wtorek, 18 czerwca 2013

Objazdowo po Wielkopolsce i Pomorzu

Kilka ostatnich dni spędziliśmy na objazdowej wycieczce po północno zachodnich rejonach Polski. Dużo zawsze jeździliśmy w góry, dobrze znamy tez Mazury. Nad morzem bywamy rzadko, a wiele miejsc które zamierzaliśmy odwiedzić nie widzieliśmy nigdy dotąd.

Jazda latem samochodem bez klimatyzacji z trzylatką z tyłu wymaga dość częstych przerw i zapewnienia Flo rozrywki. Ona i tak jest wyjątkowo spokojnym dzieckiem i bardzo dobrze znosi podróże, ale jednak po prostu jest to wskazane. W planach na dzień pierwszy była osada w Biskupinie i pobliski park dinozaurów Zaurolandia. Flo jest zafascynowana dinozaurami, ogląda wiele filmów dla dzieci na ten temat i zna wszystkie nazwy poszczególnych gadów. Aż mnie zaskakuje rozległością swojej wiedzy. A Biskupin jest atrakcyjny dla nas wszystkich, nigdy tam nie byliśmy, a to przecież kawał historii.

Jedziemy najpierw autostradą A2 do Poznania, gdzie skręcamy w stronę Gniezna. Mijamy miasto, podziwiając wielką gotycką katedrę. Kilka kilometrów dalej docieramy do Biskupina, gdzie na dużym parkingu zostawiamy samochód i kupujemy bilety wstępu. Jest to duża atrakcja turystyczna, pełno tu autokarów ze szkolną młodzieżą. Idziemy najpierw do ekspozycji poza samą osadą. Są tu dawne chaty, sprzęty, a nawet studenci etnografii lub archeologii, przebrani w stroje "z epoki". Pamiętajmy że Biskupin to osada z 8 wieku przed nasza erą, a więc o wiele starsza niż państwo Polskie. Stroje studentów sa więc bardzo prymitywne, oddając ducha kultury łużyckiej. Trzeba przyznać że ma się wrażenia jakby przeniosło się w czasie. Chłopak w skórach i jakiś płóciennych elementach gra rolę rybaka i szyje coś ze skór za pomocą igły z rybiej ości. Przy tym opowiada bardzo ciekawe rzeczy. To naprawdę fajna lekcja historii. Potem idziemy do samej osady, położonej na wyspie na jeziorze. Składała się ona z ponad 100 domów, otoczonych ziemnym wałem i palisadą. Do samej osady można było dostać się groblą. Chaty rybaków są długie, mieszczące po kilka rodzin. Zrekonstruowana jest tylko część osady, reszta jest pusta. Nad samym jeziorem widać też resztki oryginalnej palisady. Ma kilka tysięcy lat i nadal jest! Prowadzone są tu nadal prace archeologiczne, więc część terenu jest niedostępna dla zwiedzających. Powoli wracamy do samochodu, ale wrażenie jakie wywołała osada jest naprawdę wielkie.





Jedziemy kilka kilometrów dalej i zostawiamy samochód przy wielkim parku dinozaurów. Flo jest w swoim żywiole i z zapałem opowiada nam o kolejnych napotkanych potworach. Trzeba uczciwie przyznać że wykonane są perfekcyjnie! Jest ich poza tym wielka ilość, bo idziemy edukacyjną ścieżką już z godzinę, a końca nie widać. Dla nieco starszych dzieci jest tu również park linowy, którego trasy o różnym stopniu trudności prowadza nad głowami dinozaurów. Największe wrażenie robią naturalnej wielkości tyranozaury, brachiozaury czy diplodoki. Niesamowite, że te zwierzęta były aż tak wielkie! Przy każdym z nich jest tabliczka informacyjna z opisem gatunku. W końcu wracamy do samochodu, ale o parku możemy wypowiedzieć się tylko w superlatywach.




Jedziemy dalej, przez Chodzież i Piłę do sporego motelu kilka kilometrów za tym ostatnim miastem. Wcześniej zaklepałem tu nocleg dla pewności, ale okazuje się że niepotrzebnie, bo motel jest praktycznie pusty. Wieczór spędzamy nad urokliwym rozlewiskiem Gwdy.


Kolejnego dnia w planach jest zwiedzenie kilku dość tajemniczych pozostałości po Armii Radzieckiej. Ruszamy na północ, w Jastrowiu odbijając na zupełnie lokalne drogi prowadzące w stronę Bornego Sulinowa. To miasto przez wiele lat nie było zaznaczone na żadnych mapach, bo stacjonował tu wielki radziecki garnizon. Pojawiło się nagle w latach 90-tych i choć region jest dość biedny, to miasto ze względu na swoja specyfikę przyciąga fanów militariów i przyrody. Są tu organizowane militarne zloty, a okolica jest przepiękna i spokojna. Naszym pierwszym celem jest miejscowość Brzeźnica-Kolonia. W okolicach tej maleńkiej wioski, głęboko w lesie jest była baza wojskowa, gdzie składowano ładunki jądrowe. Całość była ściśle tajna i bardzo solidnie zabezpieczona. Co prawda czasy te minęły, ale bez wyszukania wcześniej w internecie wskazówek dojazdu, odnalezienie jej byłoby bardzo kłopotliwe. Trzeba wjechać w zupełnie leśną drogę, o dziwo... zbudowaną z betonowych ażurowych płyt. Z góry wygląda to pewnie jak typowa leśna przecinka jakich wiele, ale przejechać po tym mogą nawet czołgi. Kawałek dalej wielki wybetonowany plac. W środku lasu. Od razu można domyśleć się że nie bez przyczyny. Efekt tajemniczości nieco psuje współczesna tablica informująca o ukrytych w lesie bunkrach. Zagłębiamy się drogą w las. Są tu duże wzgórza, ale u jego stóp widać resztki zasieków, resztki wartowni i stanowisk karabinów maszynowych. Głębiej są dwa pagórki, które są tym czego szukamy - podziemnymi betonowymi bunkrami. Wejścia do nich oryginalnie chroniły potężne stalowe drzwi, ale teraz już ich nie ma. To dla zbieraczy złomu musiała być niezła gratka. Takie wrota to wiele ton doskonałej stali. Dwa bunkry, wrota podwójne z każdej strony. Trochę tego było. Do jednego z bunkrów wejść się nie da, wejścia są zasypane i zawalone betonowymi płytami. Jednak drugi bunkier wpuszcza nas do środka, choć trzeba się przeciskać. Kto i po co zawalił te wejścia? Pewnie wojsko, by ciekawscy sobie tam krzywdy nie zrobili. W środku bunkra trzeba włączyć latarki. Są to wielkie, dwupiętrowe pomieszczenia z szeregiem komór bocznych. Na suficie resztki szyn i suwnicy, którą przenoszono ładunki jądrowe. Na dół zejść się nie da, brakuje drabinki. Jest co prawda jakaś lina, ale lepiej nie ryzykować. Całość oglądana w świetle latarek robi wrażenie, ale dopiero zdjęcie z fleszem ukazuje jak to naprawdę wygląda. Betonowe ściany muszą mieć kilka metrów grubości. Skład był tak zbudowany, by wytrzymać atak nuklearny. Wiem ze w Polsce były jeszcze dwa podobne - W Templewie w Lubuskiem i w Podborsku pod Koszalinem, całkiem niedaleko stąd. Ten ostatni jest ponoć doskonale zachowany, bo jest na terenie zakładu karnego i służy jako magazyn.



Wychodzimy na zewnątrz i odnajdujemy jeszcze jeden arcyciekawy obiekt. To potężny rurowy podziemny schron ze zbrojonego, dodatkowo użebrowanego betonu. Nad rurą - warstwa ziemi na której rośnie sobie las. To schron na jakiś wielki pojazd, może mobilną wyrzutnię rakiet balistycznych. Tez miał potężne stalowe wrota i też nic poza betonem nie zostało. Sam schron robi jednak ogromne wrażenie.


Pora wracać do samochodu i jechać dalej. A nie jedziemy daleko, zaledwie kilka kilometrów. To jedno z polskich "miast duchów", Kłomino. W czasie wojny był tu obóz jeniecki dla oficerów, mój dziadek trafił tu po wrześniu 1939 i dotrwał końca wojny. Potem teren przejęła Armia Radziecka i zbudowano tu miasto dla żołnierzy i oficerów. Taki typowy zielony garnizon, którego próżno szukać na jakichkolwiek mapach, a mieszkało tu kilka tysięcy ludzi. Teraz część bloków jest już zburzona, a te co pozostały są w kompletnej ruinie. Chce jednak zobaczyć to na własne oczy. Kombinujemy jakoś i mimo ze nie ma żadnych oznaczeń - w końcu trafiamy na bloki stojące na rozległej leśnej polanie. Okazuje się że w okolicy ktoś jednak mieszka, są tu skrzynki pocztowe w ilości 5 sztuk.

Ruszamy zwiedzić cały teren. Część bloków nadal stoi, więc wchodzimy do nich, a nawet na ich ostatnie piętra. Wszystko co dało się ukraść zostało ukradzione, nawet instalacje elektryczne zostały wyrwane ze ścian. Trochę to przygnębiające, ale spodziewaliśmy się że taki obrazek zastaniemy.






Po obejrzeniu Kłomina ruszamy dalej do Bornego Sulinowa. Mijamy Nadarzyce, gdzie obecnie znajduje się jednostka wojskowa i poligon lotniczy. Docieramy wreszcie do Bornego. Mimo że jest to już normalne miasteczko, to nie straciło swego radziecko-wojskowego charakteru. Wszędzie koszary, łącznie z tymi poniemieckimi. Betonowe drogi i bocznica kolejowa. Nawet stoi jakiś transporter opancerzony którym można się przejechać :)

Kawałek dalej tabliczki informują że w lesie są bunkry z umocnień Wału Pomorskiego. Nie mamy już jednak czasu ich zwiedzać i jedziemy dalej. Czaplinek, Złocieniec, Drawsko, w końcu docieramy do Kamienia Pomorskiego. Miasteczko jest malownicze, a dojście nad Zalew Kamieński bardzo ładne.


Ciężko jednak znaleźć tu nocleg w rozsądnej cenie. Co robić? Sprawdzamy okoliczne hotele, w końcu dzwonimy do Nowogardu. Tam jest coś za całkiem rozsądne pieniądze. Jedziemy jeszcze kawałek. Pokój okazuje się wypasionym apartamentem za naprawdę śmieszną kwotę, czym jesteśmy zaskoczeni. Miasteczko jest dość ładne, jest tu jezioro i miejska plaża. Idziemy na mały spacer i kładziemy się spać.


Rano znów ruszamy z stronę morza, tym razem na wyspę Wolin. W miejscowości o tej samej nazwie jest duży prastary słowiański gród, ale nie mamy już czasu by iść go zwiedzić, robimy tylko kilka zdjęć z daleka. Jedziemy w stronę Świnoujścia, a potem odbijamy w lewo, na drogę brukowaną kocimi łbami. Jedziemy do Wapnicy, gdzie jest lokalna atrakcja przyrodnicza - Jezioro Turkusowe. Jest naprawdę piękne! Woda ma niesamowity kolor.


Kawałek za Wapnicą na stromym klifie jest pozostałość niemieckiej instalacji rakietowej systemu V-3. Było to coś w rodzaju wielkiego nieruchomego działa, ale zachowały się tylko jego betonowe podpory. Jest tu też małe muzeum V-3, gdzie są same rakiety i nieco broni z czasów wojny.
 

Potem jedziemy na mały relaks, czyli plażę w Międzyzdrojach. Parkujemy gdzieś w odległej uliczce i idziemy nad morze. Nie lubię morza, tym bardziej Bałtyku, gdzie zawsze są przeraźliwe tłumy. teraz jest nie lepiej, choć gdy odchodzimy spory kawałek, to na plaży robi się całkiem pusto, Na wyspie Wolin są wspaniałe klify i to niewątpliwie jest atrakcją tej plaży.


Ruszamy dalej drogą wzdłuż wybrzeża w stronę Kołobrzegu. Jedzie się fatalnie. Duży ruch, korki w miejscowościach turystycznych, a sama droga jest z betonowych płyt. Jedyny lepszy fragment to drogowy odcinek lotniskowy Łukęcin w okolicy Pobierowa. Fragment drogi przystosowany do obsługi samolotów. Po raz kolejny przekonuję się że polskie morze jest odległe od moich kierunków wakacyjnych. Zatrzymujemy się w Trzęsaczu. Miejscowość jest malutka i jest tu dość spokojnie. Na klifie nad plażą stoi słynny kościół, a właściwie jedna z jego ścian. Na skutek ruchu wydm kościół wybudowany kiedyś dość daleko od morza przesuwał się coraz bardziej i uległ zniszczeniu, została jedna ściana, która też wkrótce się zawali, mimo wzmocnień. Jest tu też coś w rodzaju pomostu widokowego.


Ruszamy dalej. Krajobraz zmienia się, jest płasko i niezbyt atrakcyjnie. Docieramy w końcu do Kołobrzegu. Idziemy na dłuższy spacer, przechodzimy przez nowe osiedla i docieramy do portu. Stoją tu jakieś małe okręty wojenne i masa kutrów. Idziemy jeszcze obok latarni morskiej i wzdłuż falochronów. Spacer trwa dobre dwie godziny, pora powoli wracać do samochodu pojechać kawałek dalej.


Jest tu byłe lotnisko wojskowe, obecnie używane jako aeroklubowe. Baza w Bagiczu również należała do Armii Radzieckiej. Pamiętam z dzieciństwa, ze jak jezdziło się nad morze, to niemal non stop nad głową latały myśliwce MiG 21 i 23. Wspominam to z pewną nostalgią. Na lotnisko teraz można wjechać samochodem. Część schronohangarów jest zupełnie opuszczona i wchodzimy do kilku z nich. Oprócz śmieci nie ma jednak tu nic ciekawego.


Chwile odpoczywamy i postanawiamy szukać jakiegoś noclegu. Nauczeni wczorajszym doświadczeniem nawet nie próbujemy szukac noclegu nad morzem. Jedziemy w stronę Karlina, gdzie pod samym miasteczkiem znajdujemy wspaniałe gospodarstwo agroturystyczne. Miły właściciel udostępnia nam cały dom przygotowany specjalnie dla gości. Jest naprawdę super, a klimatu dodają stare budynki, pamiętające czasy niemieckie. Jest tu też kucyk - Gwiazdka - na którym Flo odbywa małą przejażdżkę i jest nim zachwycona. Jedynym elementem psującym sielankę są pobliskie elektrownie wiatrowe, których szum wyraźnie słychać.


Rano pakujemy się dość wcześnie. Jedziemy do Warszawy, ale mamy zaplanowane jeszcze kilka ciekawostek po drodze. Najpierw niezbyt odległe Podborsko, gdzie jest ten doskonale zachowany skład ładunków jądrowych. Gdy docieramy betonową drogą w głąb lasu okazuje się to czego się spodziewaliśmy. Skład jest, ale teren jest ogrodzony i pilnowany. To zakład karny. Skład można zwiedzać, ale trzeba mieć zgodę komendanta i od ręki nie da się jej załatwić, choć ogólnie da się. Trudno, innym razem.

Kawałek dalej w miejscowości Tychowo, blisko cmentarza jest największy w Polsce głaz narzutowy - Trygław. Ma ponad 50 metrów obwodu! A nad ziemię wystaje ledwie kawałek, cała reszta jest pod powierzchnią. Trzeba przyznać - solidny kawał skały! Niewątpliwie spora atrakcja.


Jedziemy dalej, kierując się już na południowy wschód. kawałek za Białym Borem jest jeszcze jedna militarna pozostałość, czyli drogowy odcinek lotniskowy Brzezie. Droga nagle robi się szeroka na kilkadziesiąt metrów, jest idealnie prosta, po bokach nie ma drzew, a na końcach tego pasa startowego są duże betonowe place do obsługi samolotów. Jest tu też mini-zoo, gdzie musimy się udać, by Flo tez miała jakieś atrakcje. Jeszcze kilka kilometrów i docieramy do Człuchowa. Tu postój i zwiedzanie krzyżackiego zamku, który jest naprawdę ciekawy. Ma wielką basztę i potężne ceglane mury. Całość jest otoczona fajnym zielonym terenem.


Potem już długa jazda do domu - Chojnice, Tuchola, Świecie, Toruń i wreszcie Warszawa. Mamy już dość, bo ruch jest naprawdę spory. Jednak nasz kilkudniowy wypad okazał się bardzo ciekawy, obfitujący w piękne i tajemnicze miejsca. No i pogoda dopisała! Poznaliśmy kawał własnego kraju. nasza córcia też świetnie to zniosła, więc można podejmować ambitniejsze trasy.

Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.