niedziela, 29 września 2019

Rowerowe podsumowanie września i 41. Maraton Warszawski


Wrzesień jak co roku okazał się dość aktywnym miesiącem. Niestety tym razem aktywność przypadła na moją pracę. Udało się co prawda wyskoczyć na cztery dni w Tatry, ale nie udało się nawet zbliżyć do ilości kilometrów pokonanych w zeszłym roku biegiem lub rowerem. Trudno, są rzeczy najważniejsze i bardziej najważniejsze ;) Praca w tym miesiącu była jednak priorytetem.

Rowerem pokonałem zaledwie 270 km. To jest już nie śmieszne, to jest wręcz tragiczne. Przypomnę, że w tym roku miałem rowerowe wycieczki gdzie podobny dystans pokonywałem w JEDEN dzień. A nie w cały miesiąc. Bieganie też nie było jakoś szczególnie mocno zaakcentowane, bo to ledwie około 100 km, jeśli doliczyć to co przeszedłem w Tatrach to 160 km.

Mapka pokazuje moje rowerowe przejażdżki powyżej 30 km. Tak - przejażdżki. Najdłuższa miała 65 km, więc trudno to inaczej nazwać.


Nadchodzi jednak piękna polska złota jesień, teraz mam nadzieję uda się pojeździć nieco więcej. To moja ulubiona pora roku, a mam w głowie plan na kilka dłuższych wycieczek.

Ostatni weekend września to tradycyjnie Maraton Warszawski. To mój 9 bieg maratoński. Jestem przygotowany chyba najgorzej od lat. Nie miałem czasu regularnie biegać, nie miałem żadnego planu treningowego, który bym w tym roku realizował. Po prostu biegałem kiedy był czas. W dodatku od kilku dni bierze mnie jakieś choróbsko - boli mnie gardło i mięśnie, jestem wyraźnie słabszy i czuję, że mam stan podgorączkowy. Czy w ogóle bieg maratoński ma sens w takiej sytuacji? No trudno, mam pakiet startowy, pokonam go, ale mogę chyba zapomnieć o jakimkolwiek wyniku. Pewnie połowę trasy przejdę.

29 września o 9 rano jestem na ulicy Konwiktorskiej i ruszam. Ustawiam się w strefie 4 h 30 min, choć nie łudzę się, że dobiegnę w takim czasie. Na szczęście pogoda jest znośna - chłodno, sucho i nie ma wielkiego słońca. Co z tego, jak już po kilku kilometrach odczuwam zmęczenie? No ale zaciskam zęby i biegnę dalej. Ciekawe kiedy dopadnie mnie słynna maratońska "ściana"?

Trasa jest bardzo podobna do zeszłorocznej, organizatorzy starają się by już w następnych edycjach się nie zmieniała. Jest na niej sporo podbiegów pod rożne skarpy i wiadukty, jest więc dość wymagająca. O dziwo im dalej, tym biegnie mi się lepiej. Mijam grupę biegaczy wraz z "zającem" na 4 h 30 min. Zbliżam się do 20 km, a oni są spory kawałek za mną. I nie czuję teraz jakiegoś wielkiego zmęczenia, aż dziwne. Postanawiam utrzymać to tempo i pobiec poniżej 4 h 30 min, choć wiem, że najgorsze jest ostatnie 5-7 km i to, że teraz mam takie tempo nie oznacza, że wytrzymam je do końca.

Mijam Żoliborz, kolejne podbiegi. Moje tempo nieco spada, na Wisłostradzie dogania mnie grupa biegnąca na 4 h 30 min. Twardo jednak trzymam się kilka metrów za nimi. Już ponad 30 km za mną. Dochodzi jednak powolny kryzys. Już 35 km, grupa nieubłaganie się oddala, nie daję już rady utrzymać tego tempa. Znów podbieg, znów praska strona. Ostatni podbieg na most Świętokrzyski. Ostatnie dwa kilometry, już wszystko zaczyna boleć. Wreszcie meta. Czas 4 h 39 min oczywiście nie jest żadnym wynikiem, ale biorąc pod uwagę mój ogólny brak treningu i przeziębienie - mogę być naprawdę zadowolony. Co ciekawe, gdybym dobiegł 20 sekund wcześniej... byłbym 100000 finiszerem Maratonu Warszawskiego i dostałbym fajną nagrodę! Niestety, dostaje ją ktoś inny. Niech mu służy :)




Na mecie medal, jakieś izotoniki. Kilka zdjęć i ruszam do domu. Cieszę się, że mimo złego samopoczucia rano, znalazłem w sobie tyle sił, by bez większego marudzenia pokonać trasę. To jedyny miejski maraton jaki biegam, takie imprezy mnie wręcz odstraszają - jest strasznie głośno, kolorowo, masowo i tak naprawdę poza faktem biegu ulicami mojego miasta nie widzę w tym wielkiej przyjemności. Zdecydowanie wolę maratony wojskowe - kameralne i dla twardzieli. Już za dwa miesiące kolejna edycja Maratonu Komandosa w Lublińcu. Dzisiejszy bieg mogę traktować jako całkiem solidny trening do tamtego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz