością czekamy na wieczór. Jeśli pogoda się utrzyma, to jest szansa na zobaczenie zorzy. Niestety po zachodzie słońca pojawia się coraz więcej cirrusów. Jest już niemal zupełnie ciemno, gdy na niebie pojawia się jakaś dziwna jasna smuga, która dość szybko się poszerza. Łapiemy aparaty i podekscytowani robimy zdjęcia. Przychodzi jednak rozczarowanie - to nie żadna zorza, tylko szybko rozbudowujący się cirrus. Dziś jest niewielka aktywność słońca, szanse na widowiskową zorzę są niewielkie. Wkrótce i tak nadciągają chmury. Trochę źli idziemy spać.
Wstajemy z samego rana. Pogoda bardzo ładna, świeci słońce, zapowiada się piękny dzień. Dochodzimy pod terminal na lotnisku, kupujemy bilety na FlyBus, wsiadamy i po chwili oczekiwania ruszamy do Reykiaviku. Widzimy start pary myśliwców z lotniska. Kiedyś stacjonowali tu Amerykanie na samolotach F-15. A kto teraz? Teraz chyba różne państwa NATO mają tu zmiany bojowe i trzymają po kilka maszyn. Oddalają się jednak tak szybko, że nie umiem już rozpoznać co to za samoloty. Droga do Reykjaviku mija szybko i spokojnie. Ruch jest niewielki, dojeżdżamy do niewielkiego dworca autobusowego w pobliżu centrum miasta. Reykjawik jest mały, więc centrum też jest małe. Idziemy pod górę w stronę widocznej wieży kościoła Hallgrímskirkja, który jest symbolem miasta. Wieża przypomina islandzkie kolumny bazaltu i dobrze oddaje specyfikę tego kraju.
Potem jedną z uliczek ruszmy gdzieś w stronę centrum starej części miasta. Jest tu dużo sklepów z pamiątkami, jakieś kawiarnie itp. Ludzi niewiele, przez co miasteczko jest bardzo urocze. Taki Sopot, tylko bardziej zadbany i z małą ilością ludzi. Schodzimy na niewielki główny plac, potem idziemy w stronę morza, gdzie stoi wielki, obłożony zielonym szkłem budynek. To Harpa - największa islandzka sala koncertowa i centrum konferencyjne. Potem idziemy długą promenadą widokową wzdłuż wybrzeża. Jest chłodno, powietrze jest bardzo przejrzyste. Po drugiej stronie widać ośnieżony masyw Esja, a dalej kolejne białe szczyty.
Okazuje się, że widać też miasto Akranes, a za nim kolejne góry coraz dalej i dalej. Widać nawet góry odległe o ponad 100 km, jak wystają niemal z morza.
Mijamy budynek polskiej ambasady, potem znów skręcamy w stronę starego miasta. Wracamy pod kościół, fotografujemy go jeszcze raz, w lepszym świetle. Potem idziemy na dworzec autobusowy, gdzie po dłuższej chwili oczekiwania wsiadamy do autokaru do Keflaviku. Przyznam, że oczy mi się odzwyczaiły od słońca i wręcz mnie bolą, a o okularach słonecznych zapomniałem. Autokar jedzie przez Hafnarfjordur, nieco inną trasą niż rano. Po prostu zbiera ludzi jadących na lotnisko z kilku miejsc. Potem racząc oczy pięknymi widokami gór na półwyspie Reykjanes wracamy do Keflaviku. Pół godziny spaceru z lotniska do hotelu, a potem nerwowe przeglądanie prognoz pogody, prognoz zorzowych i oczekiwanie na wieczór. Pogoda ma się popsuć, ale dopiero około północy. Natomiast prognoza zorzowa jest doskonała, współczynnik KP wynosi 6, co oznacza burzę magnetyczną drugiego stopnia. Jeśli pogoda się utrzyma to jest wielka szansa na ujrzenie zorzy. Wreszcie nie wytrzymujemy i mimo, że jest jeszcze dość jasno rozstawiamy sprzęt fotograficzny. Przejrzystość doskonała, stąd też widać góry po drugiej strony zatoki Faxa, odległe o dobre 100 km. Nawet lepiej je widać niż w dzień. Od południa widać nadchodzący powoli wał chmur. Liczymy jednak, że będzie nachodził powoli i da nam czas co najmniej do północy. Niech się wreszcie ściemni... niestety na tej szerokości geograficznej zmrok zapada wyjątkowo powoli. Na dość jasnym jeszcze niebie, przykrytym tylko pasmami cirrusów, pokazują się nagle, i to po południowej stronie jakieś nieśmiałe błyski. A potem w ciągu kilku sekund wielka, ruchoma, zataczająca kręgi po niebie kurtyna.
Zielono-niebieskie pionowe świetlne słupy oddzielone dość ostro dolną krawędzią. Nie przeszkadzają w niczym światła pobliskiego wielkiego lotniska ani niezbyt odległego 10-tysięcznego Keflaviku. Pasma zorzy ciągną się od horyzontu do horyzontu. Spektakl niesamowity. Krzyczymy z radości. Robimy mnóstwo zdjęć. Zorza przesuwa się na północ, by nagle znów zakwitnąć na całym niebie. Falującej kurtynie nie przeszkadzają nawet nasuwające się od południa chmury, całe niebo jest zielone i miejscami czerwone. Zieleń zjawiska jest tak intensywna, że znakomicie widoczna gołym okiem, mimo niezbyt ciemnego miejsca. Mijają dobre dwie godziny, chmury w końcu nachodzą całkowicie, ale podejrzewam że zorza nadal trwa. Dopiero ok. 1 w nocy, w kolejnej luce w chmurach nie widać już poświaty, która przesunęła się nad kontynent amerykański. Niesamowite. Udało nam się zobaczyć to zjawisko na żywo, długotrwałe, ostre i intensywne... dosłownie rzutem na taśmę. Pojutrze odlatujemy, a luka pogodowa zgrała się z wysoką aktywnością słoneczną. Cieszymy się jak dzieci.
https://www.youtube.com/watch?v=DkGzXD4jpOk - link do timelapse + nieco zdjęć z zorzy. Niestety, byłem tak nakręcony samą zorzą, że nie skupiałem się aby zrobić jakiś wybitny timelapse, a jedynie dużo zdjęć. Stąd niezbyt dobra jakość samego filmu, brak idealnie ufiksowanego aparatu.
27 marca rano chmury szczelnie przykrywają niebo. Nie są to jednak chmury deszczowe, ale takie dość wysokie stratusy. Piotr postanawia zrobić sobie luźniejszy dzień, ja jednak nie mogę wysiedzieć. Ruszam piechotą jeszcze raz w kierunku opuszczonej amerykańskiej bazy radarowej Rockville Air Station. Była to jedna ze stacji tzw. DEW Line (Distant Early Warning Line), czyli lini radarów wczesnego ostrzegania, rozstawionych od Alaski poprzez północną Kanadę, Grenlandię po Islandię. Miała ona ostrzegać przed atakującymi od strony bieguna północnego radzieckimi bombowcami. Służba w tych placówkach była bardzo ciężka, bo przypominały one bazę Rebeliantów na planecie Hoth. Ta na Islandii to niemal kurort w porównaniu z tymi na Ziemi Baffina czy na Granlandii. Wtedy nie doszliśmy do niej, no ale przecież musi tam być! 6,5 km marszu, pogoda niezła, jest mały wiatr, przejrzystość nadal doskonała. Skręcam z głównej szosy w boczna drogę, docieram w końcu... tak, baza tu kiedyś niewątpliwie była, ale dziś pozostały tylko asfaltowe uliczki, prostokątne betonowe place gdzie stały budynki, miejsca parkingowe i dwa wzgórki gdzie były umiejscowione radary. Wszystko zostało rozebrane.
Wracam w stronę hotelu. Nad głową z hukiem silników przelatują cztery Eurofightery i kierują się na lotnisko. Czyli jednak nie Amerykanie pełnią tu teraz dozór. Wracam do hotelu, chwila odpoczynku i ruszam tym razem na południe, w stronę przyległego do lotniska byłego amerykańskiego miasteczka wojskowego, gdzie mieszkał personel bazy NATO w Keflaviku. Teraz to zwykłe osiedle mieszkaniowe, Ásbrú, ale nadal otoczone siatką, tylko wejście jest bezproblemowe. Całość wygląda... tak właśnie jak amerykańskie miasteczko wojskowe. Koszarowce, domy dla rodzin żołnierzy, szpital, szkoła podstawowa, basen, nawet nazwy ulic są amerykańskie. To duży teren i choć teraz zamieszkały przez Islandczyków, to jednak nadal zachował ducha bazy wojskowej.
Od południa nadchodzi front niosący opady. Do hotelu wracam przez Keflavik. Miasto jest zadbane i urocze, choć jak dla mnie również przypomina niewielkie amerykańskie miasteczko. Ufff... dziś przeszedłem łącznie 25 km, przynajmniej się dotleniłem i coś zobaczyłem. Recepcjonistka opowiada nam, że w Keflaviku jest ZOO, w którym są tak egzotyczne zwierzęta jak krowy, świnie i kozy :) Chcielibyśmy zobaczyć maskonury, niestety jest jeszcze zbyt wczesna pora roku by je widzieć na wolności, a w miejscowym ZOO ich przecież nie będzie. U nas w ZOO też nikt nie trzyma gołębi, a maskonury są na Islandii właśnie tak pospolite. W przeciwieństwie do krów :)
28 marca wieczorem lecimy do Polski. Pokój mamy do godziny 12, więc postanawiamy przesiedzieć do tej godziny w hotelu, a potem iść na jakiś spacer po okolicy. O 12 zwalniamy pokój, korzystając z uprzejmości pracowników hotelu zostawiamy walizkę i tylko z plecakami wyruszamy do Keflaviku. Idziemy do portu. Nasze zdumienie budzi skala odpływu. W marinie poziom wody opadł o minimum 3 metry! Poziome uprzednio trapy teraz są nachylone stromo w dół. Wszędzie odsłaniają się morskie rośliny na głazach falochronów. Po drugiej stronie mariny jest jakieś tajemnicze pomieszczenie. Okazuje się że to skalna chata... Gigantki. To wielki potwór, coś na kształt Shreka. Wchodzimy do chaty. Jest tu ogromne łóżko, wieka drewniana toaleta i oczywiście sama Gigantka, która śpi w zakratowanym pomieszczeniu. Do tego potwornie chrapie. Idziemy dalej ścieżką prowadząca po skalistych klifach. Widać doskonale góry wznoszące się po drugiej stronie zatoki Faxa, nad Rejkiavikiem. Wieje, ale nie jest jakoś szczególnie zimno. Po mniej więcej dwóch godzinach spaceru wracamy, jemy coś jeszcze w hotelu i ruszamy na lotnisko. Nasz samolot jest ostatni w dniu dzisiejszym, co oznacza kilka godzin oczekiwania.
Na lotnisku dziki tłum ludzi, okazuje się że popularna islandzka linia WOW, latająca do Europy i Ameryki ma jakieś problemy i jej wszystkie samoloty są opóźnione. Wreszcie pada hasło do odprawy, tłum wita to owacjami i rzuca się do odprawy. To minimum 6 samolotów, czyli ponad 1000 osób. Do tego dochodzi zamieszanie z jakimś samolotem z Grenlandii, który nie został prawidłowo odprawiony i teraz wszystkich jego pasażerów (swoją drogą ilu ludzi mogło przylecieć z Nuuk?) ochrona drobiazgowo rewiduje. Jakiś starszy człowiek traci przytomność, rozlegają się paniczne okrzyki, służba lotniskowa reanimuje go, podpinają defibrylator. Wygląda to niezwykle poważnie, a moje doświadczenie mówi, że prawdopodobnie jest to rozległy zawał i wysiłki na nic się nie zdadzą. Robi mi się przykro, to nic przyjemnego widzieć czyjąś śmierć. Przyjeżdża karetka. Nagle... starszy pan odzyskuje przytomność. Niesamowite! Nie dość że serce zaczęło pracować, to człowiek ten odzyskał przytomność. To niemal cud! Lotnisko w końcu pustoszeje, przychodzi czas naszej odprawy, potem oczekiwania na sam lot. Niespodziewanie moje spojrzenie krzyżuje się z... niewidzianym od lat kolegą ze studiów. Świat jest jednak mały. Okazuje się że też był na Islandii kilka dni turystycznie. Wreszcie wsiadamy do samolotu i po niespełna 4 godzinach lotu jesteśmy w Warszawie. Uff... ten dzień dał mi w kość.
Podsumowując. Wyjazd okazał się bardzo udany. Główny cel, jakim było upolowanie zorzy polarnej udało się zrealizować nadspodziewanie dobrze, choć traciliśmy już nadzieję. Zwiedziliśmy wiele niezwykłych miejsc, poznaliśmy sympatycznych ludzi. Islandia jest piękna i niesamowita, choć drugi raz przyjadę tu latem, przy lepszej pogodzie. Koszt wyjazdu wyniósł około 3300 zł na osobę w tym ~600 zł przelot, ~750 zł samochód i paliwo, ~200 zł wycieczka do Reykiaviku autokarem, ~1200 zł hotel, ~400 zł jedzenie, ~150 zł jakieś pamiątki. Jak na 8 dni w tak drogim kraju, to nie jest tak źle, szczególnie biorąc pod uwagę, że mieliśmy do dyspozycji samochód.