Wiosenny wypad do Wenecji, Padwy i Werony był planowany od kilku miesięcy.
  Inicjatorką całego przedsięwzięcia była Ewunia, która jest mistrzynią jeśli
  chodzi o planowanie tego typu wyjazdów. Znów zaplanowała wszystko od A do Z, z
  przelotami, przejazdami pociągami, noclegami i lokalnymi wycieczkami. O ile
  nie jestem zwolennikiem zwiedzania miast, tym bardziej takich mocno
  turystycznych, to jednak Wenecja jest na tyle wyjątkowa, że nie miałem
  obiekcji, a pomysł przyjąłem z entuzjazmem. We Włoszech byliśmy jesienią
  zeszłego roku, ale ledwie przekroczyliśmy granicę z Austrią w Alpach (czytaj
  tu). Niby byłem w tym kraju, ale niczego nie zobaczyłem. Tym razem zobaczę
  zdecydowanie więcej.
   
 
Lot irlandzkimi tanimi liniami mamy z Krakowa, muszę dotrzeć na lotnisko w
Balicach pociągami z Warszawy. Dojazd jest jednak doskonały, bo najpierw jadę
TLK, a potem przesiadam się w pociąg, którym docieram w 17 minut do terminala.
Jestem jeszcze sporo przed odlotem i czekam na Ewunię, która musi tu dojechać
samochodem. Czekam dobre pół godziny, ale w końcu jest. Witamy się, coś na
szybko zjadamy. Lecimy tylko z bagażami podręcznymi, odprawa idzie szybko i
sprawnie. Kupujemy w sklepie bezcłowym coś w płynie, by oczekiwanie minęło
szybciej i bardziej na wesoło. Jak się okazuje - połowa pasażerów robi podobnie
i nawet z tym za specjalnie się nie kryje. W końcu przejście przez gate i po
płycie lotniska do samolotu. O dziwo jest to maszyna w innym malowaniu, od lini
Buzz, z żółtą pszczołą w logo. Siedzimy w ostatnim rzędzie.
  Lot mija szybko. Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno i nic nie widać.
  Wysiadamy, szybko wychodzimy poza terminal lotniska w Treviso. Do stacji
  kolejowej mamy 3,5 km. A pociąg mamy za ponad godzinę. Można teoretycznie
  poczekać na jakiś autobus, ale można też po prostu iść piechotą, szybciej
  minie czas. O tej porze jest zupełnie pusto. Idzie się fajnie, jest znacznie
  cieplej niż w Polsce. Docieramy w końcu na stację, odnajdujemy numer pociągu i
  siadamy na peronie. Czekamy dłuższą chwilę, ale w końcu nadjeżdża. Do Wenecji
  jest jakieś 20 km i pociąg jedzie mniej więcej 20 minut, zatrzymując się tylko
  na dwóch stacjach w lądowej części miasta. Potem jedziemy groblą łączącą ląd z
  zabytkowym centrum Wenecji leżącym na wyspach. Tam jest dworzec Santa Lucia,
  gdzie wysiadamy. Jest już po godzinie 23. Teraz jeszcze jakiś kilometr marszu.
  Ale teraz już zaczynam czuć niesamowity klimat tego miejsca. Idziemy wzdłuż
  jednego z kanałów, wokół są stare domy, po kanale pływają nieliczne już o tej
  porze łodzie, a na nabrzeżu stoją stoliki licznych knajpek. Dochodzimy do
  bramy naszego hostelu. Jest bezobsługowy, po wykręceniu podanego kodu otwiera
  się skrzynka z kluczem do bramy, a potem jest kolejna, z kluczem do pokoju.
  Jesteśmy mocno zmęczeni dzisiejszym dniem, od razu kładziemy się spać,
  szczególnie że pobudkę planujemy wcześnie rano.
  Rano jakoś ciężko mi wstać. Ewa mnie pogania. Zwlekam się, ale ciężko mi się
  idzie na początku. Wenecja za dnia robi jeszcze większe wrażenie. Dochodzimy
  nad główny Grand Canal. Ruch tu panuje ogromny. Ciekawe jest to, że w Wenecji
  nie ma żadnego ruchu samochodowego, nie ma żadnych ulic. Są tylko wąskie
  chodniki i przejścia między domami. Cały ruch odbywa się pieszo i po wodzie.
  Labirynt kanałów i kanalików przyprawia o zawrót głowy. Na głównych kanałach
  kursują tramwaje wodne. Kupujemy bilet w automacie i chwilę czekamy. Tramwaj
  przypływa punktualnie. Z jego pokładu miasto prezentuje się bardzo ciekawie,
  robimy nieco zdjęć. Na wodzie jest sporo chłodniej niż na lądzie, w dodatku
  tramwaj płynie dość szybko, więc jest wiatr. Od razu robi mi się lepiej i
  odżywam. Wysiadamy przy pałacu Dożów i znów wędrujemy wąskimi uliczkami i
  licznymi mostkami nad kanałami. W końcu za namową Ewy zjadam kanapkę. W ciągu
  kilku minut energia "dojeżdża" i wreszcie odżywam w pełni. No tak, wczoraj nie
  było kolacji, a dziś śniadania. Brakowało mi po prostu kalorii. Humor poprawia
  mi się zdecydowanie. 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
O tej porze w mieście jest zaskakująco mało ludzi. Docieramy do kościoła,
który w filmie "Indiana Jones i ostatnia krucjata" zagrał bibliotekę. Ciekawa
sprawa zobaczyć miejsce znane dotąd tylko z filmu. Docieramy w ileś miejsc
wybranych przez Ewę, ciężko mi nawet śledzić trasę. Bez telefonu z nawigacją
satelitarną i mapą, bardzo łatwo byłoby się tu zgubić. Niektóre przejścia są
szerokie, ale nagle dochodzi się do kanału i dalej nie ma drogi. Okazuje się, że
20 m wcześniej należało skręcić w jakieś niezwykle wąskie przejście, które nawet
na przejście nie wygląda. A potem iść 200 m między wysokimi kamienicami, by
wyjść na inny, szeroki chodnik. Bez dokładnej mapy łatwo się pogubić. A w
nocy... nawet nie chce myśleć. W końcu dochodzimy na jeden z kilku zabytkowych
mostów nad Grand Canal. Tu już jest więcej turystów. Wracamy na plac Św. Marka i
na przystań. O 11 mamy wykupioną wycieczkę łodzią po całej lagunie Weneckiej.
Odnajdujemy przystań, chwilę czekamy. Wsiadamy na pokład i ruszamy. 
   
 
   
 
   
 
   
 
  Naszym pierwszym celem jest wyspa Murano. Płyniemy tam kilkanaście minut. Jest
  zbliżona wyglądem do centrum Wenecji, ale zabudowa jest niższa i skromniejsza.
  Tu są nadal działające manufaktury, w których produkuje się słynne szkło
  weneckie. Mamy kilkunastominutowy pokaz w wykonaniu współczesnych mistrzów. Z
  kawałka roztopionego szkła na naszych oczach robią piękny wazonik i figurkę
  konia. Dla nich zapewne najprostsza rzecz pod słońcem, dla nas szczyt
  zręczności. Potem mamy niemal godzinę na samodzielne zwiedzanie wyspy. Robimy
  nieco zdjęć, a potem siadam z Ewunią w kawiarence. Pora chwilę odpocząć. Kawa
  pobudza nas, bo już mieliśmy lekki "zjazd". Wracamy na przystań o umówionej
  godzinie. 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
Kolejnym celem jest wyspa Torcello. Jest dość odległa, płyniemy dłuższą
chwilę. To już zupełnie inny wygląd. Nie ma tu budynków takich jak w Wenecji. Na
tej wyspie były pierwsze historyczne osady na terenie laguny. Jest tu stary
kościół, jakieś starożytne kolumny... ale w sumie ta część wycieczki jest
najmniej ciekawa. Robimy spacer wokoło wyspy i wracam na przystań. 
Ostatnia jest niezbyt odległa wyspa Burano. Jest zabudowana gęsto, niemal
jak samo centrum Wenecji. Okazuje się niezwykle urokliwa. Kanałów jest tylko
kilka, domy nie są wysokie, ale za to są niezwykle kolorowe. Trochę przypominają
mi domy ze Skandynawii. Tu jesteśmy zachwyceni, godzina jaką mamy do dyspozycji
mija bardzo szybko. Wracamy na przystań. 
   
 
   
 
   
 
   
 
Powrót to dobra chwila na wypoczynek. Nogi już nieco bolą, od rana non
stop chodzimy. Pora w sumie zjeść coś. Gdy wysiadamy przy pałacu Dożów uderza
nas już ilość turystów. Zdecydowanie więcej niż rano, choć też ciężko mówić o
ogromnych tłumach. Teraz też jest lepsze światło do fotografii, zniknęła poranna
mgła. Szukamy jakiejś knajpki i dość szybko trafiamy do dobrze się prezentującej
pizzerii. Pizza jest naprawdę dobra, nawet bardzo dobra. Aczkolwiek nie powala
na kolana, to po prostu dobra pizza, ale i w Polsce takie nie raz jadałem. Jakoś
nie znajduję potwierdzenia tego co mówi wielu moich znajomych, że pizza robiona
we Włoszech jest nie do porównania z żadną inną. 
   
 
   
 
Po posiłku kierujemy się na zachód, w stronę naszego hostelu. Teraz chcemy
po prostu powłóczyć się po mieście, po mniej turystycznych miejscach, bo
większość zabytków wytypowanych przez Ewę już widzieliśmy. Czasu do zmroku mamy
jeszcze trochę, jesteśmy już trochę zmęczeni, więc z założenia będzie to
spokojny spacer. W świetle chylącego się ku zachodowi słońca miasto wygląda
inaczej, jest chyba bardziej wdzięczne do fotografii. Nawet ma to
odzwierciedlenie w cenie wynajmu gondoli. Normalnie płaci się za gondolę 90
euro, ale wieczorem 110 euro. Jest to odgórna cena, ustalona na całe miasto.
Gondolować dziś nie zamierzamy, robimy po prostu dużo zdjęć. Dochodzimy np. do
miejsca, gdzie jest rozwidlenie kanałów, na środku stoi dom, a z każdej strony
są malownicze mostki. Powoli robi się ciemno, a my idziemy do naszego pokoju.
Zaopatrujemy się jeszcze tylko w wino na wieczór. 
   
 
   
 
   
 
Po krótkim odpoczynku idziemy już pod zmroku na mostek nad kanałem. Chcemy
zrobić z niego kilka zdjęć oddających klimat miasta nocą. Teraz robi się już
pusto i zupełnie spokojnie. Po fotograficznej sesji wracamy do pokoju.
  Rano nie musimy wstawać tak wcześnie jak wczoraj. Dziś nie mamy żadnej
  wycieczki w planach, chcemy po prostu pochodzić po południowej części miasta,
  której wczoraj nie widzieliśmy, zobaczyć targ rybny, kupić jakieś pamiątki
  itp. No i najważniejsze - znaleźć gondolę w bardziej zacisznej części miasta i
  popływać nią. Po południu mamy pociąg do Padwy i to limituje nasz czas w
  Wenecji.
  Zaczynamy od dotarcia do niezbyty odległego żydowskiego getta. Jest bardzo
  niewielkie, widać Żydzi stanowili w czasach wojny małą część populacji miasta.
  Kręci się tu jednak sporo policji i karabinierów. Później idziemy nad Grand
  Canal. Dziś jest ładniejsza pogoda niż wczoraj, nie ma porannej mgły, słońce
  grzeje mocno już o godzinie 8. Jest jeszcze pusto, docieramy na targ rybny.
  Bardzo specyficzne miejsce - są tu stragany z rybami, ośmiornicami, kalmarami,
  krewetkami, małżami itp. Zapach jest intensywny, kupować nic nie zamierzamy,
  więc tylko robimy zdjęcia. Potem kierujemy się mostem nad kanałem do
  południowej części miasta. Wczoraj tam nie byliśmy, nie ma tam jakiś
  wyznaczonych przez Ewę obiektów do zobaczenia, więc tym razem ja obieram
  marszrutę. Nie ma tu właściwie turystów, jest bardzo spokojnie, choć już nie
  tak reprezentacyjnie. Jednak pora znaleźć jakąś gondolę, a tu właściwie ich
  nie widać. Co robić? 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
  Kombinujemy patrząc na mapę. Są tu takie drobne kanały i na takich nam
  zależało. Jest w okolicy jakiś kościół i kanał. Może tam? Dochodzimy na
  miejsce klucząc między budynkami. I bingo! Jest pojedyncza gondola. Jakby
  specjalnie dla nas. Dogadujemy się z gondolierem, siadamy i ruszamy. Przeżycie
  niesamowite. Z tej perspektywy miasto wygląda inaczej, o ile wcześniej my
  robiliśmy zdjęcia gondolom, to teraz sami jesteśmy celem fotografii turystów.
  Gondola jest bardzo długa, przy zakrętach pod kątem prostym ledwie mieści się
  w kanałach, dosłownie na centymetry. Potem wypływamy na chwilę na Grand Canal.
  I jakimiś innymi kanałami wracamy na miejsce startu. Świetna sprawa, choć nie
  należy to do najtańszych przyjemności. Ale być w Wenecji i nie popływać na
  gondoli? 
   
 
   
 
   
 
   
 
  
Idziemy teraz do południowej części miasta, na samo nabrzeże. Jest
  gorąco, kupujemy sobie coś do picia. Trafiamy nawet na jakieś minimum zieleni.
  W Wenecji właściwie nie ma drzew, jest całkowicie zabudowana. Tu jednak jest
  jakiś malutki skwer. Kierujemy się na północ, w stronę Grand Canal i dworca
  kolejowego. Tu jest fajne skrzyżowanie kanałów i mostki z każdej strony. W
  planach mamy znalezienie jakiejś knajpki i posiłek przed podróżą do Padwy.
  Znajdujemy całkiem fajne miejsce dość blisko dworca. Niby pełno ludzi wokoło,
  a w środku jest pusto, jesteśmy sami. Na pizzę czekamy jednak długo. Jest
  dobra, choć nieco gorsza niż na wczorajsza. Ewunia bierze lasagne, też całkiem
  ok. 
   
 
Po obiedzie idziemy na dworzec. Ludzi ogrom. Na nasz pociąg czekamy, mimo
że już powinien odjeżdżać, to w ogóle nie pojawia się na tablicy informacja, że
dojechał. Ale w końcu jest. Szybko wsiadamy i po chwili ruszamy. Z grobli
łączącej Wenecję ze stałym lądem przez okna pociągu zauważam widoczne na
horyzoncie ośnieżone szczyty Alp. To dobre 120 km stąd! 
   
 
Podróż trwa jakieś pół godziny, pociąg jedzie szybko i zatrzymuje się
zaledwie w kilku miejscach. Wysiadamy na dworcu w Padwie. Tu już nie jest tak
pięknie jak w Wenecji. Dużo betonu, sporo imigrantów. Jest spokojnie i
bezpiecznie, ale jednak zupełnie inaczej. To jednak takie zwykłe centrum miasta,
starsza część jest bardziej na południe, tam zresztą jest nasz hotel i tam się
kierujemy. Spacer to dobre 2 km, po drodze robimy jeszcze zdjęcia pomniku
upamiętniającego ofiary zamachu z 11 września 2001 roku. Hotel jest
samoobsługowy, ale tym razem muszę zadzwonić do właściciela, by podał kod do
drzwi wejściowych. Dalej już prosto, klucz jest w drzwiach pokoju. Wypakowujemy
większość rzeczy z plecaków, w którymi chodzimy od rana. Ufff... duża ulga dla
ramion. Bierzemy tylko wodę i aparaty. 
   
 
Zabytkowe centrum Padwy jest bardzo ładne. Zauważam, że obok jest słynny
uniwersytet. Został założony w 1222 roku i jest jednym z najstarszych
uniwersytetów w Europie. To właśnie w Padwie Kopernik studiował medycynę. Robimy
trochę zdjęć i ruszamy dalej. Zauważam, że tramwaje miejskie mają nietypową
konstrukcję, bo jeżdżą... po jednej szynie. Pierwszy raz widzę coś
takiego. 
Docieramy na miejski rynek. Jest tu dawna hala handlowa, wyglądająca jak
Sukiennice w rozmiarze XL. Są ciekawe katedry, malownicze bramy i ciekawe zaułki
i uliczki. Są nawet jakieś kanały, nieco przypominające te weneckie. Docieramy
na wielki plac, gdzie jest zielony skwer o owalnym kształcie, otoczony fosą. Tu
spotyka się mnóstwo ludzi. 
Wracam na północ, w kierunku dworca. Powoli zachodzi słońce, cały dzień
chodzenia daje się we znaki. Robimy jeszcze jakieś zdjęcia, na kolacje idziemy
do restauracji pod złotymi łukami, która niestety jest przy samym dworcu. Znów
trzeba cofać się do hotelu. Jesteśmy już mocno zmęczeni. Okna hotelu wychodzą na
ulicę i jest dość głośno, trzeba je zamknąć. Niestety nie ma tu klimatyzacji.
Ciekawe jak tu jest latem, skoro nawet teraz jest ciężko wytrzymać z powodu
ciepła. Pijemy wieczorne wino, długo dyskutujemy i w końcu idziemy spać.
  Rano idziemy jeszcze na mały spacer po okolicy. Robimy nieco zdjęć i
  znajdujemy kawiarenkę, gdzie można zjeść jakieś produkty śniadaniowe. Włoszki
  które obsługują niezbyt dobrze mówią po angielsku, ciężko nam się dogadać. Nie
  rozumieją że chcę zapłacić najpierw. Albo i ja nie rozumiem, że tak nie
  wypada, że to faux pas. Najpierw się je, potem płaci. Jednak my chcemy zjeść i
  iść dalej, a nie siedzieć bez sensu i czekać 20 minut. W końcu ruszamy.
  Knajpka była blisko dworca, a my idziemy jeszcze pod ciekawy kościół położony
  po jego drugiej stronie. W końcu dworzec, gdzie czekamy na nasz pociąg do
  Werony. Okazuje się, że włoskie koleje mają dziś strajk 24-godzinny. Zacznie
  się o godzinie 21. Okazuje się, że na szczęście nasz pociąg, którym mamy
  wieczorem wrócić na lotnisko nie jest objęty strajkiem. 
   
 
 
  Pociąg jedzie dobrą godzinę, jest więc czas by posiedzieć i odpocząć. W
  Weronie wita nas upał. To znów miasto o innej charakterystyce. Mniej betonowe,
  bardziej zielone i bardziej turystyczne niż Padwa. Kierujemy się na północ, w
  stronę starego miasta. Są tu szerokie, obsadzone drzewami ulice. Ruch jednak
  duży, jest głośno. W dodatku jest tu jakaś manifestacja, co wprowadza
  dodatkowe zamieszanie. 
   
 
  
Docieramy do wielkiego placu, gdzie jest starożytna Arena, wyglądająca
  jak pomniejszone koloseum. Obchodzimy całość wokoło, ale okazuje się że do
  wejścia do środka jest ogromna kolejka, czego zresztą można było się
  spodziewać. Ruszamy w wąskie uliczki starówki. Miasto jest piękne, robi duże
  wrażenie, choć wygląda totalnie inaczej niż Wenecja czy Padwa. Idziemy do
  słynnego balkonu, na którym Julia wzdychała do Romea. Tłum ludzi, choć o tej
  porze jest jeszcze akceptowalny. Każdy chce sobie zrobić selfie. My chcemy
  tylko pusty balkon, co wcale nie jest takie łatwe. W dodatku pod balkonem jest
  pomnik Julii, okryty legendą, że kto położy rękę na jej piersi, temu
  przyniesie to szczęście. Tam oczywiście też jest tłum, a pomnik już zaczyna
  się wycierać. 
   
 
   
 
   
 
Idziemy na północ, na most nad rzeką Adygą. Po drugiej stronie są spore
wzgórza a na nich starożytne budowle. Jest tu też coś w rodzaju areny, ale
robimy tylko zdjęcia z zewnątrz. Teraz kierujemy się na zachód, wzdłuż rzeki.
Zbierają się chmury, boimy się, że spadnie deszcz. Idziemy na południe, tam jest
całkiem fajny zamek i ufortyfikowany most. Tam również robimy sporo zdjęć. Ewa
zauważa, że kamienie z których zbudowano fragmenty mostu są skałami osadowymi ze
skamieniałymi muszlami ślimaków.  
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
Robi się gorąco, mamy już nieco dość chodzenia. Kupujemy coś zimnego do
picia, próbujemy szukać jakiejś pizzerii. Okazuje się to dość trudne, bo właśnie
jest czas sjesty i większość jest zamknięta. No ale wreszcie udaje się, siadamy
i w oczekiwaniu na jedzenie zastanawiamy się co dalej. Pociąg do Treviso mamy
dopiero po 20, mamy jeszcze ponad 5 godzin. Co robić? Może pojechać nad jezioro
Garda innym pociągiem i tam wsiąść w ten nasz? No ale ileś godzin nad
jeziorem... może coś innego? Okazuje się, że między Weroną i Padwą jest miasto
Vicenza. Będzie z pewnością ciekawsze niż jezioro, a również jest na trasie
naszego powrotnego pociągu. Podejmujemy więc decyzję o zwiedzeniu Vicenzy.
  Na dworcu kupujemy bilety w automacie. Pociąg to zwykły osobowy i odcinek 20
  km jedzie niemal godzinę, szczególnie że stoimy dobre 30 minut na jednej ze
  stacji, puszczając inne pociągi. Wreszcie Vicenza.
  Miasto okazuje się inne, ale bardzo ciekawe. Przy dworcu jest park, w którym
  jest wesołe miasteczko. Uderza nas to, że miasto jest dość "imprezowe". Tu
  lunapark, tam na jakiejś uliczce gromada ludzi bębni i tańczy capoeirę, gdzie
  indziej jakaś impreza techno. Vicenza okazuje się jednak niezwykle urocza,
  szczególnie miejski rynek, gdzie jest wysoka wieża kościelna i mnóstwo
  straganów z różnymi rzeczami - kawami, herbatami, przyprawami, mydłami,
  owocami morza. Po obejściu miasteczka i obejrzeniu kolejnej manifestacji
  siadamy na rynku chcąc napić się czegoś chłodnego. Tu okazuje się problem, bo
  nie mogą nam donieść zwykłego menu. Dają... QR kod. Nie masz smartfona -
  nie istniejesz. Idziemy do podobnej kafejki obok, gdzie od razu "po złości"
  mówię, że nie używamy smartfonów i nie interesują nas QR kody. Oczywiście menu
  nie mają, ale przynajmniej mówią nam co mają. Kupujemy dwa aperole i cieszymy
  się miłym wieczorem. 
   
 
   
 
   
 
   
 
Chcemy jeszcze coś zjeść, ale okazuje się, że większość knajp dopiero
otwiera się po sjeście. Mają też jakieś wymyślne dania, nic zwykłego. W dodatku
jak gdzieś siadamy, to nikt nami się nie interesuje. Przechodzi nam chęć na
knajpę, idziemy do zwykłego sklepu. Kupujemy wino i jakieś kanapki. Idziemy
jeszcze do parku, obchodzimy cały lunapark i wreszcie kierujemy się na dworzec.
Jesteśmy mocno zmęczeni, Ewie robi się zimno. Nasz pociąg ma 10 minut
opóźnienia, ale wreszcie przyjeżdża.
  Teraz już komfortowo. Można usiąść, coś zjeść, napić się wina. Pociąg jedzie
  180 km/h, więc szybko mijamy Padwę, Wenecję i docieramy do Treviso. Teraz
  jeszcze spacer w pobliże lotniska. Hotel mamy tuż przy terminalu, ale nie było
  sensu robić inaczej, bo samolot mamy rano o 7:00, więc o 5:30 musimy już być na
  odprawie.
  Spacer mija szybko, hotel odnajdujemy bezproblemowo. Znów trzeba zadzwonić,
  ale tu już jest obsługa. Spać idziemy od razu, jesteśmy mocno zmęczeni. 
  Budzik rano jest nieznośny. Zupełnie się nie wyspaliśmy. Na szczęście terminal
  to dwa kroki. Szybko się odprawiamy, nieco czekamy i przechodzimy do samolotu.
  Pogoda jest świetna, niesamowite wrażenie robią Alpy, a szczególnie włoskie
  Dolomity. Niestety austriackich Alp nie widać, bo są pod chmurami. Podsypiamy.
  W Polsce widać dobrze Bielsko-Białą, ale potem zaczynają się gęste chmury. Gdy
  lądujemy w Krakowie jest 1 stopień i pada deszcz... 
(zdjęcia Alp dzięki uprzejmości Ewuni) 
  Prowadzę ja. Kilkadziesiąt kilometrów jazdy w niedzielę rano, gdy drogi są
  puste jest bezproblemowe, ale w okolicy Oświęcimia zaczyna nawet padać gęsty
  śnieg. Całkowita zmiana klimatu...
  Następnego dnia rano wracam pociągiem do Warszawy. Niesamowita wycieczka
  dobiega końca.
  Wenecja okazała się strzałem w dziesiątkę. Trafiliśmy idealną pogodę, mało
  ludzi, samo miasto zrobiło na nas ogromne wrażenie. Padwa, Werona - były
  bardzo ciekawe, ale jakby w cieniu Wenecji. Niespodziewanie ciekawa okazała
  się Vicenza, którą wymyśliliśmy spontanicznie. Całość wyjazdu była idealna.
  Zrealizowaliśmy więcej niż założony plan. Plan Ewuni po raz kolejny był znakomity.