sobota, 6 października 2018

22. Bieg o Nóż Komandosa w Lublińcu, Jasna Góra i KWB Bełchatów

Dziś rano ruszam o 6:30 na południe Polski, na Śląsk. Startuję już kolejny raz w jednym z najstarszych biegów przełajowych - Biegu o Nóż Komandosa. To jego 22 edycja. Są to jednocześnie Mistrzostwa Polski Służb Mundurowych w crossie. Bieg organizuje klub WKB "Meta" wraz z Jednostką Wojskową Komandosów z Lublińca. Z roku na rok zwiększa się liczba uczestników, teraz zarejestrowanych jest prawie 800 zawodników i zawodniczek!

Bieg, podobnie jak inne organizowane w Lublińcu, zyskał już opinię "kultowego". Jak dla mnie jest on mimo wszystko najlżejszy i najmniej wymagający. Dla mężczyzn to raptem 10 km, a dla kobiet 5 km biegu w zróżnicowanym leśnym terenie. Największą trudnością jest wielokrotne wbieganie na wysoką piaszczystą wydmę, co potrafi wykończyć każdego, niezależnie od kondycji. Całość trasy trzeba pokonać w mundurze polowym i wysokim na minimum 20 cm obuwiu wojskowym. Nie ma to wiele wspólnego z rekreacyjnym bieganiem w superlekkim obuwiu i termoaktywnych ubraniach, ale to w końcu bieg wojskowy. Porównując bieg z innymi - Setką Komandosa (105 km, w tym 20 km z 10 kg plecakiem i minimum 42 km z pełnym umundurowaniu), Maratonem Komandosa (42 km w pełnym umundurowaniu i 10 kg plecakiem), Biegiem Katorżnika (10-13 km przez bagna, jeziora, rowy z błotem, trzcinowiska i inne tego typu naturalne przeszkody) - Bieg o Nóż wygląda niemal jak przebieżka, choć oczywiście taką nie jest :)

Trasa mija mi szybko i całkowicie bezboleśnie. Ruch jest minimalny i już około 10 jestem na miejscu. Odbieram pakiet startowy. Jak zwykle bardzo fajny, zawiera świetną koszulkę, jakieś jedzenie, picie, doskonałego buffa i kultowy wręcz cukierek - "Krówkę Komandosa". I to wszystko za 50 zł... a jeszcze w cenie jest normalny obiad po biegu. Nie chcę tego nawet porównywać z takim Maratonem Warszawskim, gdzie za 3x takie pieniądze dostajemy szmacianą koszulkę i masę reklamowej makulatury nadającej się tylko do wyrzucenia.

Schodzę nad jezioro Posmyk. Jeszcze jest pusto, jeszcze niemal nikogo nie ma. Fajnie, ciepło, może nawet za ciepło na bieg w takim stroju. Ale przyjemnie nacieszyć się piękną jesienią. Nie tak dawno biegłem tu Bieg Katorżnika. Teraz mam komfort, że do mety dotrę jedynie zmęczony, ale względnie czysty ;)



Powoli zbliża się godzina startu, na wielkiej polanie gromadzi się coraz więcej ludzi w mundurach. Są tu właściwie wszystkie służby. Wojska lądowe, marynarka, lotnicy, wojska specjalne, policjanci, służba więzienna, strażnicy miejscy i jeszcze wiele innych formacji. Kobiet nie jest zbyt wiele, ale trzeba podziwiać te które są. To mimo wszystko lekki bieg nie jest, a panie pokazują tu że wcale nie są słabsze od mężczyzn. Panie startują równolegle z panami, ale biegną inną trasą i pierwsze dobiegają do mety.


 Wreszcie komenda, wszyscy gotowi i... START!


Biegnie mi się dobrze, mimo że jestem 6 dni po maratonie i pierwszy raz od dłuższego czasu biegnę w wojskowych buciorach. Niestety chyba rekordowa ilość uczestników tego biegu sprawia, że na pierwszych dwóch kilometrach ciężko się przebijać do przodu, bo jest tak gęsto. Potem już trzymam tempo poniżej 5 minut na kilometr, jak na mnie dość szybkie. Znając trasę wiem doskonale, że trzeba maksymalnie dużo wycisnąć z płaskiego i leśno-asfaltowego odcinka przez pierwsze 7 km. Potem zaczną się bardzo ciężkie podbiegi i piach i tam już nie da rady biec szybko. A przed metą człowiek będzie też biegł już na końcówce energii i strat się nie nadrobi. Część zawodników zwalnia, grupa się rozciąga. Ludzie nie wytrzymują tempa, niektórzy nawet maszerują. Ja cały czas w granicach 4:50-5:15 min/km. To nie jest żadne ultra tempo, ale ciężkie buty i pełen mundur robią swoje i zbliżam się do maksymalnej prędkości jaką dam rade wytrzymać na dystansie 10 km. Tempo mam ciut szybsze niż rok temu, ale więcej też straciłem na początku. Mijają kolejne kilometry, wyprzedam sporo osób, wreszcie znów znajdujemy się w pobliżu startu i dobiegamy do pierwszej wydmy. I tu kończy się szybkość, a zaczyna walka z samym sobą. Ostre podejście (wbiec się właściwie nie da) i czuję że płuca nie są w stanie spłacić zaczerpniętego właśnie długu tlenowego, ale mimo to biegnę... w oczach robi się ciemno, ale jakoś łapię tempo na zbiegu. Po chwili - kolejny podbieg, tym razem w jeszcze większym piachu! Poprawka - podejście a nie podbieg. I znów ciemno w oczach i tętno chyba maksymalnej wartości. I od razu zbieg i... od razu najgorsze podejście na całej trasie. Uff! Piach niemal po kolana, stromo jak diabli, wszyscy idący przede mną łapią oddech jak ryby wyjęte z wody. Sięgam do kieszeni po telefon i robię jedyne zdjęcie z samej trasy.


I dalej niby płasko, to już ponad 8 km. I kolejny męczący długi podbieg. I długi zbieg. To strasznie rozbija rytm i zaburza oddech, szczególnie gdy człowiek jest już mocno zmęczony. Kolejny zbieg i asfalt! To już ośrodek, już niemal meta. Ale nie, jeszcze jeden stromy podbieg. Wiem że potem tylko zbieg nad jezioro więc zmuszam się do biegu choć płuca mówią żebym zwolnił. Wreszcie z góry, po starym betonowym pomoście i meta. Uff... niestety czas o ponad 4 minuty gorszy od mojego najlepszego wyniku tej trasy. 1 h 2 min. To co straciłem na początku w tłumie okazało się nie do odrobienia na samej trasie, mimo utrzymywania wyższego tempa niż w zeszłym roku. Trudno, przecież nie zawsze trzeba bić rekordy.

Medal, dyplom, coś do picia. Potem oczywiście pamiątkowe zdjęcie :)


Jeszcze wojskowa grochówka i pyszny chleb, a potem marsz do samochodu. Przebieram się i ruszam w drogę powrotną. Pogoda cudowna, aż chce się coś porobić. W Częstochowie decyduję się podjechać pod Jasną Górę. Byłem tam dobre 10 lat temu i to też czystym przypadkiem. A to jednak dobro kultury narodowej i warto zobaczyć. Zostawiam samochód dość daleko i podchodzę pod sam klasztor. O rany... ile ludzi. To oczywiście miejsce kultu i pielgrzymek, ale takich tłumów się nie spodziewałem. Przeciskam się na mury, chwilę wyobrażam sobie słynną obronę Częstochowy i Andrzeja Kmicica ;).


Potem jeszcze wchodzę do samego klasztoru. Jakaś msza... albo i nie msza, jakaś wielka ilość klaszczącej w ręce młodzieży. Nie wchodzę więc dalej, trzeba tu wrócić po prostu w spokojniejszy dzień.


Wracam do samochodu i ruszam w dalszą drogę. Mam jeszcze sporo czasu, droga względnie pusta i jadę szybko. Postanawiam podjechać do Kleszczowa, małego miasteczka zlokalizowanego przy największej w Europie kopalni odkrywkowej węgla brunatnego. Po kilkunastu kilometrach lokalnymi drogami docieram do... najbogatszej gminy w Polsce. Tak, tak, najbogatszej. Kopalnia i elektrownia w Bełchatowie płacą ogromne pieniądze za prowadzenie swojej działalności. A że Elektrownia Bełchatów generuje 1/5 całej energii elektrycznej produkowanej w Polsce i jest największą na świecie elektrownią opalaną węglem brunatnym, to ma ogromne przychody. W Kleszczowie są świetne drogi, znakomite ścieżki rowerowe, darmowy prąd i woda dla mieszkańców, znakomite ośrodki sportowe i inne wygody. Niemal każdy dom ma tu panele słoneczne, widać że elektrownia inwestuje w taka czystą alternatywę.


Jedyna niedogodność to leżący tuż obok jeden z większych trucicieli w Polsce (choć wydajne filtry znacznie redukują zanieczyszczenia) i księżycowy krajobraz odkrywki. Dziura w ziemi ma długość 20 km i ponad 200 m głębokości. W pokłady węgla wgryzają się gigantyczne koparki, a urobek taśmociągami trafia wprost do monstrualnej elektrowni i jest od razu spalany.






Zauważam że wschodnia część wyrobiska jest teraz zasypana i wygładzona. A niedawno jeszcze była otwarta. Stamtąd wybrano już cały węgiel i teraz miejsce to się powoli rekultywuje. Są plany by pozostałą część po skończeniu wydobycia zalać wodą i stworzyć największe i najgłębsze jezioro w Polsce i szereg ośrodków wypoczynkowych. Ciekawa koncepcja.

Wracam do samochodu i już bez zatrzymań wracam do domu. Dzień był pełen różnych aktywności i miło było się tak oderwać od monotonii w pracy.


Ogólnie polecam ludziom aktywnym start w tego typu imprezie biegowej. To coś zupełnie innego niż uliczne bieganie po mieście. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz